piątek, 25 listopada 2005

Józef Pinior: Tajne ośrodki odosobnienia w Europie

Panie Przewodniczący! W związku z artykułem Dany Priest w The Washington Post z dnia 2 listopada br., podającym informacje o istnieniu tajnych więzień CIA w Europie Wschodniej, chciałem poruszyć dwie sprawy. Tak zwane "tajne więzienia CIA" pozostają poza jakąkolwiek jurysdykcją sądową nie tylko instytucji międzynarodowych, ale także wymiaru sprawiedliwości USA - zarówno amerykańskiego sądownictwa cywilnego jak i wojskowego. Ten fakt już sam w sobie narusza podstawowe wartości demokratyczno-liberalne, które stanowią fundamenty Ameryki, Unii Europejskiej jak i sojuszu transatlantyckiego.`

Tajne więzienia CIA oraz stosowane metody przesłuchiwania w ośrodkach, w których przetrzymuje się osoby podejrzane o działalność terrorystyczną, budzą sprzeciw opinii publicznej, w tym także wielu polityków republikańskich w USA. Świadectwem tego może być ostatnia inicjatywa senatora Johna McCaina blokująca stosowanie tortur oraz metod zbliżonych do tortur w takich ośrodkach.

Druga sprawa dotyczy ewentualnego położenia tajnych ośrodków odosobnienia CIA w Państwach Członkowskich Unii Europejskiej i państwach będących na drodze do członkowstwa. Taka sytuacja podważa podstawowe traktaty europejskie. Unia Europejska ma wszelkie prawo, aby domagać się od Państw Członkowskich, w tym od mojego kraju - Polski, poważnego ustosunkowania się do tych zarzutów, ponownego zbadania sprawy i wyjaśnienia wszystkich okoliczności związanych z lądowaniem więziennego boeinga CIA na terytorium Polski.

*wystąpienie w trakcie debaty na temat tajnych ośrodków odosobnienia w Europie, poniedziałek, 14 listopada 2005 r. - Strasburg

--

Wątek na forum: czy żołnierze USA mogą torturować więźniów?

niedziela, 13 listopada 2005

Bronisław Świderski: Trzy tożsamości

Poproszono mnie o wypowiedź w bardzo intymnej sprawie. Mianowicie tożsamości. Ile ich posiadam? Jak mają się do siebie? Czy wzbogacają swego nosiciela? Czy też, odwrotnie, są dlań źródłem nieustającej udręki?

Odpowiadam z miejsca: mam trzy tożsamości. Choć wcale nie jestem pewien, czy "mam" je naprawdę. Raczej to one zamieszkały pewnego dnia we mnie, zupełnie nie troszcząc się o administracyjne meldunki. I odtąd mnie mają. A oto, jak do tego doszło.

Pierwsza tożsamość powstała chyba pod wpływem książek traktowanych zbyt serio. Nie tych, które były w domu, ani tych nawet, które zalecała szkoła. Myślę w pierwszym rzędzie o książkach wypożyczanych w bibliotece "dla dzieci i młodzieży" przy ulicy Litewskiej w Warszawie: o utworach Karola Maya, o sowieckich opowieściach o "prawdziwym człowieku", a także o książkach Sienkiewicza, Hłaski i Hemingwaya. Myślę również o Dziadach - ale na scenie, gdyż nie lubiłem ich jako szkolnej lektury. Wydaje mi się dzisiaj, że zarówno te (oraz inne) książki, jak i sposób ich odbioru ukształtowały moją polską tożsamość. Wówczas, w latach 60., czytałem książki "gorąco", dosłownie. Nie odróżniając literatury od polityki, ekonomii czy socjologii. Czytałem je z zaczerwienioną twarzą, a palcami tak mocno ściskałem stronice, że nierzadko (i ku strapieniu matki) trzeba było odkupywać zniszczone egzemplarze.

Czy dobrze robiłem, tak źle traktując słowa? Podobnie przecież czynili inni. W literaturze znajdowano wówczas wszystko - być może dlatego, że w rzeczywistości pozatekstowej trzeba się było poruszać bardzo ostrożnie (właśnie: UB, cenzura). W biało-czarnym królestwie literatury staczano boje o rzeczywistą władzę, historię, ekonomię. Rozróżnienie na to, co jest dobre, a co złe, wydawało się naprawdę łatwe.

Walcząc obok Winnetou, Kmicica, filomatów i Iwana Nikulina, sowieckiego matrosa, nie wiedziałem, że istnieje rzeczywistość od ich walki odległa. Gdzie zaletą nie jest zwycięstwo, a kompromis. Gdzie literatura nie zastępuje nie-książki, co pozwala chyba lepiej rozwijać się ekonomii, polityce - i literaturze właśnie. Polski romantyzm dopełniał (czy tylko dla mnie?) głębokie przesłanie ideologii radzieckiej: brak respektu dla prawa. I tu, i tam lekceważono legalizm, a chwalono przemoc. Nie raziło mnie to wtedy. Państwo prawa miałem poznać później. Ostre podziały na patriotów i "złych Polaków", jakie tworzyła polska literatura romantyczna, na proletariat i kapitalistów, jakie budowali komuniści, na katolików i "ateuszy", co robił Kościół - nie wydawały mi się bynajmniej związane z określoną świadomością czy z jednym narodem. Przeciwnie, głęboko wierzyłem, że były właściwe wszystkim ludziom. Nie sądziłem, że mogłem być (także) jednostką, a nie (tylko) częścią kolektywu, zwalczającego inne grupy i narody.

Szkoda, że nic nie wiedziałem o innych światach, bo właśnie wtedy zacząłem pisać. Na początku były to niewielkie recenzje w kilku pismach warszawskich. Wkrótce nadszedł rok 1968 i w polskich gazetach pojawiły się słowa będące oficjalnym tabu chyba od końca drugiej wojny: "prawdziwy Polak", "syjonista", "piąta kolumna" etc. Ponieważ jak najbardziej uważałem się za prawdziwego Polaka, poszedłem do redakcji żydowskiej gazety "Fołk Sztyme", by - jako Polak właśnie - zgłosić chęć pisania dla nich. Mój gest miał znaczenie symboliczne: prawdziwy Polak nie może przecież uchylać się od wyboru. On zawsze staje po stronie poniżonych i krzywdzonych. Przyszło mi to o tyle łatwo, że - wbrew dzisiejszej mitologizacji roku 1968 (że niby "zła partia uwiodła niewinny naród") - wcale nie było wówczas trudno odróżnić, kto miał, a kto nie miał racji.

Żydowska gazeta wydrukowała kilka recenzji. Byłem ogromnie zdumiony ich odczytaniem. Wzięto mnie bowiem za Żyda! Zarówno redakcja, jak i czytelnicy (i co ważne dla moich losów: także UB) byli przekonani, że zbłąkany syn nareszcie schronił się u siebie przed atakiem wroga. Co więcej, matka wyznała mi wówczas - po raz pierwszy - że jej matka była Żydówką.

Mój Boże - co za klęska! Przecież chciałem udowodnić moją polskość! Zastrzyknąć świeżą energię mej słowiańskiej świadomości... i oto, postępując wedle przykazań polskich autorytetów, stałem się anty-Polakiem! (Pomijam tu wątek nie byle jaki i bynajmniej nie odosobniony: tragedię mojej matki, która całe życie ukrywała, kim była - przed swymi dziećmi, przed znajomymi i przed sobą samą. Czy powodował nią strach przed antysemitami? Czy lęk przed wspominaniem tragicznych losów rodzinnych, które łączyły się z obrazem śmierci?) Taka jest geneza mojej drugiej tożsamości. Nie znając ani słowa po żydowsku lub hebrajsku, nic nie wiedząc o kulturze ani o religijnych zwyczajach, o świętach Żydów, stałem się jednym z tych, o których nie miałem najmniejszego pojęcia. Ta sprawa nareszcie poruszyła leniwą wyobraźnię gamonia.

Zacząłem rozważać rzeczy dotąd odsuwane. Dlaczego matka nigdy nie ceniła Boga katolików, uważając Go za zbyt swobodnego, zbyt łatwego. "Robią źle, po czym dostają rozgrzeszenie przy spowiedzi", twierdziła. Jej pesymizm, pesymizm kobiety doświadczonej całkowitą utratą kilkudziesięcioosobowej rodziny w Oświęcimiu, zbliżał ją do Boga Starego Testamentu. On łączył się z Oświęcimiem. Umiał karać swoich i obcych. Nie stawał ponad ludzką etyką wymiany. Za dobro płacił dobrem, nieposłuszeństwo odpłacał złą monetą. On znał życie lepiej od swego młodszego, chrześcijańskiego imiennika, zalecającego postawę bezwarunkowego wybaczania. Co właśnie nie odpowiadało matce. Bo cóż mógł Bóg przebaczenia ofiarować kobiecie, która straciła wszystko? Ale nie była zupełnie odporna na katolicyzm. Przecież prawie całe życie mieszkała w Polsce. Z katolicyzmu przejęła chyba figurę Szatana, względnie rzadkiego gościa w Starym Testamencie. Tam Szatan pozostaje często w dobrych stosunkach z Bogiem, rozmawia z Nim i układa się, chociażby w sprawie Hioba. Szatan chrześcijański był zaś niepartnerski, oddzielony od Boga linią mroku. Nieprzebłaganie zły. To jego imienia potrzebowała matka, by dobrze opisać faszystów i antysemitów.

