Pod koniec stycznia Gomułka kazał zdjąć Dziady, ponieważ publiczność ostentacyjnie oklaskiwała wszystkie kwestie antyrosyjskie. Po ostatnim przedstawieniu kilkuset studentów poszło pod pomnik Mickiewicza i złożyło kwiaty. Studenci Michnik i Szlajfer opowiedzieli o tym korespondentowi Le Monde. Irena żebrała na uniwersytecie podpisy pod petycją protestacyjną i przesłała do Sejmu. Minister szkolnictwa wyższego relegował Michnika i Szlajfera z uniwersytetu. Irena, która pracowała na pół etatu w Wiedzy Powszechnej, siedziała cały dzień przy maszynie i przepisywała ulotki wzywające studentów na wiec - po dziesięć przebitek naraz.
Ósmego marca w południe, kiedy przed biblioteką uniwersytecką zbierali się studenci, na Krakowskim Przedmieściu i Oboźnej parkowały autokary z napisem "Wycieczka". Irena wskoczyła na ławkę, żeby odczytać rezolucję i z tej ławki widziała, jak przez główną bramę od Krakowskiego wjechało sześć autokarów, z których wysypali się mężczyźni w kożuchach i grubych czapach. Szybko wykrzyczała protest przeciw decyzji ministra, a za nią Sawicki i Górecki przeciw zdjęciu Dziadów. Tymczasem "wycieczkowicze" utworzyli kordon i zaczęli spychać studentów na tyły biblioteki, w stronę Pałacu Kazimierzowskiego i Oboźnej. Studenci cofali się, wołając: "Rektor! Rektor!". Prorektor Rybicki wyszedł na balkon i oznajmił: - Wiec jest nielegalny, macie piętnaście minut, żeby się rozejść.
Odpowiedziały mu gwizdy.
- Dobrze, przyślijcie delegacje.
Poszli na górę w sześcioro. Równocześnie profesor Bobrowski zaczął pertraktować z "wycieczką". Rybicki spokojnie wysłuchał delegatów. - Dobrze, porozmawiamy o tym wszystkim w poniedziałek - powiedział.
- W poniedziałek my już będziemy w więzieniu - odpowiedziała Irena.
- Ależ skąd... - uśmiechnął się dobrotliwie Rybicki, ale nie umawiał się na żadną konkretną godzinę, tylko z kimś się komunikował przez telefon: - Tak, tak, nie, nie, już, już...
Tymczasem profesor Bobrowski doszedł do kompromisu z "wycieczkowiczami": oni odjadą, a studenci rozejdą się, i kiedy Irena wyszła na balkon ogłosić, że zbiorą się ponownie w poniedziałek o dwunastej, kordonu już nie było i studenci zaczynali się rozchodzić. Nagle od Oboźnej wbiegli "wycieczkowicze" w waciakach i wyciągnęli z rękawów pałki, a od głównej bramy ZOMO-wcy i cały dziedziniec zabarwił się na niebiesko. Rzucali się w kilku naraz na każdego, kogo mogli dosięgnąć, bili, kopali, ciągnęli dziewczyny za włosy do samochodów. Studenci uciekali w stronę budynków, ale drzwi były pozamykane i czyhali przy nich tajniacy, którzy już od paru tygodni "chodzili na uniwersytet". Nagle Irena widzi, jak przez opustoszały plac idzie Andrzej Zabłudowski. Szedł spokojnie, niespiesznym krokiem. Przy drzwiach rektoratu zagrodzili mu drogę tajniak i mundurowy, obaj z pałkami w ręku. Przyjrzeli się jego twarzy, która nawet pięciu minut nie przetrwałaby po aryjskiej stronie, i zaczęli bić. Mundurowy po głowie, z góry na dół, a tajniak poziomo, w nerki i brzuch. Irena wybiegła z balkonu. W gabinecie już nikogo nie było, na korytarzu tez nie, cały budynek opustoszał.
Wyprowadziła słaniającego się Andrzeja przez furtkę od strony kościoła Wizytek. Kluczyli po ulicach, dzwonili do znajomych, ale telefony nie odpowiadały, odwiozła wiec Andrzeja taksówką i o zmierzchu wróciła do domu. Mo słuchał Wolnej Europy i wszystko już wiedział. Piotr czuwał na klatce schodowej. Irena nawet nie zdjęła płaszcza, tylko usiadła i czekała.
- Już idą - powiedział Piotr.
- Je t'en pris, fais attention... - prosiła ją Marie.
Dwaj cywile zawieźli ją do Mostowskich i wepchnęli do celi wypełnionej pijanymi prostytutkami. Padła na siennik i natychmiast zasnęła. Rano ci sami dwaj cywile wyprowadzili ja przez hol pełen ZOMO-wcow. Jeden podbiegł do niej.
- To ta kurwa, co wczoraj mówiła!
- Daj, to ja kopne w dupę! - zawołał drugi. Cywile ja zasłonili. [...]
***Fragment książki Henryka Grynberga Memorbuch spisany z strony Przeglądu Polskiego:
http://dziennik.com/www/dziennik/kult/archiwum/od07do12-00/pp08-18-5.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz