niedziela, 13 listopada 2005

Bronisław Świderski: Trzy tożsamości

Poproszono mnie o wypowiedź w bardzo intymnej sprawie. Mianowicie tożsamości. Ile ich posiadam? Jak mają się do siebie? Czy wzbogacają swego nosiciela? Czy też, odwrotnie, są dlań źródłem nieustającej udręki?

Odpowiadam z miejsca: mam trzy tożsamości. Choć wcale nie jestem pewien, czy "mam" je naprawdę. Raczej to one zamieszkały pewnego dnia we mnie, zupełnie nie troszcząc się o administracyjne meldunki. I odtąd mnie mają. A oto, jak do tego doszło.

Pierwsza tożsamość powstała chyba pod wpływem książek traktowanych zbyt serio. Nie tych, które były w domu, ani tych nawet, które zalecała szkoła. Myślę w pierwszym rzędzie o książkach wypożyczanych w bibliotece "dla dzieci i młodzieży" przy ulicy Litewskiej w Warszawie: o utworach Karola Maya, o sowieckich opowieściach o "prawdziwym człowieku", a także o książkach Sienkiewicza, Hłaski i Hemingwaya. Myślę również o Dziadach - ale na scenie, gdyż nie lubiłem ich jako szkolnej lektury. Wydaje mi się dzisiaj, że zarówno te (oraz inne) książki, jak i sposób ich odbioru ukształtowały moją polską tożsamość. Wówczas, w latach 60., czytałem książki "gorąco", dosłownie. Nie odróżniając literatury od polityki, ekonomii czy socjologii. Czytałem je z zaczerwienioną twarzą, a palcami tak mocno ściskałem stronice, że nierzadko (i ku strapieniu matki) trzeba było odkupywać zniszczone egzemplarze.

Czy dobrze robiłem, tak źle traktując słowa? Podobnie przecież czynili inni. W literaturze znajdowano wówczas wszystko - być może dlatego, że w rzeczywistości pozatekstowej trzeba się było poruszać bardzo ostrożnie (właśnie: UB, cenzura). W biało-czarnym królestwie literatury staczano boje o rzeczywistą władzę, historię, ekonomię. Rozróżnienie na to, co jest dobre, a co złe, wydawało się naprawdę łatwe.

Walcząc obok Winnetou, Kmicica, filomatów i Iwana Nikulina, sowieckiego matrosa, nie wiedziałem, że istnieje rzeczywistość od ich walki odległa. Gdzie zaletą nie jest zwycięstwo, a kompromis. Gdzie literatura nie zastępuje nie-książki, co pozwala chyba lepiej rozwijać się ekonomii, polityce - i literaturze właśnie. Polski romantyzm dopełniał (czy tylko dla mnie?) głębokie przesłanie ideologii radzieckiej: brak respektu dla prawa. I tu, i tam lekceważono legalizm, a chwalono przemoc. Nie raziło mnie to wtedy. Państwo prawa miałem poznać później. Ostre podziały na patriotów i "złych Polaków", jakie tworzyła polska literatura romantyczna, na proletariat i kapitalistów, jakie budowali komuniści, na katolików i "ateuszy", co robił Kościół - nie wydawały mi się bynajmniej związane z określoną świadomością czy z jednym narodem. Przeciwnie, głęboko wierzyłem, że były właściwe wszystkim ludziom. Nie sądziłem, że mogłem być (także) jednostką, a nie (tylko) częścią kolektywu, zwalczającego inne grupy i narody.

Szkoda, że nic nie wiedziałem o innych światach, bo właśnie wtedy zacząłem pisać. Na początku były to niewielkie recenzje w kilku pismach warszawskich. Wkrótce nadszedł rok 1968 i w polskich gazetach pojawiły się słowa będące oficjalnym tabu chyba od końca drugiej wojny: "prawdziwy Polak", "syjonista", "piąta kolumna" etc. Ponieważ jak najbardziej uważałem się za prawdziwego Polaka, poszedłem do redakcji żydowskiej gazety "Fołk Sztyme", by - jako Polak właśnie - zgłosić chęć pisania dla nich. Mój gest miał znaczenie symboliczne: prawdziwy Polak nie może przecież uchylać się od wyboru. On zawsze staje po stronie poniżonych i krzywdzonych. Przyszło mi to o tyle łatwo, że - wbrew dzisiejszej mitologizacji roku 1968 (że niby "zła partia uwiodła niewinny naród") - wcale nie było wówczas trudno odróżnić, kto miał, a kto nie miał racji.

Żydowska gazeta wydrukowała kilka recenzji. Byłem ogromnie zdumiony ich odczytaniem. Wzięto mnie bowiem za Żyda! Zarówno redakcja, jak i czytelnicy (i co ważne dla moich losów: także UB) byli przekonani, że zbłąkany syn nareszcie schronił się u siebie przed atakiem wroga. Co więcej, matka wyznała mi wówczas - po raz pierwszy - że jej matka była Żydówką.

Mój Boże - co za klęska! Przecież chciałem udowodnić moją polskość! Zastrzyknąć świeżą energię mej słowiańskiej świadomości... i oto, postępując wedle przykazań polskich autorytetów, stałem się anty-Polakiem! (Pomijam tu wątek nie byle jaki i bynajmniej nie odosobniony: tragedię mojej matki, która całe życie ukrywała, kim była - przed swymi dziećmi, przed znajomymi i przed sobą samą. Czy powodował nią strach przed antysemitami? Czy lęk przed wspominaniem tragicznych losów rodzinnych, które łączyły się z obrazem śmierci?) Taka jest geneza mojej drugiej tożsamości. Nie znając ani słowa po żydowsku lub hebrajsku, nic nie wiedząc o kulturze ani o religijnych zwyczajach, o świętach Żydów, stałem się jednym z tych, o których nie miałem najmniejszego pojęcia. Ta sprawa nareszcie poruszyła leniwą wyobraźnię gamonia.

Zacząłem rozważać rzeczy dotąd odsuwane. Dlaczego matka nigdy nie ceniła Boga katolików, uważając Go za zbyt swobodnego, zbyt łatwego. "Robią źle, po czym dostają rozgrzeszenie przy spowiedzi", twierdziła. Jej pesymizm, pesymizm kobiety doświadczonej całkowitą utratą kilkudziesięcioosobowej rodziny w Oświęcimiu, zbliżał ją do Boga Starego Testamentu. On łączył się z Oświęcimiem. Umiał karać swoich i obcych. Nie stawał ponad ludzką etyką wymiany. Za dobro płacił dobrem, nieposłuszeństwo odpłacał złą monetą. On znał życie lepiej od swego młodszego, chrześcijańskiego imiennika, zalecającego postawę bezwarunkowego wybaczania. Co właśnie nie odpowiadało matce. Bo cóż mógł Bóg przebaczenia ofiarować kobiecie, która straciła wszystko? Ale nie była zupełnie odporna na katolicyzm. Przecież prawie całe życie mieszkała w Polsce. Z katolicyzmu przejęła chyba figurę Szatana, względnie rzadkiego gościa w Starym Testamencie. Tam Szatan pozostaje często w dobrych stosunkach z Bogiem, rozmawia z Nim i układa się, chociażby w sprawie Hioba. Szatan chrześcijański był zaś niepartnerski, oddzielony od Boga linią mroku. Nieprzebłaganie zły. To jego imienia potrzebowała matka, by dobrze opisać faszystów i antysemitów.

Stary Bóg matki był mi pod wieloma względami obcy. Jednym z powodów było Jego częste uczestnictwo w życiu codziennym swych wyznawców. Religia żydowska jest przede wszystkim religią rodzinnego kolektywu. Ja zaś byłem wówczas sam, poza Polakami, którzy mnie nie chcieli, i poza Żydami, o których nic nie wiedziałem. Ponadto nie mieliśmy wspólnego języka. Jak więc mógłbym naśladować modlitwy Żydów? Ich ruchy podczas spotkania z Bogiem? Modlący się Żydzi poruszają całym ciałem, jakby namiętnością słów i fizyczną ekspresją członków chcieli wymóc na Nim ustępstwa. Taki Bóg wydawał się być prawie dialogującym Żydem, partnerem... Był to Bóg, który bardziej mówił "do" niż "wewnątrz" ludzi i który respektował suwerenność ludzkiej woli. Który miał także czas, by wysłuchać odpowiedzi. Może dlatego wśród Żydów urodzili się tacy filozofowie dialogu, jak Buber, Rosenzweig i Lévinas?

W marcu 1968 ukarano mnie miesięcznym "zesłaniem w sołdaty", a w kwietniu wyrzucono z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie studiowałem socjologię. Prorektor obiecał, że nigdy nie będę studentem w Polsce. Ponieważ nie miałem powodów, by mu nie wierzyć, a o pracę także było niełatwo - postanowiłem wyemigrować. Przyjechałem do Danii jako nie-Polak (przypomnę, że rząd polski odebrał nam polskie obywatelstwo wbrew wszelkim umowom międzynarodowym; rozporządzenia tego nie anulowano - o ile wiem - do dzisiaj). Ale Duńczycy mieli inny pogląd na sprawy tożsamości. Część emigrantów zgłosiła się do gminy żydowskiej - tych uznano za Żydów, którzy w Danii są naturalną i potrzebną częścią społeczeństwa. Inni, którzy, jak ja, nie wstąpili do gminy, uznani zostali za Polaków - skoro z Polski przyjechali. I jeżeli od czasu do czasu bywam w Danii dyskryminowany - to dlatego właśnie, że jestem uważany za Polaka. Co znaczy: za obcego. Lecz także jako Polak zacząłem pracować na uniwersytecie. Poproszono mnie kiedyś, bym napisał o dziejach polskich Żydów. Pracując nad artykułem, właściwie po raz pierwszy zapoznałem się z ich losem. Kultura polska uchylała się od zetknięcia z tą kulturą, żyjącą i rozwijającą się przecież na tym samym obszarze. (Gdybyśmy zaniechali podręczników o kulturze polskiej, a zaczęli pisać o kulturze na ziemiach polskich - jakimż bogactwem mogłaby się Polska poszczycić!) Kultura żydowska była silnie zwrócona ku Słowu, ku religii i teologii, a jednocześnie związana z codzienną egzystencją. Nawet w małych sztetlach zawsze był ktoś, kto wiedział, co działo się w Niemczech, w Anglii, we Francji. Nie mogłem zrozumieć powodów, dla których Polacy lekceważyli to źródło inspiracji i wiedzy, tę możliwość dialogu. Zapewne i Żydzi nie byli bez winy, ignorując potencjał i możliwości kulturalne Polaków, co poświadcza na przykład Isaac Bashevis Singer.

Pierwszym wstrząsem, jaki zanotowała w Danii moja tak dziwnie zdwojona tożsamość, było niezbite doświadczenie, że tutaj nie mówi się po polsku! Domyślałem się tego i wcześniej, ale zrozumiałem dopiero, gdy rzecz poznałem na własnej skórze. Sprawa jest naprawdę przerażająca. Na czym bowiem polega proces uczenia się obcego języka? Na naśladownictwie. Uczyłem się, powtarzając za nauczycielką, za wchodzącymi do autobusu i do sklepu, a nawet za tym mężczyzną, który popchnął mnie na ulicy i (chyba?) przeprosił. Czy mogłem moje najgłębsze, osobiste doświadczenia wyrazić w słowach podebranych innym? Powtarzanych chórem przez 30 uczniów, z których każdy był tak odmienny? A więc w słowach z pewnością nie-moich? Bardziej autentyczna wydała mi się postawa milczenia. Ale milcząc niełatwo kupić bilet autobusowy czy buty, a nawet kawałek dobrego mięsa u rzeźnika lub chleb u piekarza za rogiem, nawet jeżeli piekarz jest Włochem. Musiałem zatem posługiwać się językiem nieautentycznym i bardzo długo słyszałem moje duńskie wypowiedzi jako echo słów dawniej wypowiedzianych. Przez ludzi, których nie znałem. Czy ja, Polak (dla Duńczyków) i Żyd (dla niektórych Polaków), miałem zostać skazany na egzystencję echa?