Stary Bóg matki był mi pod wieloma względami obcy. Jednym z powodów było Jego częste uczestnictwo w życiu codziennym swych wyznawców. Religia żydowska jest przede wszystkim religią rodzinnego kolektywu. Ja zaś byłem wówczas sam, poza Polakami, którzy mnie nie chcieli, i poza Żydami, o których nic nie wiedziałem. Ponadto nie mieliśmy wspólnego języka. Jak więc mógłbym naśladować modlitwy Żydów? Ich ruchy podczas spotkania z Bogiem? Modlący się Żydzi poruszają całym ciałem, jakby namiętnością słów i fizyczną ekspresją członków chcieli wymóc na Nim ustępstwa. Taki Bóg wydawał się być prawie dialogującym Żydem, partnerem... Był to Bóg, który bardziej mówił "do" niż "wewnątrz" ludzi i który respektował suwerenność ludzkiej woli. Który miał także czas, by wysłuchać odpowiedzi. Może dlatego wśród Żydów urodzili się tacy filozofowie dialogu, jak Buber, Rosenzweig i Lévinas?

W marcu 1968 ukarano mnie miesięcznym "zesłaniem w sołdaty", a w kwietniu wyrzucono z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie studiowałem socjologię. Prorektor obiecał, że nigdy nie będę studentem w Polsce. Ponieważ nie miałem powodów, by mu nie wierzyć, a o pracę także było niełatwo - postanowiłem wyemigrować. Przyjechałem do Danii jako nie-Polak (przypomnę, że rząd polski odebrał nam polskie obywatelstwo wbrew wszelkim umowom międzynarodowym; rozporządzenia tego nie anulowano - o ile wiem - do dzisiaj). Ale Duńczycy mieli inny pogląd na sprawy tożsamości. Część emigrantów zgłosiła się do gminy żydowskiej - tych uznano za Żydów, którzy w Danii są naturalną i potrzebną częścią społeczeństwa. Inni, którzy, jak ja, nie wstąpili do gminy, uznani zostali za Polaków - skoro z Polski przyjechali. I jeżeli od czasu do czasu bywam w Danii dyskryminowany - to dlatego właśnie, że jestem uważany za Polaka. Co znaczy: za obcego. Lecz także jako Polak zacząłem pracować na uniwersytecie. Poproszono mnie kiedyś, bym napisał o dziejach polskich Żydów. Pracując nad artykułem, właściwie po raz pierwszy zapoznałem się z ich losem. Kultura polska uchylała się od zetknięcia z tą kulturą, żyjącą i rozwijającą się przecież na tym samym obszarze. (Gdybyśmy zaniechali podręczników o kulturze polskiej, a zaczęli pisać o kulturze na ziemiach polskich - jakimż bogactwem mogłaby się Polska poszczycić!) Kultura żydowska była silnie zwrócona ku Słowu, ku religii i teologii, a jednocześnie związana z codzienną egzystencją. Nawet w małych sztetlach zawsze był ktoś, kto wiedział, co działo się w Niemczech, w Anglii, we Francji. Nie mogłem zrozumieć powodów, dla których Polacy lekceważyli to źródło inspiracji i wiedzy, tę możliwość dialogu. Zapewne i Żydzi nie byli bez winy, ignorując potencjał i możliwości kulturalne Polaków, co poświadcza na przykład Isaac Bashevis Singer.

Pierwszym wstrząsem, jaki zanotowała w Danii moja tak dziwnie zdwojona tożsamość, było niezbite doświadczenie, że tutaj nie mówi się po polsku! Domyślałem się tego i wcześniej, ale zrozumiałem dopiero, gdy rzecz poznałem na własnej skórze. Sprawa jest naprawdę przerażająca. Na czym bowiem polega proces uczenia się obcego języka? Na naśladownictwie. Uczyłem się, powtarzając za nauczycielką, za wchodzącymi do autobusu i do sklepu, a nawet za tym mężczyzną, który popchnął mnie na ulicy i (chyba?) przeprosił. Czy mogłem moje najgłębsze, osobiste doświadczenia wyrazić w słowach podebranych innym? Powtarzanych chórem przez 30 uczniów, z których każdy był tak odmienny? A więc w słowach z pewnością nie-moich? Bardziej autentyczna wydała mi się postawa milczenia. Ale milcząc niełatwo kupić bilet autobusowy czy buty, a nawet kawałek dobrego mięsa u rzeźnika lub chleb u piekarza za rogiem, nawet jeżeli piekarz jest Włochem. Musiałem zatem posługiwać się językiem nieautentycznym i bardzo długo słyszałem moje duńskie wypowiedzi jako echo słów dawniej wypowiedzianych. Przez ludzi, których nie znałem. Czy ja, Polak (dla Duńczyków) i Żyd (dla niektórych Polaków), miałem zostać skazany na egzystencję echa?

Wśród wybawicieli największy dług mam wobec Sörena Kierkegaarda. To na nim rosła moja trzecia, duńsko-protestancka tożsamość. Gdy w Bibliotece Uniwersyteckiej, 10 lat po przyjeździe, zacząłem czytać Duńczyka, zbliżył mnie do niego raczej "żydowski", nieuleczalny sceptycyzm mojej matki niż wiedza o polskim katolicyzmie. Niewiara matki, by ktokolwiek, a zatem i Bóg, mógł być jednostronnie i prostodusznie dobry. A także czytelny, zrozumiały.

Kierkegaarda czytałem jako filozofa dialogu. Jako tego, kto chyba pierwszy opracował teorię komunikacji estetycznej, etycznej i religijnej. Kto rozważał, jakie warunki pozwalają na wypowiedź "pośrednią", a jakie na "bezpośrednią". Kto skrupulatnie wyjaśniał, kiedy i jak człowiek może odpowiedzieć na ciche i często niejasne Boże słowo. Kierkegaard uczył mnie, by nie unikać wypowiedzi "z drugiej ręki", gdyż nie można dobrze odróżnić wypowiedzi zapożyczonych od własnych, chętnie uznawanych za "autentyczne". Jego kunsztowna konstrukcja pseudonimów podkreślić miała "nieautentyczność" ludzkiej wypowiedzi i skłonić czytelnika do namysłu nad znaczeniem słowa dla naszego współ-obcowania. Podział na język "swój" i "obcy" stracił znaczenie. Przekonywałem się coraz bardziej, że i po polsku często mówiłem "nieautentycznie". Że, na dobrą sprawę, wszyscy powtarzamy. Co więc było "moje"? "Mój" mógł być tylko błąd: syntaktyczny lub semantyczny, źle postawiony przecinek, błędnie akcentowany wyraz. To bezlitosne doświadczenie prowadziło do pytania: gdzie "zaczyna" się człowiek? Czy jest nim tylko, gdy obraca swym narodowym językiem? Czy odnaleźć go można dopiero na poziomie świadomego korzystania z bogactwa kultury - czy może już na poziomie błędu, luk w znajomości swej tradycji? Gdy posługuje się świadomością cząstkową? Rozmyślając nad tym, stawałem się (chyba) bardziej tolerancyjny.

Oczywiście, bywa niekiedy, że każda z moich trzech tożsamości chce się "wypowiedzieć" w tym samym czasie i na ten sam temat. Co wówczas począć? Komu dać pierwszeństwo? Jakie słowo uznać za "moje"? O to także pytałem Kierkegaarda. Podpowiadał, że mówić należy we własnym imieniu. Nie grupy lub narodu. Chronił zatem przed fanatyzmem. Za pomocą terminów inderlighed (uwewnętrznienie) oraz tilegnelse (przyswojenie) skierował moją uwagę nie na co, ale jak się mówi. Przysłuchuję się odtąd moim słowom: jeżeli są mówione z przekonaniem i poświadczają moje doświadczenie, zgadzam się na nie. Bez względu na to, czy są głosem tożsamości nr 1, 2 lub 3. Uznaję je bowiem za tożsame ze mną.


Pierwotnie opublikowano w: "ZNAK. Miesięcznik" 490 (3) 1996, s. 36-40

---

Bronisław Świderski, ur. 1946. Od 1970 w Kopenhadze. Związany z Uniwersytetem Kopenhaskim. Publikacje po duńsku, angielsku, szwedzku, polsku i rosyjsku. W Polsce współpracuje m.in. z "Res Publiką Nową", "Zeszytami Literackimi", "ExLibrisem". Tłumacz (m.in. "Powtórzenie" S. Kierkegaarda 1992). W kwietniu 2005 ukazała się jego książka Gdańsk i Ateny (IFiS PAN). Ostatnio napisał dla Rzeczpospolitej (12.11.05 Nr 264) esej "Ja sztandar" o Adamie Michniku.

sobota, 12 listopada 2005

Bronisław Świderski: Ja, sztandar

Co sprawiło, że gnębiony w Peerelu Michnik miał rację, zaś Michnik zwycięzca ją zgubił? Dlaczego więziony górował nad prześladowcami, a jako współtwórca partii i rządów, przyjaciel prezydentów i premierów, redaktor naczelny wpływowej gazety - stał się obiektem masowej krytyki i żywej niechęci? Historia, która w okresie komunizmu była mu posłuszna jak zakochana dziewczyna, poszła za innym, a on pozostał w miejscu

Adama Michnika poznałem w 1964 lub 1965 roku. Jedno z pierwszych spotkań: wpadłem na niego przypadkiem na Marszałkowskiej, obok nas pełno ludzi, a Michnik woła: - Wiesz, na Biurze Politycznym Gomułka skarżył się, że na uniwersytecie są jakieś warchoły, a Kliszko odpowiada: towarzyszu Wiesławie, Michnik to nie warchoł, to świadomy przeciwnik władzy socjalistycznej!

Krzyczał to na najludniejszej ulicy w Warszawie, gdzie, jak sądziliśmy, na każdym rogu stali tajniacy.

Sztandar zwija się na końcu

Michnik był dla nas przedstawicielem lepszego świata, nawoływał do spontanicznej wymiany myśli, do życia w grupach przyjacielskich, gdzie nie trzeba się bać represji dorosłych. Czy spowodował to jedynie niezwykły urok 18-letniego wówczas chłopca, a zatem dla władzy "nikogo"? Ułomnością despocji jest to, że lubi ciszę, zatem krzyk odważnego człowieka usłyszą wszyscy. Ten człowiek mówił także w naszym imieniu. Dlatego władza ze wszystkich sił starała się zamknąć mu usta. Chciałbym opowiedzieć o tym, jak wysoką cenę Michnik gotów był zapłacić za swoje - i innych - prawo do swobodnej wypowiedzi, do antykomunistycznego okrzyku.

W 1968 roku zostałem wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego za "działalność polityczną". Przedtem ukarano mnie między innymi pobytem w karnej kompanii. Nie mogłem znaleźć pracy. Także rodzice obawiali się mojej działalności. Postanowiłem zatem wyjechać z Polski. Chciałem opowiedzieć o tym Adamowi. Spotkaliśmy się w strugach deszczu, w pokrytym czarnymi kałużami parku Ujazdowskim. Ja, tchórz, miałem powiedzieć mojemu dowódcy, że za chwilę zdezerteruję. Michnik niedawno wyszedł z więzienia, nie zawiązywał butów, jego sznurowadła tonęły w kałużach.

- Wyjeżdżam - powiedziałem w końcu. - Co o tym myślisz?

Odpowiedział, że szanuje zarówno decyzję wyjazdu, jak i postanowienie, aby pozostać. Powiedział, że według niego jeszcze długo w Polsce będzie źle, brak nadziei, ucisk. Zatem ten, kto chce wyjechać, powinien to zrobić.

- No, a ty - spytałem - nie myślisz o wyjeździe?

Odpowiedział zdaniem, którego nie zapomnę:

- Sztandar zwija się na końcu. Dla mnie sprawa była przegrana. On chciał być sztandarem zwyciężonych.

Kanalie i ultrasi

Przypominam o tej przygodzie, bo nadal myślę o owym sztandarze - o ujmowaniu siebie samego jako postaci symbolicznej i historycznej. Postać "ze sztandarem" była zapewne konieczna we "frontowych" potyczkach z komunizmem. Co pozostało z niej dzisiaj? A może ten sztandar na dobre przyrósł do dłoni Michnika?

Powiedzenie, że jest się sztandarem, przywołuje pojęcie romantycznego geniusza, człowieka wybranego - bynajmniej nie w wolnym głosowaniu, ale przez ponadjednostkowe absoluty: Historię? Ojczyznę? może Los... Tutaj niepotrzebna jest demokracja, która sceptycznie zakłada, że słuszność jakieś opinii ujawni się dopiero po zapoznaniu się z wieloma głosami. Dyskusja ze "sztandarem" nie jest przecież możliwa. Sztandar jest jak wykrzyknik - wzywa, rozkazuje, skłania do posłuszeństwa. Ten sposób komunikacji, charakterystyczny dla języka wojska i policji, jest niedemokratyczny. W Internecie można znaleźć drastyczne przykłady tego rodzaju wypowiedzi Michnika, jak choćby owo słynne "Odpieprzcie się od generała!" (chodzi oczywiście o gen. Jaruzelskiego). Dobrymi ilustracjami są także tytuły jego najnowszych esejów, zarówno wzorcowe "Kanalia, kanalia, kanalia!" ("Gazeta Wyborcza", 14 maja 2005), jak i te, które mają siłę wykrzyknika: "Ultrasi rewolucji moralnej" ("GW", 16 kwietnia 2005), "Kiedy milczenie jest błotem" ("GW", 7 września 2005), "Smutek rynsztoków" ("GW", 10 września 2005) i "Naganiacze i zdrajcy" ("GW", 17 września 2005). Nazwanie innych kanaliami, ludźmi z rynsztoka, naganiaczami lub zdrajcami uniemożliwia rozmowę. Uważny czytelnik usłyszy tutaj echo innej retoryki, głoszonej przez wychowanego na romantycznych lekturach polityka, konspiratora i żołnierza - Józefa Piłsudskiego. On także używał inwektyw do opisu życia politycznego.

Ale powiedzenie "ja - sztandar" to nie tylko podkreślenie racji. To także symbol siły. Michnika nigdy nie zadowalało posiadanie moralnej lub intelektualnej racji. Zawsze, za jej pomocą, sięgał po siłę polityczną. Taka postawa ma długą tradycję i właśnie do niej, mniej lub bardziej świadomie, odwołuje się Michnik.

Racja i władza

W pierwszej księdze "Państwa" Platona ma miejsce spór Sokratesa z niewątpliwym sofistą Trazymachem, ideologiem władzy. Trazymach dowodzi, że sprawiedliwa racja mocno trzyma się siły, a nawet się z siły politycznej wywodzi. Sokrates, który nie pragnął władzy, broni autonomii sprawiedliwości - "matki wszystkich racji". Trazymach na to: ten, kto ma władzę, posiada także rację, a gdy jej nie ma, to i tak ma rację, bo dzięki przemocy może nie-rację obrócić na własny pożytek.

Tak mówi, stwierdzi Władysław Tatarkiewicz, przedstawiciel sofistów, którzy byli pierwszymi w historii "nauczycielami życia publicznego". Sofista jest bowiem - doda polski filozof - "na wpół dziennikarzem, na wpół profesorem". Wydaje się, że Michnik za sofistami twierdzi, iż istnieje związek władzy z racją, choć on woli zacząć od racji. To zwycięska racja ma podporządkować sobie siłę polityczną.

Michnik dzieli też z sofistami przekonanie, że racja rodzi się podczas sporu. Aby powstała, musi mieć przeciwnika. Jest ona dzieckiem walki na argumenty. W ogniu bitwy odbija ciosy i sama je zadaje - gwałtownie, boleśnie, nie zawsze zważając, że w erystycznym zapale uderza poniżej pasa. Nie unika słów ostrych jak nóż ani kaleczących epitetów. Sofistyka Michnika polega na tym, że stwarzając swoje racje, pragnie w istocie uzyskać legitymację dla popieranej przez siebie siły politycznej. Władza i racja splatają się w jego pisarstwie w mocny łańcuch; władza kieruje racją, racja sięga po władzę.

Czy analizując retoryczne chwyty autora "Z dziejów honoru w Polsce", potrafimy odpowiedzieć na pytanie: co sprawiło, że gnębiony w Peerelu Michnik miał rację, zaś Michnik zwycięzca ją zgubił? Dlaczego więziony i prześladowany górował nad prześladowcami, a jako współtwórca partii i rządów, przyjaciel prezydentów i premierów, redaktor naczelny wpływowej gazety - stał się obiektem masowej krytyki, ba, żywej niechęci, sądząc po internetowych reakcjach na jego artykuły?

Zbyt proste byłoby stwierdzenie, że lubimy prześladowanych, a niechęć okazujemy możnym tegoświata. Wszak żadna władza nie wynagrodzi Michnikowi tych okaleczeń biografii, jakie otrzymał w ciągu czterdziestu lat życia w PRL. Co zatem spowodowało, że jego argumenty, dawniej tak mocne, stały się kruche i nieprzekonywające? A może w PRL racja Michnika nie polegała na tym, co mówił, lecz, że - po prostu - był? Działając, wzbogacał "scenę publiczną", odbijał się od"głosu oficjalnego", stwarzał przesłanki dialogu.

Czytelnika przeglądającego dzisiaj książki i artykuły Michnika z czasów jego antykomunistycznej aktywności uderzy wyrażone w nich przekonanie, że to opozycja ma realną siłę, posiada bowiem rację moralną. Ta argumentacja wpłynęła na wielu, lecz jednocześnie ignorowała zależność większości obywateli od systemu, pomijała codzienny wysiłek przeciętnego Polaka, który, aby przeżyć, aby mieć pracę i mieszkanie, musiał mniej lub bardziej współpracować z systemem. Ujmując egzystencję Polaka w kategoriach wyłącznie moralnych (za lub przeciw kłamstwu, za lub przeciw honorowi, za lub przeciw podłości itd.), projektował Michnik współrodaków trochę na wyrost, jakby ludzkie działania dotyczyły tylko spraw ducha... Racja moralna nigdy nie przegrywa - to realna siła przegra, gdy się tej racji sprzeciwia - uparcie twierdził autor sławnego "Listu do Kiszczaka". Stąd zapewne polityczna obsesja Michnika - posiadanie racji, która, choćby po długim okresie, obdarzy jej właściciela udziałem we władzy. Skupiony na argumentacji etycznej - bo chyba nigdzie w jego tekstach nie można napotkać rozbudowanej ekonomicznej i socjologicznej analizy rozwoju Polski - potrząsając wybuchową mieszaniną cytatów z obszaru literatury pięknej, historii i polityki, zamkniętych w pojemnej butli eseju, pragnie nas przekonać, że to właśnie argument moralny jest siłą niezwyciężoną. Przewrotnie powtarza rozumowanie Trazymacha: skoro ma się rację, to ma się - a przynajmniej powinno mieć - także i władzę...

Popatrzmy zatem, jak Michnik korzysta z retoryki sofistów. Dobrym przykładem jest szybkie przejęcie terminologii Zachodu, wykorzystanie jej do nakreślenia własnego portretu. Obok komunistów, którzy z dnia na dzień przywłaszczyli sobie szyld "socjaldemokratów", obok opozycjonistów, którzy nazwali siebie "liberałami", Michnik występuje jako przedstawiciel "demokracji".

Czy Michnik jest demokratą?

Wydaje się, że w polskiej debacie niefrasobliwie mylone są ze sobą dwa typy idealne: dysydenta-przeciwnika niedemokracji oraz demokraty. Jestem zdania, że walka z tyranią, z komunizmem, działalność konspiracyjna, tworzenie podziemnych pism i organizacji, tajnych związków zawodowych itp. nie jest wystarczającą legitymacją demokratyczną. Innych bowiem umiejętności i cech potrzebuje tropiony, walczący z tyranią bojownik, a innych demokrata, który sprawdza się w jawnej działalności politycznej, zgadza na wyborczą porażkę i nie wycofuje z gry. Ci, którzy szczodrze (nad)używają zachodnioeuropejskich pojęć, czynią z nich uzasadnienie prawa do uczestnictwa we władzy ("skoro nazywamy się tak samo, jak politycy Zachodu..."). Lecz przywłaszczając sobie zbyt szybko nazwy tworzone na Zachodzie przez wieki, polscy politycy unieważniają rzeczywistą tożsamość współczesnego Polaka, który nie żyje już w epoce komunizmu, ale wciąż jeszcze nie w demokracji (zmniejszająca się od 1989 roku liczba wyborców - czyli demosu - coraz bardziej osłabia rodzącą się demokrację).

Stąd tak powszechne jest poczucie zawiedzionych nadziei. Mieszkańcy Polski nadal podlegają nieopisanemu dotąd przez politologów prawu transformacji, gdzie wciąż jest wiele starego (komunizmu) i co nieco nowego (kapitalizmu, demokracji). Nazywanie siebie "demokratami", "liberałami" czy "socjaldemokratami" i porównywanie się z zachodnimi "odpowiednikami" jest intelektualnym nadużyciem i utrudnia dyskusję nad wadami i zaletami aktualnego procesu przemian tego niepokojącego okresu "pomiędzy".

Powtórzmy: walka z niedemokratyczną tyranią i działalność w demokracji to dwa różne sposoby istnienia polityka. Pierwsza wymaga bezkompromisowości i umiejętności konspiratorskich, druga - stałej skłonności do kompromisu i jawnego przedstawienia swoich idei i ich przesłanek. Postawa demokratyczna sprawdza się nie jako idea - każdy może nazwać się demokratą - ale jako polityczna praxis, żmudne przyciąganie wyborców, układanie się z nimi, przekonywanie. Walczący z antydemokracją konspirator nie może zapytać społeczeństwa o swoją legitymację, bo tyrania nie uznaje badania opinii publicznej i wolnych wyborów. Konspirator nie jest wybrany - jest (samo) mianowany. Sądzi, że skoro wypowiada się "za miliony", to ma rację. Ale kontynuowanie takiej postawy w demokracji jest błędem, tutaj pojawia się bowiem wiele racji i każda z nich jest w najlepszym razie połowiczna. A tego Michnik nie chce uznać - jego retoryka pragnie zagarnąć całą prawdę i nie chce jej dzielić z nikim.

Pogrobowiec inteligencji

Michnik nie potrafi wyjść poza mit inteligencji, która powstała pod zaborami jako grupa prześladowana. Stała "na czele narodu", walczyła z okupantami, ale i żądała dla siebie bezwzględnego posłuchu. Frontowość owa została zachowana w okresie komunizmu, gdy powstać miała "nowa inteligencja" dążąca do zniszczenia tej "starej" i niosąca na swoim sztandarze idee marksizmu. Michnik jest najwspanialszym spadkobiercą inteligenckiej tradycji i - jak sądzę - jej pogrobowcem. Kontynuuje apele romantyków-powstańców i dysydentów XX wieku, wzywających wszystkich Polaków, aby zjednoczyli się w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Współcześni ideologowie partii demokratycznych czynią odmiennie: odwołują się do racjonalnie pojętego interesu obywatela i proponują mu różne recepty polityczne i ekonomiczne - a zatem "dzielą" społeczeństwo.

Choć Michnik był posłem, zdecydowanie woli fotel redaktora wielkiej gazety, skierowanej do "wszystkich światłych Polaków". Jego moralistyczna, "na wpół dziennikarska, na wpół profesorska" retoryka wzywa każdego, aby podporządkował się prawdzie, sprawiedliwości, patriotyzmowi, gdyż są to wartości obowiązujące wszystkich. Będąc zaś politykiem, musiałby opowiadać się za programem partyjnym, który jest zawsze partykularny, skierowany do jednej, z reguły niewielkiej grupy wyborców. Te dwie retoryki - "łączenia" i "dzielenia" - są tak różne, że romantyczne pragnienie osiągnięcia politycznej jedności w demokracji jest po prostu anachronizmem. Dla Michnika demokracja to wciąż "ideologia jedności", a nie, jak się uważa na Zachodzie, technika władzy. Polski autor pragnie odmienić świadomość Polaków za pomocą słów, a nie poprzez zmianę zasad produkcji i dystrybucji, norm gry politycznej itd. Bywa zatem Michnik oskarżany o uprawianie "antypolityki" - o efektowne podkreślanie wagi moralności, sprawiedliwości i prawdy, a zaniedbanie dyskusji o konkretnych programach ekonomicznego i społecznego rozwoju. A przecież jego "antypolityka" ma całkiem polityczne cele: mobilizuje emocjonalne poparcie dla tych partii politycznych, które zdobyły sympatię Michnika. I atakuje przeciwników.

Tylko bajki są czarno-białe

Dzisiejszy Michnik stanął w pół drogi, choć swoją muskularną retoryką chce sprawić wrażenie, że wciąż maszeruje na czele. Pisze chętnie o historii - bliższej i dalszej, Polski i innych krajów. Chyba zupełnie zniknął Michnik-zuchwały projektant przyszłości - choćby jako autor idei o porozumieniu Kościoła z inteligencją laicką ("Kościół, lewica, dialog"). Nie szkodzi, że ostatecznie to porozumienie się nie powiodło i że równie chybiona była inna utopia - wizja komunistyczno-dysydenckiego "pojednania", stworzona razem z Włodzimierzem Cimoszewiczem ("O prawdę i pojednanie"). Dla społeczeństwa ważne są idee szkicujące jego przyszłość. Oczywiście, w esejach historycznych Michnik proponuje nam morał na dzisiaj, dla współczesnego Polaka - ale nie jest on bynajmniej przedstawiony jako polemiczny. Moralistyczny ton esejów żąda od czytelnika, aby przyjął je w całości i bez dyskusji. Czy można się więc dziwić, że wielu Polaków czyta te teksty jak bajki, Bo tak jak one, są eseje Michnika utrzymane w dwóch barwach: czarnej i białej. Przypomnijmy raz jeszcze tytuły z ostatnich miesięcy: "Czy będziesz dostatecznym łajdakiem?" ("GW", 30 kwietnia 2005) , "Kanalia, kanalia, kanalia!", "Smutek rynsztoków", "Naganiacze i zdrajcy"... Kanalie są tu przeciwstawione antykanaliom, łajdacy - ludziom prawym, rynsztokowcy - szlachetnym, naganiacze - ludziom dialogu. Wśród tych"polskich grzechów" brak, co ciekawe, tak poruszających Polaków spraw, jak korupcja, nepotyzm, nadużycie władzy.

Pozytywnymi bohaterami eseju "Naganiacze i nieobywatelskie postępki" ("GW", 25 września 2005), przeciwstawionymi ludziom złym i nieprawym są między innymi Jan Paweł II i Czesław Miłosz, określani jako "wielcy ludzie". Z romantyzmu płynący kult "wielkich ludzi", pełnych wiedzy i tolerancji, przeciwstawiony został ławicy ludzi podłych, których Michnik nie wymienia z nazwiska - bo sam, jak powiada, nie chce być naganiaczem!

Podobnie czyni w esejach przywołujących Francję wielkiej rewolucji i restauracji, Napoleona i Stendhala. Kończy artykuły morałem, w którym powraca do dzisiejszej Polski. Jednak ani razu nie powie, w którego z żyjących polskich polityków celuje. Zapewne liczy na domyślność czytelnika, ale osiąga coś wręcz przeciwnego. Ten chwyt retoryczny ma bowiem ważne konsekwencje. Skoro kategorie "kanalii", "naganiacza" czy "zdrajcy" nie mają konkretnego adresata, pasują do każdego, kto się z Michnikiem nie zgadza. Sam nie chcąc być "naganiaczem" wobec konkretnych osób, uderza we wszystkich, którzy myślą inaczej.

A przecież demokracji potrzebna jest konkretna dyskusja. Gdyby bowiem "wielcy ludzie" znali całą prawdę, niepotrzebna byłaby ani rozmowa, ani sama demokracja. Wystarczyłoby zapytać owych ludzi o prawdę i - jak to dawniej bywało - posłusznie "wcielać ją w czyn". Wolna dyskusja równych nie jest jakimś ozdobnikiem demokracji, ale jej podstawowym warunkiem. Dlatego zachodni demokraci polemizują i z papieżami (np. w sprawie aborcji), i z politykami, i z ludźmi pióra.

Z nami lub przeciw nam

Kanon "wielkich ludzi" jest u Michnika dość nieoczekiwany: jest tu miejsce i dla Kuronia, i dla Jaruzelskiego, dla papieża i generała policji... Są tu także politycy zagraniczni. W rozmowie z socjologiem Thomasem Cushmanem, zatytułowanej "Anti-totalitarianism as a Vocation" ("Dissent Magazin", wiosna 2004), powiada Michnik, że bezwzględnie popiera Busha i jego wojnę przeciw Saddamowi Husajnowi, ponieważ "Irak był państwem totalitarnym". Cushman pyta wówczas, czy nie można krytykować amerykańskiego ataku na Irak. Zirytowany Michnik woła: "Po której jesteś stronie,". Na co Cushman odpowiada: "czyli to jest albo, albo... jesteś z nami - lub przeciwko nam,". Michnik potwierdzi: "Niestety, tak".

W swoich wypowiedziach nie potrafi Michnik wskazać konkretnych korzyści, jakie odniosła Polska, wysyłając żołnierzy do Iraku. Nie dyskutuje także, czy udział w krwawej wojnie zgodny jest z chrześcijańskimi wartościami Polaków. Jego stanowcze, wraz z Vaclavem Havlem i Gyorgy Konradem, stwierdzenie, że Bush ma rację, wywołało dyskusję na Zachodzie. Michnik zdaje się sugerować, że obecny, kryzysowy stan zachodniej demokracji, niepotrafiącej rozwiązać problemów bezrobocia, napięć rasowych i religijnych, a uciekającej się do siły wojskowej, wymaga zarówno całkowitego poparcia Busha, jak i użycia podobnej, "żołnierskiej" retoryki do opisu Polski (choć ta strategia oddala polskiego eseistę od krytycznie myślących Amerykanów i Polaków). Cushman przypomina w rozmowie, że Michnik stanowczo odrzucił użycie siły przeciwko "totalitarnemu" komunizmowi, co zaimponowało światu. Michnik i jego obrońcy odpowiadają na to: "Jaruzelski zawarł ugodę z opozycją i sam rozmontował dyktaturę, a Husajn, o ile wiadomo, nie miał w planach Okrągłego Stołu". Czy to prawda? Przecież, po pierwsze, właśnie nic nie wiemy o planach Husajna, a z całą pewnością można dzisiaj stwierdzić, że gdyby Amerykanie postawili go przed alternatywą: sąd albo Okrągły Stół, Husajn z radością zasiadłby do Stołu, który w Polsce ocalił komunistów (także Jaruzelski wybrał Stół, gdy okazało się, że stan wojenny nie zlikwidował opozycji). Po drugie, zapytajmy: no, dobrze, ale gdyby Jaruzelski nie chciał Okrągłego Stołu, czy należałoby wówczas wprowadzić do Polski wojska amerykańskie (niektórzy powiedzą: rosyjskie), jak to uczyniono w Iraku?

"Człowiek dialogu"

Zobaczmy zresztą, jak Michnik rozumiał "nieużycie przemocy" wobec komunistów. W czwartym numerze "Zeszytów Literackich" z 1983 roku w tekście "Czego chcemy i co możemy" pochwalił ideę kompromisu z władzą, bowiem "to z kompromisowego stosunku do rzeczywistości wynika postulat ujawnienia mechanizmu destrukcji władzy, który doprowadził do bicia studentów w marcu 1968, do masakry w grudniu 1970, do ścieżek zdrowia w 1976. I z tego również postulatu kompromisowości wynika konieczność zdjęcia pancerza nietykalności z tych wszystkich ludzi, którzy są odpowiedzialni za te fakty, czy są w partii, czy w rządzie, w policji, czy w aparacie propagandy".

Michnik kończy artykuł cytatem z Orwella: "raz się skurwisz, kurwą pozostaniesz". Jego ówczesna "kompromisowość" żądała zatem jawności i kary; tym różni się od Michnikowej kompromisowości po 1990 roku. Dawna "kompromisowość" była prosta, z języka żołnierska, zrozumiała dla wszystkich. Po1990 roku pojęcie "kompromisu" zastępuje coraz częściej wieloznaczna kategoria "dialogu". Co ciekawe, nie wyklucza ona radykalnych, frontowych sformułowań. Równocześnie z nimi, w eseju "Naganiacze i nieobywatelskie postępki", Michnik skreśli taki (auto?) portret "człowieka dialogu": "Kim jest człowiek dialogu? Do czego dąży? Otóż człowiek dialogu dąży, aby wroga zamienić w przeciwnika, a przeciwnika w partnera... oznacza to gotowość uznania, że nie jest się posiadaczem całej prawdy, gotowość do przyjęcia cudzej racji, do zmiany własnego stanowiska". Ale czy jest to rzeczywiście stanowisko Michnika? Czy istotnie chce tego, kogo wpierw nazywa "zdrajcą", "naganiaczem", "człowiekiem z rynsztoka", zamienić w partnera?

Niestety, te oświadczenia, drukowane w Polsce i poza jej granicami (na przykład w "Letters from Freedom"), nie znajdują pokrycia ani w postawie samego eseisty, ani w polityce redakcyjnej "Gazety Wyborczej", gdzie zamieszcza się chyba wyłącznie teksty popierające Michnika, tak iż zasadnicza z nim polemika musi być prowadzona na innych łamach. Przedstawianie siebie jako "człowieka dialogu" jest jedynie erystycznym chwytem: skoro głośno mówię, że jestem za dialogiem, to moi przeciwnicy muszą być jego wrogami...

Zimne ognie

Ważny, jeżeli nie dominujący w pisarstwie Michnika, jest nurt, który można nazwać "moralistyką literacko-historyczną". Zbudowany został na fundamencie romantycznego przekonania, że Historia ma swój "sens-morał", który objawia się ludziom wybranym.

Michnik lubi łączenie rozważań historycznych z literaturą piękną. W niedawnym szkicu "W poszukiwaniu utraconego sensu", mówiącym o 25. rocznicy Sierpnia '80 ("GW", 27 sierpnia 2005), miesza swoją niechęć do zwolenników lustracji i listy Wildsteina z głosem Wojciecha Kuczoka, autora powieści "Gnój", kończącej się apokaliptyczną wizją szamba, które zalewa fikcyjne postacie. Po cytacie z powieści, napisze Michnik: "Plugawienie rewolucji solidarnościowej i jej bohaterów przez esbeckie archiwa to dla jednych czyn heroiczny, dla drugich zaś - to granat ciśnięty w szambo: jednych zabije, innych okaleczy, wszystkich zasmrodzi". W ten sposób autor prozy, mówiącej o domowej tyranii, stał się zakładnikiem historiozofa. Michnikowi nie przeszkadza, że w powieści ani słowem nie mówi się o esbecji i lustracji. Nie pyta nawet, czy jej autor jest za ową lustracją czy przeciw niej...

Niedawno nurt rozważań historycznych został wzmocniony kilkoma esejami o literaturze francuskiej XIX wieku - przywołanej, aby ponownie opowiedzieć o Polsce. Z melanżu cytatów literackich i faktów historycznych wydobywa eseista morał historii, niepodatny ani na weryfikację historyka dziejów, ani badacza literatury. Bowiem ten morał jest gdzieś pomiędzy obszarami różnych nauk, do przyjęcia na słowo. W szkicach: "Ultrasi rewolucji moralnej", "Czy będziesz dostatecznym łajdakiem?" i "Kanalia, kanalia, kanalia!", przywołuje Michnik Francję jakobińską i napoleońską, fakty historyczne ilustrując scenami z powieści Stendhala. Oczywiście, buduje w ten sposób sugestywny nastrój. Ale czy pogłębia naszą wiedzę o tym okresie i o powieściach? Jego metoda jest prosta i głosi, że sens naszego życia można wydobyć z przeszłości. "Nasz świat - napisze w początkach szkicu "Czy będziesz dostatecznym łajdakiem" - wydaje się nam trywialny, ciężki, tchórzliwy. Niemal każdy z nas przeżywa rozczarowanie. Tak jak wtedy, w epoce Stendhala, w epoce restauracji, która nastąpiła po Wielkiej Rewolucji Francuskiej i wielkim Napoleonie".

Czy naprawdę można tak prosto stwierdzić, że owe dawne francuskie pytania są także naszymi,współczesnymi? Być może to zdanie byłoby przekonywające jako konkluzja drobiazgowej analizy obu epok. Jako założenie wstępne jest jedynie chwytem eseistycznym i to nierzetelnym, bo niepopartym dowodem. Budzi to zdumienie historyka: czy rzeczywiście generał Jaruzelski jest Napoleonem XX wieku? Czy jeden Okrągły Stół to już restauracja (w dodatku francuska)? Także badacz literatury powinien być czujny, gdy obserwuje Michnikowe przeskoki, który raz cytuje słowa Juliana Sorela, bohatera "Czerwonego i Czarnego", aby w następnym akapicie powiedzieć: "tak mówi Stendhal - jakobin".

To, skądinąd nienowa, próba wydobycia z literatury "jednego głosu" - czyli ideologii powieści, poprzez utożsamienie słów bohatera i autora. W trakcie takiej lektury zapoznany zostaje skomplikowany związek zachodzący między postacią a twórcą. Wydaje się warte przypomnienia, że represjonowany przez stalinizm Michaił Bachtin przeciwstawił się ideologicznemu czytaniu literatury pięknej, głosząc - wbrew badaczom radzieckim, którzy utożsamiali postawę głównego bohatera z politycznymi intencjami autora - ideę wielogłosowości w powieści. Szukając jednoznacznego morału i łącząc w jedną wypowiedź głos autora i bohatera, Michnik staje raczej po stronie ideologicznej interpretacji i odrzuca demokratyczną w istocie propozycję Bachtina, dla którego nawet słowo bohatera o sobie jest niejednoznaczne, sprzeczne wewnętrznie.

Dziwi wreszcie, że w spisie literatury, umieszczonym po każdym artykule o XIX-wiecznej Francji, Michnik wymienia książki dawne i jedynie w języku polskim. A przecież co rok powstają nowe, inspirujące prace o Stendhalu - o rewolucji francuskiej nie wspominając. Problematyczny związek słowa bohatera i słowa odautorskiego u Stendhala omawiany jest na przykład w rocznikach "Année Stendhalienne" i w pracy F. Manziniego "Stendhal's Parallel Lives" (Oxford, 2004) - jej tytuł powinien wzbudzić niepokój Michnika, który, jak się zdaje, widzi w postaci francuskiego pisarza także swój portret, gdy pisze: "kochamy Stendhala... za brak zakłamania, za szczerość wobec siebie, za godność wobec łajdactwa, za poczucie własnej wartości, wolne od narcyzmu i pustoszącej megalomanii" ("Kanalia, kanalia, kanalia!"). Dowolne mieszanie ze sobą faktów historycznych i literackich, ideologiczne utożsamienie słowa bohatera z wypowiedzią odautorską i brak prezentacji najnowszej wiedzy nie odpowiada normom współczesnej myśli humanistycznej.

Owo nieposzanowanie pracy historyka dziejów i badacza literatury można także nazwać chwytem sofistycznym, mającym na celu osiągnięcie z góry założonego efektu. A jest nim morał, choćby przedstawiony we wspomnianym wyżej eseju i tyle mówiący o Polsce XXI wieku: "W naszym świecie nie ma dziś wielkiej idei Wolności, Równości i Braterstwa. Nie ma też wśród nas Napoleona i jego obietnicy wielkiej chwały. Nie wierzymy już w mężów opatrznościowych. Zostaliśmy też skutecznie wyleczeni z wiary w ład absolutnej sprawiedliwości. Ale to nie oznacza zgody na powszechne draństwo i absolutną niesprawiedliwość. Przecież Julian Sorel wciąż znosi upokorzenie, wciąż rośnie w jego sercu uraza, zawiść i nienawiść do świata beneficjentów - do naszego świata".

Co tutaj dziwi najbardziej? To, że Michnik, który wszak chce nas, swoich czytelników, uleczyć z "codziennej nikczemności, nadętego kłamstwa i podłej intrygi", w tych esejach zupełnie nie wskazuje palcem aktualnego adresata-sprawcy owych podłości. Owszem, nie obawia się przepisać imion i nazwisk łotrów z powieści Stendhala, choćsą wśród nich groźni politycy i generałowie. Ale czytelnik nie napotka ani jednego nazwiska polskiego niegodziwca z lat 1990 - 2005.

I nagle rozumiemy, że szybkie połączenie odległych epok, zdarzeń, ludzi i gatunków wypowiedzi w istocie pozwala Michnikowi na użycie języka, który nikomu nie szkodzi - z nim samym włącznie. Choć miota gromy, nie uderza nimi w nikogo. To naprawdę ciekawe, że w epoce komunistycznego, autentycznego niebezpieczeństwa Michnik nie bał się nazwać swoich wrogów po imieniu, zaś w niegroźnych czasach polskiej demokracji, gdy lwem może być - i bywa - każdy, nawet ten, kto bał się choć pisnąć w Peerelu, opisuje on swoich przeciwników zdaniami wyjętymi z XIX-wiecznej, francuskiej powieści!

Jak zatem mamy naprawić Rzeczpospolitą? Kogo obawia się dzisiaj Michnik, który kiedyś potrafił samotnie stanąć wobec wszechwładnego imperium, Czy boi się, że wskazując palcem obecnych winowajców, straci swoją rację - czy siłę? Bardzo chciałbym usłyszeć odpowiedź Adama Michnika.

Dramat zwycięzcy

Słabością wielkich ludzi jest chyba to, że zawsze pozostają sobą. Niezależnie od zmiany epok i okoliczności. W klęsce i w zwycięstwie. Potrafimy zrozumieć i współczuć tragedii ofiar historii. Ale chyba nie rozumiemy dramatu zwycięzcy. Michnik wygrał z komunizmem, mając, w 1990 roku, 44 lata - i przeżył. Zniknął wróg, stracił znaczenie front walki. Ale jak ma żyć człowiek przez tyle lat przyzwyczajony do istnienia jednego i drugiego? W dodatku żyje dalej ze świadomością, że największy triumf odniósł w przeszłości - i że z pewnością nie może już liczyć w życiu na nic podobnego. Z nawyku, a może dlatego, że inaczej nie potrafi, powtarza dawne sformułowania, odtwarza stare gesty. Ma nowych przyjaciół (często są to dawni wrogowie) i nowych wrogów (którzy jeszcze niedawno byli przyjaciółmi). Wciąż próbuje trzymać w górze ten sam sztandar, który niegdyś przyniósł mu tyle uznania. Ale Historia, która w okresie komunizmu była mu posłuszna jak zakochana dziewczyna, obecnie zachowuje się jak kapryśna kobieta. Poszła za innym, a on pozostał w miejscu.

Michnik zagląda zatem w przeszłość, aż do rewolucyjnej Francji, w nadziei, że tam odnajdzie Historię, i być może ponownie narzuci jej swoją wolę, skoro nie może tego uczynić wobec teraźniejszości. Ale... nie znajduje nic. Oto dramat zwycięzcy. Niekwestionowany sztandar polskich dysydentów nie stał się sztandarem demokracji. Czy tylko dlatego, że demokracja nie potrzebuje sztandaru?


BRONISŁAW ŚWIDERSKI
"Rzeczpospolita" Nr 264 z 12.11.2005

czwartek, 10 listopada 2005

Plotkies o sraniu

"Przedmówcy wielce szanowni, ja w temacie Zimanda: "człowiek nie prawa uciekać z miejsca, w którym nasrał " jest stwierdzeniem zgoła zdumiewającym. Analizując je w sensie dosłownym, stoi ono w skrajnej sprzeczności z tzw. rzeczywistością lub naturą: wszystko co żyje, jeśli tylko może, z miejsca owego ucieka. Także i człowiek od zarania dziejów swoich, gdzie indziej żył, jadł, spał i kochał, a gdzie indziej defekował. Przyjemność z zabawy własnym g......em znanym jest medycynie objawem wielkiej mózgu niedojrzałości, jak u niemowlaków, albo ciężkiego tego mózgu uszkodzenia, jak u zupełnie rozpadniętych psychotyków lub smutno rozmiękczonych starców.

Zatem ustalanie prawa natury, tak zupełnie z życiem i natura sprzecznego, skłania do zadumy lub co najmniej brwi zmarszczenia. Gwoli sprawiedliwości, należy również odnieść się do powyższego zdania w jego sensie moralnym, potraktować jako głęboką metaforę, jako przykazanie moralne tylko przez niedopatrzenie w Dekalogu nie zawarte. I znów brew się marszczy i myśl skupia nad świeżością intelektualną i elegancją formy ujęcia zasady moralnej odpowiedzialności za konsekwencje własnych poczynań. Nie wszystko jednak miażdżąca krytyka z mojej strony będzie; otóż Zimandowskie zdanie owo w całej swojej dosłownej, a i metaforycznej głębi, doskonałym jest wywiadu Głowińskiego skrótem. Bo zadziwiające w tym wywiadzie są w kolejności: brak perspektywy w omawianiu wydarzeń sprzed lat bez mała czterdziestu, ignorancja, jeśli o podstawowe fakty chodzi, oraz jakże mocna potrzeba moralnego g...nem się umazania."

Emigracja marcowa ma swoją gazetę, nazywa się Plotkies (nawiasem mówiąc, poziom intelektualny artykułów publikowanych w Plotkies zdecydowanie przewyższa poziom GW) To z dyskusji w Plotkies pochodzi cytowany fragment, komentarz czytelnika. Redaktorzy GW nie mają do Plotkies dostępu, postanowiliśmy więc im donieść o pełnej zakłopotania dyskusji o niesalonowych czynnościach fizjologicznych, która się tam odbywa. Czytelnicy Plotkies nie są obyci z analną poetyką motłochu srającego do rynsztoka tak, jak czytelnicy Gazety Wyborczej. Najlepszym dowodem jest, że krajowi czytelnicy tej metaforyki w ogóle już nawet nie skomentowali, a czytelników Plotkies mocno oszołomiło i dyskutują o sraniu... chyba po raz pierwszy w dziejach tej gazety pojawił się tak niesalonowy temat. Redaktor Plotkies sumituje się i przeprasza czytelników za pytanie "Czy nasraliśmy w Polsce?" i tłumaczy, że to nie jego wina, tylko treści wywiadu Teresy Torańskiej z Michałem Głowińskim pod tytułem "Polskie gadanie", jaki ukazał się w magazynie "Duży Format" nr 19 z 23 maja. Wyjaśnia, że "Duży Format" to taki dodatek do gazety, która się nazywa "Gazeta Wyborcza", a Teresę Torańską reklamuje jaki znaną dziennikarkę, specjalistkę od wywiadów z prominentami PRL żydowskiego pochodzenia oraz tematu "...tak popularnego w prasie p.t. "okazuje się, że jestem Żydem (wcześniej tego broń Boże nie wspominałem)". A na zakończenie swojego tekstu pisze: " W prasie polskiej natomiast ukazał się ciekawy artykuł "z drugiej strony płotu" ukazujący jak Torańska prowadzi swoje wywiady" i podaje linka do artykułu Antka Zambrowskiego w Antysocjalistycznym Mazowszu z 9 czerwca 2005.

Nawiasem mówiąc, z innych doniesień i komentarzy w Plotkies można było się domyśleć, że Teresa Torańska zaszczyciła swoją osobą tegoroczny zjazd w Aszkelonie (to są takie zjazdy emigracji marcowej), gdzie, możnaby podejrzewać, prowadziła dyskretne poszukiwania żydowskich komunistów, żeby zrobić z nimi kolejny wywiad i ogłosić w polskiej prasie na dowód, że za komunizm odpowiadają Żydzi, którzy z Polski wyjechali w 1968 roku. Poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem, ale wszyscy się do niej grzecznie uśmiechali. Jakiś czytelnik nazwał ją specjalistką od "teorii żydokomuny". Teoria, faktycznie, ciekawa, bo skoro za PRL odpowiada emigracja marcowa, to dlaczego po ich wyjeździe PRL nie padła i niby kto nią rządził? Ludzie Honoru?

Albo na przykład Morel, osobnik narodowości komunistycznej pochodzenia żydowskiego, który z Polski uciekł dopiero w 1992 roku, jak mu się katowicka prokuratura dobrała do skóry... Według teorii "marcowej żydokomuny" Morel jest niewinny, co więcej, swoją sowitą pensję, a potem emeryturę, pobierał jak najbardziej słusznie. Skądinąd jego prawą polskość zaświadczył osobiście pogromca marcowej żydokomuny, Mieczysław Moczar. Także narodowości komunistycznej, z pochodzenia Ukrainiec. W archiwach IPN znajduje się jego wysoce pozytywna opinia o Morelu, że to dobry komunista, były partyzant z oddziałów Mieczysława Moczara. A Wojciech Jaruzelski, kumpel Moczara narodowości komunistycznej pochodzenia polskiego, bynajmniej tego błędu Moczara nie naprawił. Wręcz przeciwnie, w stanie wojennym wręczał bilety w jedną stronę nadmiernie dokuczliwym działaczom "Solidarności" dowolnego pochodzenia, Morelowi płacąc emeryturę.

"...Emigracja marcowa od początku budziła we mnie wątpliwości". I żeby już jasno podkreślić co myśli o emigracji marcowej, to [Głowiński] cytuje powiedzonko Romana Zimanda ".. człowiek nie ma prawa uciekać z miejsca gdzie nasrał". Dalej jest też o postawie niektórych emigrantów, których spotykał za granica "...Ale to były tez często wspomnienia byłych właścicieli Polski Ludowej, którzy nagle przypomnieli sobie, ze są Żydami, i zauważyli, ze w Polsce mówi się antysemickim językiem". - przytacza inny czytelnik i komentuje: "Ironią losu jest to, że mnie się to kojarzy z językiem moczarowskiej propagandy. ... Sprawa ma może też inny wymiar, bardziej ogólny. To już nie pierwszy raz ktoś z obecnych Żydów mieszkających w Polsce w skandaliczny sposób przejeżdża się po temacie Żydzi, komunizm, udział Żydów we władzach PRL. Ale to chyba pierwszy raz, że ktoś z tych Żydów w Polsce tak wyraża się o emigracji marcowej."

Ten czytelnik się myli. Nie pierwszy raz, i to raczej pewna prawidłowość, a nie wyjątek. Prawidłowość, która co nieco mówi o naturze ludzkiej. Jeśli powiesz, że winni są nieobecni, to jesteś z założenia niewinny, bo zostałeś. A któż by nie chciał być uważany za niewinnego? Jakże to ludzkie... i tym bardziej zrozumiałe, że w Polsce właśnie trwa lustracja.

Ale jest coś więcej. Chodzi o znaczenie terminu "asymilacja". Któryś z moczarowców napisał w wspominkach o salonowej zabawie zwanej "oswajaniem Żyda". Zapraszało się delikwenta na jeden z "wieczorów czwartkowych" u Mieczysława Moczara, stawiało pod palmą i... oswajało. A to lampką wina, a to podawaniem ręki, a to poklepaniem po plecach. Celem zabawy było doprowadzenie do sytuacji, że Żyd wychodził z przyjęcia zadowolony, że został przez moczarowców zaakceptowany. Jedną z ofiar takich zabaw był Adam Schaff, napisał we wspomnieniach, że po pewnym przyjęciu, na którym moczarowcy miło z nim rozmawiali, doszedł do wniosku, że wcale nie są tacy źli, a nawet całkiem kulturalni...

Tej zabawie odpowiadała praktyka społeczna, w której chodziło nie tylko o to, co kto mówi, ale nawet bardziej o to, co NIE mówi. Można było na przykład zostać Prawdziwym Polakiem z awansu społecznego, pod pewnymi warunkami. Głowiński spełnił jeden warunek, mówiąc Teresie Torańskiej, że emigranci marcowi "zawsze mu się wydawali podejrzani", i obwiniając ich za PRL. Potwierdził tym sposobem tezy słynnego przemówienia Gomułki o piątej kolumnie, a o to przecież chodzi, no nie? Nawiasem mówiąc, "zawsze mi się wydawali podejrzani" to jest termin, ktorego Głowiński nie wpisał do swojej książki "Marcowe gadanie" o PRLowskiej nowomowie, aż dziw, bo to jest bardzo żywotny termin. Niedawno użył go Bugaj przepytywany przez dziennikarzy Rzeczpospolitej o Henryka Szlajfera i dodał, że w związku z tym "zawsze go obserwował." Kolejny termin, którego w tej książce nie ma, a który się często pojawiał na zebraniach POP w ustach działaczy odcinających się od zakażonych stonką ziemniaczaną. Do książki o marcowym gadaniu należałoby wpisać także wypowiedż samego Głowińskiego, że emigranci marcowi będąc na emigracji "nagle przypomnieli sobie, ze są Żydami". Bo raczej to im przypomniano, i nie po znalezieniu sie na emigracji, tylko przed. W w ogóle to mam też wątpliwości co do terminu "emigracja", bo na przykład Human Rights Watch inaczej określa ofiary czystek etnicznych i wypędzeń....

Drugi warunek, również przez Głowińskiego spełniony, to wstydliwość w zakresie własnego pochodzenia. To jest trochę nielogiczne, pisze, że "to" nie miało dla niego żadnego znaczenia, a równocześnie, że w jego domu nigdy "o tym się nie mówiło". A czemu nie, skoro tak bez znaczenia?

"Facet wyszedł z szafy po 50 latach i trochę mi przypomina tego Japończyka, który ukrywał się w dżungli 30 lat po wojnie. Mnie się słabo robi, jak patrzę na tych, co sobie teraz przypominają, że byli Żydami." - to czytelniczka Plotkies. Ale ona nie wie co było dalej, i w związku z tym nie rozumie, że Prawdziwy Polak z awansu społecznego mógł mieć z tym pewien problem na moczarowskich salonach... O "tym" się nie mówiło, jak nie mówi się na salonach, że się posiada francę. Chyba, że się miało pecha, i WSZYSCY o tym wiedzieli. Wtedy zostawała otwarta droga awansu na Prawdziwego Polaka poprzez udowodnienie własnego Prawdziwego Patriotyzmu. (co wcale nie oznacza, że wszyscy "wstydzący się" bywali na moczarowskich salonach, raczej, że taki był efekt wygranej moczarowców w 68 roku w świadomości społecznej: przyjęcie moczarowskiego punktu widzenia na samego siebie).

Głowińskiego można spokojnie nazwać Prawdziwym Patriotą, bo kiedy Żyd obwinia innych Żydów za komunizm, to brzmi to wiarygodniej, niż kiedy Żydów obwinia Maciej Giertych. Specyfiką Prawdziwego Polskiego Patrioty jest również to, że się nie kłopocze o szczegóły i nazwiska - winni są zbiorowi "ONI". Co zresztą ma jeszcze taki skutek, że rozmywa winy, bo skoro winni są WSZYSCY, to jak ścigać za zbrodnie komunistyczne tego czy owego pana lub panią, w kraju lub za granicą? I jak ścigać takich, co mogą pokazać papier, że są nie-Żydami, krew z krwi?

Nawiasem mówiąc, Adam Michnik udowodnił swój patriotyzm już dawno, kiedy napisał, że Czeslaw Kiszczak i Wojciech Jaruzelski (obaj moczarowcy) są Ludżmi Honoru, a całkiem niedawno swój patriotyzm udowodniła Gazeta Wyborcza jako całość.

4 października 2005 padł ostatni Mur Berliński Europy. Naczelny Sąd Administracyjny wydał wyrok, że obywatele polscy wyjeżdżający na podstawie tzw. dokumentów podróży po Marcu 68 nigdy nie utracili polskiego obywatelstwa. "Witajcie w domu, jesteście Polakami" - tak napisali forumowicze na portalu "Agory" (spółka wydająca GW) po przeczytaniu aż dwóch artykułów na ten temat w Rzeczpospolitej z 17 października i kolejnego 18 października. Na forum Świat, słynnym z bójek polsko- żydowskich, nie znalazł się ANI JEDEN post kwestionujący zasadność tego wyroku. Reakcje "wojujących z Żydami" były takie, że "ale ten i ten Żyd piszący na forum i tak jest pacanem" Albo, że teraz będzie sposób na zlustrowanie emigracji.... Ale wyroku nie kwestionował nikt. Polska jagiellońska wreszcie wygrała z PRL.

Z Gazetą Wyborczą było inaczej. 17 października można było się dowiedzieć z jej łamów, że posłanka Renata Szynalska była pijana. 18 października - że SLD nie popiera żadnego z prawicowych kandydatów na prezydenta, prokurator Mariusz Szewczyk z Lublina trzasnął w sądzie drzwiami i za to dziennikarz ukarał go tytułem "prokurator trzask - prask", że generał Wojciech Jaruzelski na procesie dotyczącym kopalni "Wujek" pochwalił generała Czesława Kiszczaka za rozsądek i stwierdził, że pluton specjalny strzelał spontanicznie w powietrze, a rozstrzelani górnicy przypadkowo znaleźli się na linii strzału. 19 października - że Donald Tusk wpadł do Szczecina z gospodarską wizytą: "aula Uniwersytetu Szczecińskiego wypełniona była po brzegi. Nie wszyscy się mieścili, stali na schodach. Brawa. Gorące przyjęcie" słów, że Rzeczpospolitej Polskiej grozi upadek niepodległości na skutek agresji hitlerowca Kaczyńskiego na Polskę, albo nawet gorzej: "I RP upadła po utracie przez Polskę niepodległości, II RP po agresji Hitlera na Polskę. Aż dreszcz mnie przechodzi, co chciałby ktoś nam zafundować, powołując IV RP". Ani słowa o wyroku NSA. Trudno uwierzyć, że GW tą wiadomość przeoczyła: o tym wyroku pisały światowe media, a o pijanej posłance - nikt, prócz Gazety Wyborczej.

IV RP zafundowała na starcie delegalizację postanowień rządu Gomułki o odbieraniu obywatelstwa osobom wypędzanym z Polski w 68 roku. Już dobitniej państwo polskie nie mogło wyrazić, co sądzi o epoce oraz ideologii Moczara. To zmienia bardzo wiele, właściwie wszystko. Skończyli się "ONI". Teraz jesteśmy "MY", i wspólnie możemy sobie stawiać rozmaite pytania oraz informować się nawzajem. Na przykład, po Polsce od lat jeździ pewien esbek i wiesza tablice oraz organizuje uroczyste akademie "ku czci" emigracji marcowej. Niewykluczone, że swego czasu brał udział w ich wyrzucaniu... Szkoda bardzo, że emigracja marcowa nie ma o tym zielonego pojęcia, bo zapewne by się wkurzyli. Głos marcowych emigrantów jest dzisiaj integralną częścią polskiej opinii publicznej, a teoretycy "żydokomuny" już nie mają możliwości zamykania ust komukolwiek.

Najwyższy czas jakoś połączyć te forumowe dyskusje. Między innymi po to, żeby forumowicze portalu gazeta.pl mogli poinformować forumowiczów Plotkies, że też mają dosyć tematyki analnej... albo też wyspowiadać forumowiczów Plotkies z ich straszliwych zbrodni komunistycznych, popełnianych na prominentnych stanowiskach studentów ówczesnych polskich uniwersytetów. A przy okazji ci, którzy rzeczywiście uciekali przed odpowiedzialnością i używali emigracji marcowej jako swojej tarczy propagandowej, lub też ci, wysyłani wraz z marcowcami na "z góry upatrzone placówki" w różnych państwach świata w ramach działalności operacyjnej PRLowskiego wywiadu, też stracą swój dotychczasowy listek figowy. I dobrze.
-