czwartek, 3 lipca 2008

Cherem

Przewodniczący radzie czynią wam wiadomym, że mając od dawna uświadomienie o złych poglądach i czynach Gazety Wyborczej, przez różne sposoby i upomnienia usiłowali oni zawrócić ją ze złych dróg. Nie będąc w stanie zaradzić temu w jakikolwiek sposób, a w dodatku otrzymując każdego dnia nowe wieści o ohydnych herezjach, które czyniła i których nauczała, oraz o potwornych uczynkach, jakich się dopuszczała; a mając te wieści od wielu godnych zaufania świadków, którzy złożyli swe zeznania i poświadczyli je w obecności rzeczonej Gazety Wyborczej, która została o nich powiadomiona; sprawdziwszy to wszystko w obecności rabinów, rada postanowiła za ich sugestią, iż rzeczona Gazeta Wyborcza powinna zostać wyklęta i odłączona od Narodu Polski, Izraela, i jakiegokolwiek innego.

(…)
Przez sąd aniołów i osąd świętych, wyklinamy, przeklinamy i odrzucamy Gazetę Wyborczą (…) wypowiadając przeciwko niej tę anatemę, którą Jozue przeklął Jerycho, przekleństwo, którym Elizeusz przeklął dzieci, oraz wszystkie przekleństwa zapisane w księdze Prawa. Niech będą przeklęci w dzień i niech będą przeklęci w nocy; przeklęci, gdy się kładą i gdy wstają, gdy wchodzą i wychodzą z domu. Niech Pan nie przebaczy im nigdy i niech ich nie uzna! Niech gniew i oburzenie Pana płonie odtąd przeciwko tym ludziom, niech obciąży ich Pan wszystkimi przekleństwami zapisanymi w księdze Prawa i niech wymaże ich imiona pod niebiosami (…). Niniejszym zatem wszyscy zostali przestrzeżeni, aby nikt nie zamienił z nimi słowa w rozmowie czy w piśmie, aby nikt nie wyświadczył im żadnej przysługi, nie pozostawał z nimi pod jednym dachem, nie zbliżał się do nich na odległość czterech łokci i nie czytał żadnego dokumentu podyktowanego przez nich czy napisanego ich ręką.


Za to:

Miłosierdzie według "Gazety Wyborczej"
Barbara Kalabińska 03-07-2008


Dziesięć lat milczałam o okolicznościach choroby i śmierci Jacka Kalabińskiego, korespondenta „Gazety Wyborczej” w Waszyngtonie w latach 1991 – 1997. Uważałam, że nie mam moralnego prawa oceniać postępowania innych. Zarazem było mi bardzo trudno przez te dziesięć lat zapomnieć obraz Jacka w cierpieniu i chorobie.

Teraz przerywam milczenie sprowokowana „sprawą Maleszki”. W tej historii, jak w soczewce, skupia się dwuznaczność kryteriów, jakimi kieruje się kierownictwo „Gazety Wyborczej”. Z jednej strony „Gazeta” latami kryje, chroni i opłaca gangstera moralnego, jakim jest Maleszka, nazywając to „aktem miłosierdzia chrześcijańskiego” oraz stosowaniem kryteriów „socjalnych i humanitarnych”. Określa ponadto samą siebie jako „ofiarę”, a Maleszkę jako „tragiczną postać”.

Z drugiej strony to samo kierownictwo „Wyborczej” pozbawiło pracy swojego wieloletniego korespondenta Jacka Kalabińskiego, gdy był śmiertelnie chory i Jego życie zbliżało się do końca. Wobec Jacka Kalabińskiego „GW” nie zdobyła się ani na „akt miłosierdzia chrześcijańskiego”, ani na zastosowanie kryteriów „socjalnych i humanitarnych”.

Jacek umarł w wieku 59 lat, 24 lipca 1998 r. Chorował półtora roku. Zaczął pluć krwią, kiedy wreszcie w lutym 1997 dał się zawieźć do szpitala. Spędził tydzień na reanimacji. Każdego dnia ważyło się Jego życie. Drugi tydzień spędził na oddziale onkologicznym. Tu amerykańskiego korespondenta „Gazety Wyborczej” odwiedził bawiący w Waszyngtonie Adam Michnik. Miał okazję na własne oczy zobaczyć, jak ciężki jest stan Jacka. Michnik, żegnając się ze mną przy szpitalnej windzie, powiedział: „Jesteś dzielna. Dasz sobie radę”.

Znaczenie słów Michnika zrozumiałam w pełni miesiąc później. Wtedy, miesiąc po wyjściu Jacka ze szpitala, 24 marca 1997 r., zadzwoniła do Niego Helena Łuczywo, zastępca Adama Michnika. Rozmowa przebiegła następująco (co przepisuję z diariusza, bo pamięć jest ułomna):

Helena Łuczywo: Jak się czujesz?

Jacek Kalabiński: Lepiej. Właśnie szykuję się wrócić do pisania.

Helena Łuczywo: Nie musisz. Właśnie dyskutowaliśmy tu w redakcji i zdecydowaliśmy, że „Gazeta” nie może ponosić ryzyka trzymania nieubezpieczonego korespondenta.

Jacek Kalabiński: ??

Helena Łuczywo: Zaraz dostaniesz faksem zwolnienie. Widzisz, nie jesteśmy bezwzględnymi kapitalistami, tylko humanitarnymi demokratami, dlatego nie dzwoniliśmy do ciebie w lutym, kiedy gorzej się czułeś.

Jacek Kalabiński został pozbawiony pracy i poczucia bezpieczeństwa, gdy potrzebował go najbardziej. Helena Łuczywo usiłowała namówić Jacka do jak najszybszego powrotu do Warszawy, nie oferując żadnego konkretnego stanowiska w „Gazecie”. Powiedziała: „jak przyjedziesz, to pogadamy”. Była głucha na argumenty kontynuowania leczenia na miejscu, w Stanach. Na to, że rok szkolny naszej – wówczas 13-letniej – córki kończył się w czerwcu, że zlikwidowanie domu i przeprowadzka wymagają czasu i sił.

A Jacek był chory. Bardzo chory. Ale mimo to stale i dużo pracował. Inaczej nie potrafił. Z humanitarną pomocą przyszła Jackowi „Rzeczpospolita” w osobach Maćka Łukasiewicza i Kazia Dziewanowskiego. Gdy umierał 24 lipca 1998, od trzech tygodni był na etacie w tym dzienniku. Umarł przed ekranem komputera z zaczętą korespondencją. Przedtem nadał codzienną korespondencję do polskiej sekcji stacji BBC. O Jego profesjonalizmie mówi to, że w tej ostatniej korespondencji nie było słychać stojącej przy Nim śmierci. Umarł 15 minut później. Miał 59 lat.

http://www.rp.pl/artykul/157563.html

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

4 komentarze:

  1. Miał szczęście, że nie umierał w Warszawie, bo jeszcze przed śmiercią by go pozbawili mieszkania żeby powiększyć redakcyjny metraż:(
    Popieram.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiecie, to jest jednak straszne...

    OdpowiedzUsuń
  3. można wiedzieć, czy tekst o cherem pochodzi z pewnego żródła, czy to żart?
    Jest jakiś link?
    To ważne.

    OdpowiedzUsuń