Wśród wybawicieli największy dług mam wobec Sörena Kierkegaarda. To na nim rosła moja trzecia, duńsko-protestancka tożsamość. Gdy w Bibliotece Uniwersyteckiej, 10 lat po przyjeździe, zacząłem czytać Duńczyka, zbliżył mnie do niego raczej "żydowski", nieuleczalny sceptycyzm mojej matki niż wiedza o polskim katolicyzmie. Niewiara matki, by ktokolwiek, a zatem i Bóg, mógł być jednostronnie i prostodusznie dobry. A także czytelny, zrozumiały.

Kierkegaarda czytałem jako filozofa dialogu. Jako tego, kto chyba pierwszy opracował teorię komunikacji estetycznej, etycznej i religijnej. Kto rozważał, jakie warunki pozwalają na wypowiedź "pośrednią", a jakie na "bezpośrednią". Kto skrupulatnie wyjaśniał, kiedy i jak człowiek może odpowiedzieć na ciche i często niejasne Boże słowo. Kierkegaard uczył mnie, by nie unikać wypowiedzi "z drugiej ręki", gdyż nie można dobrze odróżnić wypowiedzi zapożyczonych od własnych, chętnie uznawanych za "autentyczne". Jego kunsztowna konstrukcja pseudonimów podkreślić miała "nieautentyczność" ludzkiej wypowiedzi i skłonić czytelnika do namysłu nad znaczeniem słowa dla naszego współ-obcowania. Podział na język "swój" i "obcy" stracił znaczenie. Przekonywałem się coraz bardziej, że i po polsku często mówiłem "nieautentycznie". Że, na dobrą sprawę, wszyscy powtarzamy. Co więc było "moje"? "Mój" mógł być tylko błąd: syntaktyczny lub semantyczny, źle postawiony przecinek, błędnie akcentowany wyraz. To bezlitosne doświadczenie prowadziło do pytania: gdzie "zaczyna" się człowiek? Czy jest nim tylko, gdy obraca swym narodowym językiem? Czy odnaleźć go można dopiero na poziomie świadomego korzystania z bogactwa kultury - czy może już na poziomie błędu, luk w znajomości swej tradycji? Gdy posługuje się świadomością cząstkową? Rozmyślając nad tym, stawałem się (chyba) bardziej tolerancyjny.

Oczywiście, bywa niekiedy, że każda z moich trzech tożsamości chce się "wypowiedzieć" w tym samym czasie i na ten sam temat. Co wówczas począć? Komu dać pierwszeństwo? Jakie słowo uznać za "moje"? O to także pytałem Kierkegaarda. Podpowiadał, że mówić należy we własnym imieniu. Nie grupy lub narodu. Chronił zatem przed fanatyzmem. Za pomocą terminów inderlighed (uwewnętrznienie) oraz tilegnelse (przyswojenie) skierował moją uwagę nie na co, ale jak się mówi. Przysłuchuję się odtąd moim słowom: jeżeli są mówione z przekonaniem i poświadczają moje doświadczenie, zgadzam się na nie. Bez względu na to, czy są głosem tożsamości nr 1, 2 lub 3. Uznaję je bowiem za tożsame ze mną.


Pierwotnie opublikowano w: "ZNAK. Miesięcznik" 490 (3) 1996, s. 36-40

---

Bronisław Świderski, ur. 1946. Od 1970 w Kopenhadze. Związany z Uniwersytetem Kopenhaskim. Publikacje po duńsku, angielsku, szwedzku, polsku i rosyjsku. W Polsce współpracuje m.in. z "Res Publiką Nową", "Zeszytami Literackimi", "ExLibrisem". Tłumacz (m.in. "Powtórzenie" S. Kierkegaarda 1992). W kwietniu 2005 ukazała się jego książka Gdańsk i Ateny (IFiS PAN). Ostatnio napisał dla Rzeczpospolitej (12.11.05 Nr 264) esej "Ja sztandar" o Adamie Michniku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz