John Podesta, 59, zarządzał ekipą przejściową prezydenta - elekta Baracka Obamy, 47. Razem z nim pojawiły się szwadrony współpracowników CAP |
Pięć lat później CAP stał się najbardziej wpływową organizacją w Waszyngtonie, fontanną pomysłów kształtujących politykę Partii Demokratycznej, a teraz także i administracji Obamy. Przykład? John Podesta napisał wiele artykułów na temat zbyt wielkiej dyskrecjonalności amerykańskiego rządu. Po dojściu do władzy Obama Waszyngtonu co prawda nie zmienił, ale zmienił prawo, powiększając sferę przejrzystości władzy: na przykład upublicznił księgę gości Białego Domu, dzięki czemu opinia publiczna może stwierdzić ile razy i którego urzędnika odwiedzali lobbyści. Profesor James Thurber, dyrektor Center for Congressional and Presidential Studies na American University nazwał tą zmianę "absolutnym cudem" i "największym osiągnięciem Obamy w jego dotychczasowych rządach."
"Time" w 2008 roku napisał , że CAP zrobił dla Obamy to samo, co Heritage Foundation dla Reagana w 1981. Stephen Hess z Brookings Institution (bardziej tradycyjnego tanku) powiedział wręcz, że "grupa Podesty powstała, żeby przywrócić władzę prezydencką Demokratom". Kandydat Obama polegał na CAP w trakcie kampanii, na ich badaniach oraz ich sugestiach w sprawie debat. Prezydent - elekt Obama w zasadzie scedował formowanie rządu przejściowego na Podestę. Podesta (choć sam nie aspirował do stanowisk w Białym Domu) osobiście zarządzał drużyną Obamy w okresie przejściowym, dobierał personel, doradzał w sprawach politycznych i prowadził konferencje prasowe. Dyrektor operacyjny okresu przejściowego, zarządca generalny i co-dyrektor wywodzili się z CAP, a prasa robiła zdjęcia Melody Barnes, dyrektorce Rady Polityki Wewnętrznej, która wcześniej pełniła funkcję wiceprezydenta CAP. Pomniejszych stanowisk nikt nawet nie liczył, ale co najmniej sześć innych osób związanych z CAP, w tym senator Dashle, pełniło znaczące funkcje lub doradzało w sprawach politycznych. A to nie koniec....
Taki był plan Sandlerów, choć zapewne nie spodziewali się, że zdobędą Biały Dom. Ale postanowili przywrócić centrum sceny politycznej polityce progresywnej i na długo przed kampanią Obamy powiedzieli sobie "yes, we can". Miarą ich sukcesu jest przeświadczenie powszechnie wyrażane w mediach, że Center for American Progress jest dla lewicy tym, czym dla prawicy jest Heritage Foundation. Podobnie słynna rewolucja kadrowa Reagana w Partii Republikańskiej porównywana jest z rewolucją Obamy w Partii Demokratycznej.
Początki Reagana były trudne. Stale borykał się z niedoborami kadrowymi wynikającymi z tego, że zapyziali, często oszołomieni religijnie prowincjusze są znakomitą maszynką do głosowania, ale zupełnie nie nadają się do pracy w Białym Domu i do pokazywania mediom. Było aż tak źle, że Reagan musiał w sprawach kadrowych sięgać po Demokratów. Grupa Demokratów pracujących w Białym Domu była wystarczająco liczebna, by analitycy ukuli termin "Demokraci Reagana". Reagan obiecał sobie, że "nigdy więcej" i po odejściu z prezydentury zajął się budową prawicowych tanków. Prawdopodobnie znaczacą rolę w powstawaniu tego planu miał Henry Kissinger. Reagan zorganizował wokół siebie prawicową elitę - profesurę oraz biznes - wydali mnóstwo pieniędzy na książki, stypendia i edukację, ale po latach efekt był taki, że George Bush przed pierwszą kadencją był "skazany" na wygraną. Pojawiła się zupełnie nowa, republikańska elita, która zasłynęła między innymi akcją "pójścia na materace" w Kongresie. Chcieli przepchnąć przez maszynkę legislacyjną pakiet ustaw, więc wzięli Demokratów na zmęczenie. Jeden stale przemawiał, reszta wychodziła z sali tylko do toalety. Przynieśli ze sobą dmuchane materace i koce. Po kilku dniach Demokraci pękli. Może i wytrzymaliby fizycznie, ale zabrakło im determinacji.
Brakowało im również książek, wiedzy i ożywionej, innowacyjnej debaty. Już administracja Clintona rządziła głównie siła rozpędu, jaką ma każda biurokracja - tym bowiem stawała się Partia Demokratyczna: pustogłowym, aroganckim związkiem zawodowym biurokratów. A republikańskie tanki kwitły życiem. Rozdawały stypendia każdemu, nie pytając o poglądy - w efekcie młodzi Demokraci mówili tym samym językiem, co młodzi Republikanie, czytali te same książki i w wielu sprawach bliżej im było światopoglądowo do republikańskich rówieśników niż do elit własnej partii. Część z nich odeszła z aktywnego życia partyjnego do internetu. Powstawały pierwsze fora internetowe, pierwsze blogi... Tylko tam tliło się intelektualne życie amerykańskiej lewicy. Nędza, w porównaniu z Republikanami. Nie szło się przebić z jakimkolwiek pomysłem do partyjnych władz. Nie było z czego żyć. Czym opłacić udział w konferencjach i debatach. Nie było pieniędzy na wydawanie książek. Jak powiada jeden znany polski kandydat na prezydenta, "nie było nic". Trzeba przyznać, że Clintonowie to czuli, a przynajmniej czuli internet: Hilary patronowała jednemu z pierwszych, sieciowych forów dyskusyjnych. Clintonowie nie mieli jednak partnera po stronie społecznej, a Reagan miał. Miał nie tylko biznes, miał Heritage Foundation i długofalowy plan jak zdziałać, że by w przyszłości w wyścigu do prezydentury wygrywali Republikanie. I George Bush skorzystał z owoców tego planu.
Heritage Foundation została założona w 1973 roku przez Feulnera i Paula Weyrichów. Funduszem założycielskim była kwota 25 milionów dolarów, wpłacona przez konserwatywnego magnata z Colorado Josepha Coorsa.
To HF wymyśliła "regułę kciuka": jeśli papiery dotyczące twojej sprawy są cieńsze, niż twój kciuk i mieszczą się w teczce kongresmena, to już w połowie wygrałeś! Kompletnie odmienili również styl dokumentów - raporty HF musiały zrezygnować z akademickiego, zawiłego stylu na rzecz stylu, w jakim pisze się "memo". Miały być proste, czytelne i jak najkrótsze. HF kontrastuje z liberalnym tankiem Brookings Institution czy konserwatywnym American Enterprise Institute i tym, że oba zachęcają akademików do pisania analiz i raportów w ich własnym tempie, natomiast HF oczekuje, że naukowcy przestudiują i zanalizują problem w ścisłych ramach czasowych, a najlepiej - ułożą jakiś plan akcji. Albo sami coś zrobią. Do dzisiaj nowe raporty kongresmenom dostarcza kurier, a nie poczta. Za czasów Reagana baza danych HF zawierała 1500 nazwisk aktualnych i potencjalnych doradców każdej specjalności, 700 nazwisk z Rad Nadzorczych, 3000 nazwisk dziennikarzy, a ich umieszczona w piwnicy drukarnia publikowała ponad 200 raportów rocznie. Ówczesny dyrektor badań i analiz Burton Yale Pines mawiał: "chcemy mieć pewność, że póki trwa wojna idei, konserwatyści będą w niej reprezentowani."
Reagan szybko zorientował się w wartości HF. Już jego rząd przejściowy zaprosił parę osób z personelu HF do pracy w Białym Domu. Kiedy jeden z raportów HF ocenił ONZtowski projekt prawa morskiego na sprzeczny z amerykańskimi interesami, prezydent odmówił złożenia pod nim swego podpisu, mimo, że podpisało się już 125 państw. Kiedy akademik z HF Stuart Butler zaproponował ściągnięcie z brytyjskiego prawa przepisów dotyczących wewnątrzmiejskich stref przemysłowych, Reagan entuzjastycznie go poparł. Biały Dom poparł też propozycję HF leasingu ziemi federalnej pod produkcję energii - z około 1300 propozycji HF złożonych w pierwszej kadencji więcej niż 60% uzyskało akceptację Reagana. Pozostałe prawicowe tanki krytykowały HF za lobbowanie i pogoń za popularnością. Ale 105 (głównie młodych) analityków Heritage Foundation miało swojego największego fana: nazywał się Ronald Reagan. I odmienił oblicze Partii Republikańskiej.
Ale to było wtedy. Zasoby intelektualne i kadrowe Reagana z biegiem czasu wyczerpały się, a ich miejsce zajęli biurokraci i dogmatycy. W ich tankach wieje nudą i podatkowymi mantrami. Dzisiejszy "Time" pisze o konserwatystach, że "utracili kontakt z rzeczywistością", a podziwia Center For American Progress. Wygrana jest zawsze tam, gdzie są elity intelektualne i kadry. Dlatego Obama ma drugą kadencję w kieszeni, mimo, że wyścig do Białego Domu jeszcze się na dobre nie zaczął.
To jedna z najbardziej niezwykłych historii, jaką w ogóle można opowiedzieć: o skromnych ludziach, parze statecznych biznesmenów, którzy wywrócili do góry nogami scenę polityczną w USA, czyli przy okazji zmienili ideowy układ sił na scenie światowej. Aż chce się opowiedzieć więcej... Na przykład, że w CAP też mówią o wojnie. Wojnie idei. Dlatego w 2009 roku uruchomili "pokój wojenny" pod kierownictwem Jennifer Palmieri. Oficjalnie nazywa się to Progressive Media. Dziesiątki pracowników CAP codziennie rano dzwoni w rozmaite miejsca, zbiera informacje, opracowuje je i przygotowuje rekomendacje. Celem pokoju wojennego jest przeprowadzanie dokładnych badań, analiza, a następnie rozbicie kompleksowych tematów na jasne, proste punkty, użyteczne w debatach politycznych i dla mediów, budujące narrację przychylną dla polityki Białego Domu.
“Próbujemy rozbić skomplikowane sprawy na strawialne argumenty, które coś dla ludzi znaczą" - mówiPalmieri i dodaje, że przykładem takiej strategii może być odkrycie jej grupy, że codziennie 14 tysięcy ludzi traci w USA ubezpieczenie zdrowotne. Bardzo pożyteczny i wymowny argument dla wysiłków Białego Domu w zakresie reform zdrowotnych.
Z europejskiego punktu widzenia w opowieści o niebywałym wyczynie Sandlerów jest ciekawe i to, czego Amerykanie być może nie dostrzegają. Europejczycy są zmęczeni i nie najlepiej sobie mentalnie radzą w świecie u zarania epoki informacji. Niezbyt dobrze orientują się w narzędziach nowej epoki i sposobach ich użytkowania w realnym świecie. Jest spory kontrast między opowieścią o Sandlerach i wojnie idei uprawianej przez dwa największe tanki w USA, a smętnym, nieco pompatycznym- i, niestety, dosyć dla Europy typowym - narzekaniem Sławomira Sierakowskiego na (rzekomo) postpolityczny brak alternatyw.
wcześniej: Początki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz