sobota, 12 listopada 2005

Bronisław Świderski: Ja, sztandar

Co sprawiło, że gnębiony w Peerelu Michnik miał rację, zaś Michnik zwycięzca ją zgubił? Dlaczego więziony górował nad prześladowcami, a jako współtwórca partii i rządów, przyjaciel prezydentów i premierów, redaktor naczelny wpływowej gazety - stał się obiektem masowej krytyki i żywej niechęci? Historia, która w okresie komunizmu była mu posłuszna jak zakochana dziewczyna, poszła za innym, a on pozostał w miejscu

Adama Michnika poznałem w 1964 lub 1965 roku. Jedno z pierwszych spotkań: wpadłem na niego przypadkiem na Marszałkowskiej, obok nas pełno ludzi, a Michnik woła: - Wiesz, na Biurze Politycznym Gomułka skarżył się, że na uniwersytecie są jakieś warchoły, a Kliszko odpowiada: towarzyszu Wiesławie, Michnik to nie warchoł, to świadomy przeciwnik władzy socjalistycznej!

Krzyczał to na najludniejszej ulicy w Warszawie, gdzie, jak sądziliśmy, na każdym rogu stali tajniacy.

Sztandar zwija się na końcu

Michnik był dla nas przedstawicielem lepszego świata, nawoływał do spontanicznej wymiany myśli, do życia w grupach przyjacielskich, gdzie nie trzeba się bać represji dorosłych. Czy spowodował to jedynie niezwykły urok 18-letniego wówczas chłopca, a zatem dla władzy "nikogo"? Ułomnością despocji jest to, że lubi ciszę, zatem krzyk odważnego człowieka usłyszą wszyscy. Ten człowiek mówił także w naszym imieniu. Dlatego władza ze wszystkich sił starała się zamknąć mu usta. Chciałbym opowiedzieć o tym, jak wysoką cenę Michnik gotów był zapłacić za swoje - i innych - prawo do swobodnej wypowiedzi, do antykomunistycznego okrzyku.

W 1968 roku zostałem wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego za "działalność polityczną". Przedtem ukarano mnie między innymi pobytem w karnej kompanii. Nie mogłem znaleźć pracy. Także rodzice obawiali się mojej działalności. Postanowiłem zatem wyjechać z Polski. Chciałem opowiedzieć o tym Adamowi. Spotkaliśmy się w strugach deszczu, w pokrytym czarnymi kałużami parku Ujazdowskim. Ja, tchórz, miałem powiedzieć mojemu dowódcy, że za chwilę zdezerteruję. Michnik niedawno wyszedł z więzienia, nie zawiązywał butów, jego sznurowadła tonęły w kałużach.

- Wyjeżdżam - powiedziałem w końcu. - Co o tym myślisz?

Odpowiedział, że szanuje zarówno decyzję wyjazdu, jak i postanowienie, aby pozostać. Powiedział, że według niego jeszcze długo w Polsce będzie źle, brak nadziei, ucisk. Zatem ten, kto chce wyjechać, powinien to zrobić.

- No, a ty - spytałem - nie myślisz o wyjeździe?

Odpowiedział zdaniem, którego nie zapomnę:

- Sztandar zwija się na końcu. Dla mnie sprawa była przegrana. On chciał być sztandarem zwyciężonych.

Kanalie i ultrasi

Przypominam o tej przygodzie, bo nadal myślę o owym sztandarze - o ujmowaniu siebie samego jako postaci symbolicznej i historycznej. Postać "ze sztandarem" była zapewne konieczna we "frontowych" potyczkach z komunizmem. Co pozostało z niej dzisiaj? A może ten sztandar na dobre przyrósł do dłoni Michnika?

Powiedzenie, że jest się sztandarem, przywołuje pojęcie romantycznego geniusza, człowieka wybranego - bynajmniej nie w wolnym głosowaniu, ale przez ponadjednostkowe absoluty: Historię? Ojczyznę? może Los... Tutaj niepotrzebna jest demokracja, która sceptycznie zakłada, że słuszność jakieś opinii ujawni się dopiero po zapoznaniu się z wieloma głosami. Dyskusja ze "sztandarem" nie jest przecież możliwa. Sztandar jest jak wykrzyknik - wzywa, rozkazuje, skłania do posłuszeństwa. Ten sposób komunikacji, charakterystyczny dla języka wojska i policji, jest niedemokratyczny. W Internecie można znaleźć drastyczne przykłady tego rodzaju wypowiedzi Michnika, jak choćby owo słynne "Odpieprzcie się od generała!" (chodzi oczywiście o gen. Jaruzelskiego). Dobrymi ilustracjami są także tytuły jego najnowszych esejów, zarówno wzorcowe "Kanalia, kanalia, kanalia!" ("Gazeta Wyborcza", 14 maja 2005), jak i te, które mają siłę wykrzyknika: "Ultrasi rewolucji moralnej" ("GW", 16 kwietnia 2005), "Kiedy milczenie jest błotem" ("GW", 7 września 2005), "Smutek rynsztoków" ("GW", 10 września 2005) i "Naganiacze i zdrajcy" ("GW", 17 września 2005). Nazwanie innych kanaliami, ludźmi z rynsztoka, naganiaczami lub zdrajcami uniemożliwia rozmowę. Uważny czytelnik usłyszy tutaj echo innej retoryki, głoszonej przez wychowanego na romantycznych lekturach polityka, konspiratora i żołnierza - Józefa Piłsudskiego. On także używał inwektyw do opisu życia politycznego.

Ale powiedzenie "ja - sztandar" to nie tylko podkreślenie racji. To także symbol siły. Michnika nigdy nie zadowalało posiadanie moralnej lub intelektualnej racji. Zawsze, za jej pomocą, sięgał po siłę polityczną. Taka postawa ma długą tradycję i właśnie do niej, mniej lub bardziej świadomie, odwołuje się Michnik.

Racja i władza

W pierwszej księdze "Państwa" Platona ma miejsce spór Sokratesa z niewątpliwym sofistą Trazymachem, ideologiem władzy. Trazymach dowodzi, że sprawiedliwa racja mocno trzyma się siły, a nawet się z siły politycznej wywodzi. Sokrates, który nie pragnął władzy, broni autonomii sprawiedliwości - "matki wszystkich racji". Trazymach na to: ten, kto ma władzę, posiada także rację, a gdy jej nie ma, to i tak ma rację, bo dzięki przemocy może nie-rację obrócić na własny pożytek.

Tak mówi, stwierdzi Władysław Tatarkiewicz, przedstawiciel sofistów, którzy byli pierwszymi w historii "nauczycielami życia publicznego". Sofista jest bowiem - doda polski filozof - "na wpół dziennikarzem, na wpół profesorem". Wydaje się, że Michnik za sofistami twierdzi, iż istnieje związek władzy z racją, choć on woli zacząć od racji. To zwycięska racja ma podporządkować sobie siłę polityczną.

Michnik dzieli też z sofistami przekonanie, że racja rodzi się podczas sporu. Aby powstała, musi mieć przeciwnika. Jest ona dzieckiem walki na argumenty. W ogniu bitwy odbija ciosy i sama je zadaje - gwałtownie, boleśnie, nie zawsze zważając, że w erystycznym zapale uderza poniżej pasa. Nie unika słów ostrych jak nóż ani kaleczących epitetów. Sofistyka Michnika polega na tym, że stwarzając swoje racje, pragnie w istocie uzyskać legitymację dla popieranej przez siebie siły politycznej. Władza i racja splatają się w jego pisarstwie w mocny łańcuch; władza kieruje racją, racja sięga po władzę.

Czy analizując retoryczne chwyty autora "Z dziejów honoru w Polsce", potrafimy odpowiedzieć na pytanie: co sprawiło, że gnębiony w Peerelu Michnik miał rację, zaś Michnik zwycięzca ją zgubił? Dlaczego więziony i prześladowany górował nad prześladowcami, a jako współtwórca partii i rządów, przyjaciel prezydentów i premierów, redaktor naczelny wpływowej gazety - stał się obiektem masowej krytyki, ba, żywej niechęci, sądząc po internetowych reakcjach na jego artykuły?

Zbyt proste byłoby stwierdzenie, że lubimy prześladowanych, a niechęć okazujemy możnym tegoświata. Wszak żadna władza nie wynagrodzi Michnikowi tych okaleczeń biografii, jakie otrzymał w ciągu czterdziestu lat życia w PRL. Co zatem spowodowało, że jego argumenty, dawniej tak mocne, stały się kruche i nieprzekonywające? A może w PRL racja Michnika nie polegała na tym, co mówił, lecz, że - po prostu - był? Działając, wzbogacał "scenę publiczną", odbijał się od"głosu oficjalnego", stwarzał przesłanki dialogu.

Czytelnika przeglądającego dzisiaj książki i artykuły Michnika z czasów jego antykomunistycznej aktywności uderzy wyrażone w nich przekonanie, że to opozycja ma realną siłę, posiada bowiem rację moralną. Ta argumentacja wpłynęła na wielu, lecz jednocześnie ignorowała zależność większości obywateli od systemu, pomijała codzienny wysiłek przeciętnego Polaka, który, aby przeżyć, aby mieć pracę i mieszkanie, musiał mniej lub bardziej współpracować z systemem. Ujmując egzystencję Polaka w kategoriach wyłącznie moralnych (za lub przeciw kłamstwu, za lub przeciw honorowi, za lub przeciw podłości itd.), projektował Michnik współrodaków trochę na wyrost, jakby ludzkie działania dotyczyły tylko spraw ducha... Racja moralna nigdy nie przegrywa - to realna siła przegra, gdy się tej racji sprzeciwia - uparcie twierdził autor sławnego "Listu do Kiszczaka". Stąd zapewne polityczna obsesja Michnika - posiadanie racji, która, choćby po długim okresie, obdarzy jej właściciela udziałem we władzy. Skupiony na argumentacji etycznej - bo chyba nigdzie w jego tekstach nie można napotkać rozbudowanej ekonomicznej i socjologicznej analizy rozwoju Polski - potrząsając wybuchową mieszaniną cytatów z obszaru literatury pięknej, historii i polityki, zamkniętych w pojemnej butli eseju, pragnie nas przekonać, że to właśnie argument moralny jest siłą niezwyciężoną. Przewrotnie powtarza rozumowanie Trazymacha: skoro ma się rację, to ma się - a przynajmniej powinno mieć - także i władzę...

Popatrzmy zatem, jak Michnik korzysta z retoryki sofistów. Dobrym przykładem jest szybkie przejęcie terminologii Zachodu, wykorzystanie jej do nakreślenia własnego portretu. Obok komunistów, którzy z dnia na dzień przywłaszczyli sobie szyld "socjaldemokratów", obok opozycjonistów, którzy nazwali siebie "liberałami", Michnik występuje jako przedstawiciel "demokracji".

Czy Michnik jest demokratą?

Wydaje się, że w polskiej debacie niefrasobliwie mylone są ze sobą dwa typy idealne: dysydenta-przeciwnika niedemokracji oraz demokraty. Jestem zdania, że walka z tyranią, z komunizmem, działalność konspiracyjna, tworzenie podziemnych pism i organizacji, tajnych związków zawodowych itp. nie jest wystarczającą legitymacją demokratyczną. Innych bowiem umiejętności i cech potrzebuje tropiony, walczący z tyranią bojownik, a innych demokrata, który sprawdza się w jawnej działalności politycznej, zgadza na wyborczą porażkę i nie wycofuje z gry. Ci, którzy szczodrze (nad)używają zachodnioeuropejskich pojęć, czynią z nich uzasadnienie prawa do uczestnictwa we władzy ("skoro nazywamy się tak samo, jak politycy Zachodu..."). Lecz przywłaszczając sobie zbyt szybko nazwy tworzone na Zachodzie przez wieki, polscy politycy unieważniają rzeczywistą tożsamość współczesnego Polaka, który nie żyje już w epoce komunizmu, ale wciąż jeszcze nie w demokracji (zmniejszająca się od 1989 roku liczba wyborców - czyli demosu - coraz bardziej osłabia rodzącą się demokrację).

Stąd tak powszechne jest poczucie zawiedzionych nadziei. Mieszkańcy Polski nadal podlegają nieopisanemu dotąd przez politologów prawu transformacji, gdzie wciąż jest wiele starego (komunizmu) i co nieco nowego (kapitalizmu, demokracji). Nazywanie siebie "demokratami", "liberałami" czy "socjaldemokratami" i porównywanie się z zachodnimi "odpowiednikami" jest intelektualnym nadużyciem i utrudnia dyskusję nad wadami i zaletami aktualnego procesu przemian tego niepokojącego okresu "pomiędzy".

Powtórzmy: walka z niedemokratyczną tyranią i działalność w demokracji to dwa różne sposoby istnienia polityka. Pierwsza wymaga bezkompromisowości i umiejętności konspiratorskich, druga - stałej skłonności do kompromisu i jawnego przedstawienia swoich idei i ich przesłanek. Postawa demokratyczna sprawdza się nie jako idea - każdy może nazwać się demokratą - ale jako polityczna praxis, żmudne przyciąganie wyborców, układanie się z nimi, przekonywanie. Walczący z antydemokracją konspirator nie może zapytać społeczeństwa o swoją legitymację, bo tyrania nie uznaje badania opinii publicznej i wolnych wyborów. Konspirator nie jest wybrany - jest (samo) mianowany. Sądzi, że skoro wypowiada się "za miliony", to ma rację. Ale kontynuowanie takiej postawy w demokracji jest błędem, tutaj pojawia się bowiem wiele racji i każda z nich jest w najlepszym razie połowiczna. A tego Michnik nie chce uznać - jego retoryka pragnie zagarnąć całą prawdę i nie chce jej dzielić z nikim.

Pogrobowiec inteligencji

Michnik nie potrafi wyjść poza mit inteligencji, która powstała pod zaborami jako grupa prześladowana. Stała "na czele narodu", walczyła z okupantami, ale i żądała dla siebie bezwzględnego posłuchu. Frontowość owa została zachowana w okresie komunizmu, gdy powstać miała "nowa inteligencja" dążąca do zniszczenia tej "starej" i niosąca na swoim sztandarze idee marksizmu. Michnik jest najwspanialszym spadkobiercą inteligenckiej tradycji i - jak sądzę - jej pogrobowcem. Kontynuuje apele romantyków-powstańców i dysydentów XX wieku, wzywających wszystkich Polaków, aby zjednoczyli się w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Współcześni ideologowie partii demokratycznych czynią odmiennie: odwołują się do racjonalnie pojętego interesu obywatela i proponują mu różne recepty polityczne i ekonomiczne - a zatem "dzielą" społeczeństwo.

Choć Michnik był posłem, zdecydowanie woli fotel redaktora wielkiej gazety, skierowanej do "wszystkich światłych Polaków". Jego moralistyczna, "na wpół dziennikarska, na wpół profesorska" retoryka wzywa każdego, aby podporządkował się prawdzie, sprawiedliwości, patriotyzmowi, gdyż są to wartości obowiązujące wszystkich. Będąc zaś politykiem, musiałby opowiadać się za programem partyjnym, który jest zawsze partykularny, skierowany do jednej, z reguły niewielkiej grupy wyborców. Te dwie retoryki - "łączenia" i "dzielenia" - są tak różne, że romantyczne pragnienie osiągnięcia politycznej jedności w demokracji jest po prostu anachronizmem. Dla Michnika demokracja to wciąż "ideologia jedności", a nie, jak się uważa na Zachodzie, technika władzy. Polski autor pragnie odmienić świadomość Polaków za pomocą słów, a nie poprzez zmianę zasad produkcji i dystrybucji, norm gry politycznej itd. Bywa zatem Michnik oskarżany o uprawianie "antypolityki" - o efektowne podkreślanie wagi moralności, sprawiedliwości i prawdy, a zaniedbanie dyskusji o konkretnych programach ekonomicznego i społecznego rozwoju. A przecież jego "antypolityka" ma całkiem polityczne cele: mobilizuje emocjonalne poparcie dla tych partii politycznych, które zdobyły sympatię Michnika. I atakuje przeciwników.

Tylko bajki są czarno-białe

Dzisiejszy Michnik stanął w pół drogi, choć swoją muskularną retoryką chce sprawić wrażenie, że wciąż maszeruje na czele. Pisze chętnie o historii - bliższej i dalszej, Polski i innych krajów. Chyba zupełnie zniknął Michnik-zuchwały projektant przyszłości - choćby jako autor idei o porozumieniu Kościoła z inteligencją laicką ("Kościół, lewica, dialog"). Nie szkodzi, że ostatecznie to porozumienie się nie powiodło i że równie chybiona była inna utopia - wizja komunistyczno-dysydenckiego "pojednania", stworzona razem z Włodzimierzem Cimoszewiczem ("O prawdę i pojednanie"). Dla społeczeństwa ważne są idee szkicujące jego przyszłość. Oczywiście, w esejach historycznych Michnik proponuje nam morał na dzisiaj, dla współczesnego Polaka - ale nie jest on bynajmniej przedstawiony jako polemiczny. Moralistyczny ton esejów żąda od czytelnika, aby przyjął je w całości i bez dyskusji. Czy można się więc dziwić, że wielu Polaków czyta te teksty jak bajki, Bo tak jak one, są eseje Michnika utrzymane w dwóch barwach: czarnej i białej. Przypomnijmy raz jeszcze tytuły z ostatnich miesięcy: "Czy będziesz dostatecznym łajdakiem?" ("GW", 30 kwietnia 2005) , "Kanalia, kanalia, kanalia!", "Smutek rynsztoków", "Naganiacze i zdrajcy"... Kanalie są tu przeciwstawione antykanaliom, łajdacy - ludziom prawym, rynsztokowcy - szlachetnym, naganiacze - ludziom dialogu. Wśród tych"polskich grzechów" brak, co ciekawe, tak poruszających Polaków spraw, jak korupcja, nepotyzm, nadużycie władzy.

Pozytywnymi bohaterami eseju "Naganiacze i nieobywatelskie postępki" ("GW", 25 września 2005), przeciwstawionymi ludziom złym i nieprawym są między innymi Jan Paweł II i Czesław Miłosz, określani jako "wielcy ludzie". Z romantyzmu płynący kult "wielkich ludzi", pełnych wiedzy i tolerancji, przeciwstawiony został ławicy ludzi podłych, których Michnik nie wymienia z nazwiska - bo sam, jak powiada, nie chce być naganiaczem!

Podobnie czyni w esejach przywołujących Francję wielkiej rewolucji i restauracji, Napoleona i Stendhala. Kończy artykuły morałem, w którym powraca do dzisiejszej Polski. Jednak ani razu nie powie, w którego z żyjących polskich polityków celuje. Zapewne liczy na domyślność czytelnika, ale osiąga coś wręcz przeciwnego. Ten chwyt retoryczny ma bowiem ważne konsekwencje. Skoro kategorie "kanalii", "naganiacza" czy "zdrajcy" nie mają konkretnego adresata, pasują do każdego, kto się z Michnikiem nie zgadza. Sam nie chcąc być "naganiaczem" wobec konkretnych osób, uderza we wszystkich, którzy myślą inaczej.

A przecież demokracji potrzebna jest konkretna dyskusja. Gdyby bowiem "wielcy ludzie" znali całą prawdę, niepotrzebna byłaby ani rozmowa, ani sama demokracja. Wystarczyłoby zapytać owych ludzi o prawdę i - jak to dawniej bywało - posłusznie "wcielać ją w czyn". Wolna dyskusja równych nie jest jakimś ozdobnikiem demokracji, ale jej podstawowym warunkiem. Dlatego zachodni demokraci polemizują i z papieżami (np. w sprawie aborcji), i z politykami, i z ludźmi pióra.

Z nami lub przeciw nam

Kanon "wielkich ludzi" jest u Michnika dość nieoczekiwany: jest tu miejsce i dla Kuronia, i dla Jaruzelskiego, dla papieża i generała policji... Są tu także politycy zagraniczni. W rozmowie z socjologiem Thomasem Cushmanem, zatytułowanej "Anti-totalitarianism as a Vocation" ("Dissent Magazin", wiosna 2004), powiada Michnik, że bezwzględnie popiera Busha i jego wojnę przeciw Saddamowi Husajnowi, ponieważ "Irak był państwem totalitarnym". Cushman pyta wówczas, czy nie można krytykować amerykańskiego ataku na Irak. Zirytowany Michnik woła: "Po której jesteś stronie,". Na co Cushman odpowiada: "czyli to jest albo, albo... jesteś z nami - lub przeciwko nam,". Michnik potwierdzi: "Niestety, tak".

W swoich wypowiedziach nie potrafi Michnik wskazać konkretnych korzyści, jakie odniosła Polska, wysyłając żołnierzy do Iraku. Nie dyskutuje także, czy udział w krwawej wojnie zgodny jest z chrześcijańskimi wartościami Polaków. Jego stanowcze, wraz z Vaclavem Havlem i Gyorgy Konradem, stwierdzenie, że Bush ma rację, wywołało dyskusję na Zachodzie. Michnik zdaje się sugerować, że obecny, kryzysowy stan zachodniej demokracji, niepotrafiącej rozwiązać problemów bezrobocia, napięć rasowych i religijnych, a uciekającej się do siły wojskowej, wymaga zarówno całkowitego poparcia Busha, jak i użycia podobnej, "żołnierskiej" retoryki do opisu Polski (choć ta strategia oddala polskiego eseistę od krytycznie myślących Amerykanów i Polaków). Cushman przypomina w rozmowie, że Michnik stanowczo odrzucił użycie siły przeciwko "totalitarnemu" komunizmowi, co zaimponowało światu. Michnik i jego obrońcy odpowiadają na to: "Jaruzelski zawarł ugodę z opozycją i sam rozmontował dyktaturę, a Husajn, o ile wiadomo, nie miał w planach Okrągłego Stołu". Czy to prawda? Przecież, po pierwsze, właśnie nic nie wiemy o planach Husajna, a z całą pewnością można dzisiaj stwierdzić, że gdyby Amerykanie postawili go przed alternatywą: sąd albo Okrągły Stół, Husajn z radością zasiadłby do Stołu, który w Polsce ocalił komunistów (także Jaruzelski wybrał Stół, gdy okazało się, że stan wojenny nie zlikwidował opozycji). Po drugie, zapytajmy: no, dobrze, ale gdyby Jaruzelski nie chciał Okrągłego Stołu, czy należałoby wówczas wprowadzić do Polski wojska amerykańskie (niektórzy powiedzą: rosyjskie), jak to uczyniono w Iraku?

"Człowiek dialogu"

Zobaczmy zresztą, jak Michnik rozumiał "nieużycie przemocy" wobec komunistów. W czwartym numerze "Zeszytów Literackich" z 1983 roku w tekście "Czego chcemy i co możemy" pochwalił ideę kompromisu z władzą, bowiem "to z kompromisowego stosunku do rzeczywistości wynika postulat ujawnienia mechanizmu destrukcji władzy, który doprowadził do bicia studentów w marcu 1968, do masakry w grudniu 1970, do ścieżek zdrowia w 1976. I z tego również postulatu kompromisowości wynika konieczność zdjęcia pancerza nietykalności z tych wszystkich ludzi, którzy są odpowiedzialni za te fakty, czy są w partii, czy w rządzie, w policji, czy w aparacie propagandy".

Michnik kończy artykuł cytatem z Orwella: "raz się skurwisz, kurwą pozostaniesz". Jego ówczesna "kompromisowość" żądała zatem jawności i kary; tym różni się od Michnikowej kompromisowości po 1990 roku. Dawna "kompromisowość" była prosta, z języka żołnierska, zrozumiała dla wszystkich. Po1990 roku pojęcie "kompromisu" zastępuje coraz częściej wieloznaczna kategoria "dialogu". Co ciekawe, nie wyklucza ona radykalnych, frontowych sformułowań. Równocześnie z nimi, w eseju "Naganiacze i nieobywatelskie postępki", Michnik skreśli taki (auto?) portret "człowieka dialogu": "Kim jest człowiek dialogu? Do czego dąży? Otóż człowiek dialogu dąży, aby wroga zamienić w przeciwnika, a przeciwnika w partnera... oznacza to gotowość uznania, że nie jest się posiadaczem całej prawdy, gotowość do przyjęcia cudzej racji, do zmiany własnego stanowiska". Ale czy jest to rzeczywiście stanowisko Michnika? Czy istotnie chce tego, kogo wpierw nazywa "zdrajcą", "naganiaczem", "człowiekiem z rynsztoka", zamienić w partnera?

Niestety, te oświadczenia, drukowane w Polsce i poza jej granicami (na przykład w "Letters from Freedom"), nie znajdują pokrycia ani w postawie samego eseisty, ani w polityce redakcyjnej "Gazety Wyborczej", gdzie zamieszcza się chyba wyłącznie teksty popierające Michnika, tak iż zasadnicza z nim polemika musi być prowadzona na innych łamach. Przedstawianie siebie jako "człowieka dialogu" jest jedynie erystycznym chwytem: skoro głośno mówię, że jestem za dialogiem, to moi przeciwnicy muszą być jego wrogami...

Zimne ognie

Ważny, jeżeli nie dominujący w pisarstwie Michnika, jest nurt, który można nazwać "moralistyką literacko-historyczną". Zbudowany został na fundamencie romantycznego przekonania, że Historia ma swój "sens-morał", który objawia się ludziom wybranym.

Michnik lubi łączenie rozważań historycznych z literaturą piękną. W niedawnym szkicu "W poszukiwaniu utraconego sensu", mówiącym o 25. rocznicy Sierpnia '80 ("GW", 27 sierpnia 2005), miesza swoją niechęć do zwolenników lustracji i listy Wildsteina z głosem Wojciecha Kuczoka, autora powieści "Gnój", kończącej się apokaliptyczną wizją szamba, które zalewa fikcyjne postacie. Po cytacie z powieści, napisze Michnik: "Plugawienie rewolucji solidarnościowej i jej bohaterów przez esbeckie archiwa to dla jednych czyn heroiczny, dla drugich zaś - to granat ciśnięty w szambo: jednych zabije, innych okaleczy, wszystkich zasmrodzi". W ten sposób autor prozy, mówiącej o domowej tyranii, stał się zakładnikiem historiozofa. Michnikowi nie przeszkadza, że w powieści ani słowem nie mówi się o esbecji i lustracji. Nie pyta nawet, czy jej autor jest za ową lustracją czy przeciw niej...

Niedawno nurt rozważań historycznych został wzmocniony kilkoma esejami o literaturze francuskiej XIX wieku - przywołanej, aby ponownie opowiedzieć o Polsce. Z melanżu cytatów literackich i faktów historycznych wydobywa eseista morał historii, niepodatny ani na weryfikację historyka dziejów, ani badacza literatury. Bowiem ten morał jest gdzieś pomiędzy obszarami różnych nauk, do przyjęcia na słowo. W szkicach: "Ultrasi rewolucji moralnej", "Czy będziesz dostatecznym łajdakiem?" i "Kanalia, kanalia, kanalia!", przywołuje Michnik Francję jakobińską i napoleońską, fakty historyczne ilustrując scenami z powieści Stendhala. Oczywiście, buduje w ten sposób sugestywny nastrój. Ale czy pogłębia naszą wiedzę o tym okresie i o powieściach? Jego metoda jest prosta i głosi, że sens naszego życia można wydobyć z przeszłości. "Nasz świat - napisze w początkach szkicu "Czy będziesz dostatecznym łajdakiem" - wydaje się nam trywialny, ciężki, tchórzliwy. Niemal każdy z nas przeżywa rozczarowanie. Tak jak wtedy, w epoce Stendhala, w epoce restauracji, która nastąpiła po Wielkiej Rewolucji Francuskiej i wielkim Napoleonie".

Czy naprawdę można tak prosto stwierdzić, że owe dawne francuskie pytania są także naszymi,współczesnymi? Być może to zdanie byłoby przekonywające jako konkluzja drobiazgowej analizy obu epok. Jako założenie wstępne jest jedynie chwytem eseistycznym i to nierzetelnym, bo niepopartym dowodem. Budzi to zdumienie historyka: czy rzeczywiście generał Jaruzelski jest Napoleonem XX wieku? Czy jeden Okrągły Stół to już restauracja (w dodatku francuska)? Także badacz literatury powinien być czujny, gdy obserwuje Michnikowe przeskoki, który raz cytuje słowa Juliana Sorela, bohatera "Czerwonego i Czarnego", aby w następnym akapicie powiedzieć: "tak mówi Stendhal - jakobin".

To, skądinąd nienowa, próba wydobycia z literatury "jednego głosu" - czyli ideologii powieści, poprzez utożsamienie słów bohatera i autora. W trakcie takiej lektury zapoznany zostaje skomplikowany związek zachodzący między postacią a twórcą. Wydaje się warte przypomnienia, że represjonowany przez stalinizm Michaił Bachtin przeciwstawił się ideologicznemu czytaniu literatury pięknej, głosząc - wbrew badaczom radzieckim, którzy utożsamiali postawę głównego bohatera z politycznymi intencjami autora - ideę wielogłosowości w powieści. Szukając jednoznacznego morału i łącząc w jedną wypowiedź głos autora i bohatera, Michnik staje raczej po stronie ideologicznej interpretacji i odrzuca demokratyczną w istocie propozycję Bachtina, dla którego nawet słowo bohatera o sobie jest niejednoznaczne, sprzeczne wewnętrznie.

Dziwi wreszcie, że w spisie literatury, umieszczonym po każdym artykule o XIX-wiecznej Francji, Michnik wymienia książki dawne i jedynie w języku polskim. A przecież co rok powstają nowe, inspirujące prace o Stendhalu - o rewolucji francuskiej nie wspominając. Problematyczny związek słowa bohatera i słowa odautorskiego u Stendhala omawiany jest na przykład w rocznikach "Année Stendhalienne" i w pracy F. Manziniego "Stendhal's Parallel Lives" (Oxford, 2004) - jej tytuł powinien wzbudzić niepokój Michnika, który, jak się zdaje, widzi w postaci francuskiego pisarza także swój portret, gdy pisze: "kochamy Stendhala... za brak zakłamania, za szczerość wobec siebie, za godność wobec łajdactwa, za poczucie własnej wartości, wolne od narcyzmu i pustoszącej megalomanii" ("Kanalia, kanalia, kanalia!"). Dowolne mieszanie ze sobą faktów historycznych i literackich, ideologiczne utożsamienie słowa bohatera z wypowiedzią odautorską i brak prezentacji najnowszej wiedzy nie odpowiada normom współczesnej myśli humanistycznej.

Owo nieposzanowanie pracy historyka dziejów i badacza literatury można także nazwać chwytem sofistycznym, mającym na celu osiągnięcie z góry założonego efektu. A jest nim morał, choćby przedstawiony we wspomnianym wyżej eseju i tyle mówiący o Polsce XXI wieku: "W naszym świecie nie ma dziś wielkiej idei Wolności, Równości i Braterstwa. Nie ma też wśród nas Napoleona i jego obietnicy wielkiej chwały. Nie wierzymy już w mężów opatrznościowych. Zostaliśmy też skutecznie wyleczeni z wiary w ład absolutnej sprawiedliwości. Ale to nie oznacza zgody na powszechne draństwo i absolutną niesprawiedliwość. Przecież Julian Sorel wciąż znosi upokorzenie, wciąż rośnie w jego sercu uraza, zawiść i nienawiść do świata beneficjentów - do naszego świata".

Co tutaj dziwi najbardziej? To, że Michnik, który wszak chce nas, swoich czytelników, uleczyć z "codziennej nikczemności, nadętego kłamstwa i podłej intrygi", w tych esejach zupełnie nie wskazuje palcem aktualnego adresata-sprawcy owych podłości. Owszem, nie obawia się przepisać imion i nazwisk łotrów z powieści Stendhala, choćsą wśród nich groźni politycy i generałowie. Ale czytelnik nie napotka ani jednego nazwiska polskiego niegodziwca z lat 1990 - 2005.

I nagle rozumiemy, że szybkie połączenie odległych epok, zdarzeń, ludzi i gatunków wypowiedzi w istocie pozwala Michnikowi na użycie języka, który nikomu nie szkodzi - z nim samym włącznie. Choć miota gromy, nie uderza nimi w nikogo. To naprawdę ciekawe, że w epoce komunistycznego, autentycznego niebezpieczeństwa Michnik nie bał się nazwać swoich wrogów po imieniu, zaś w niegroźnych czasach polskiej demokracji, gdy lwem może być - i bywa - każdy, nawet ten, kto bał się choć pisnąć w Peerelu, opisuje on swoich przeciwników zdaniami wyjętymi z XIX-wiecznej, francuskiej powieści!

Jak zatem mamy naprawić Rzeczpospolitą? Kogo obawia się dzisiaj Michnik, który kiedyś potrafił samotnie stanąć wobec wszechwładnego imperium, Czy boi się, że wskazując palcem obecnych winowajców, straci swoją rację - czy siłę? Bardzo chciałbym usłyszeć odpowiedź Adama Michnika.

Dramat zwycięzcy

Słabością wielkich ludzi jest chyba to, że zawsze pozostają sobą. Niezależnie od zmiany epok i okoliczności. W klęsce i w zwycięstwie. Potrafimy zrozumieć i współczuć tragedii ofiar historii. Ale chyba nie rozumiemy dramatu zwycięzcy. Michnik wygrał z komunizmem, mając, w 1990 roku, 44 lata - i przeżył. Zniknął wróg, stracił znaczenie front walki. Ale jak ma żyć człowiek przez tyle lat przyzwyczajony do istnienia jednego i drugiego? W dodatku żyje dalej ze świadomością, że największy triumf odniósł w przeszłości - i że z pewnością nie może już liczyć w życiu na nic podobnego. Z nawyku, a może dlatego, że inaczej nie potrafi, powtarza dawne sformułowania, odtwarza stare gesty. Ma nowych przyjaciół (często są to dawni wrogowie) i nowych wrogów (którzy jeszcze niedawno byli przyjaciółmi). Wciąż próbuje trzymać w górze ten sam sztandar, który niegdyś przyniósł mu tyle uznania. Ale Historia, która w okresie komunizmu była mu posłuszna jak zakochana dziewczyna, obecnie zachowuje się jak kapryśna kobieta. Poszła za innym, a on pozostał w miejscu.

Michnik zagląda zatem w przeszłość, aż do rewolucyjnej Francji, w nadziei, że tam odnajdzie Historię, i być może ponownie narzuci jej swoją wolę, skoro nie może tego uczynić wobec teraźniejszości. Ale... nie znajduje nic. Oto dramat zwycięzcy. Niekwestionowany sztandar polskich dysydentów nie stał się sztandarem demokracji. Czy tylko dlatego, że demokracja nie potrzebuje sztandaru?


BRONISŁAW ŚWIDERSKI
"Rzeczpospolita" Nr 264 z 12.11.2005

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz