sobota, 6 stycznia 2007

Kate Brown: Potiomkinowska polityka i demokracja postsowiecka.

Czytając książkę Andrew Wilsona „Wirtualna Polityka: fingowanie demokracji w postsowieckim świecie” zaczynam powątpiewać, czy Książę Machiavellego dałby radę przetrwać choćby jeden dzień we współczesnej Moskwie. Wilson opisuje realia polityczne w państwach postsowieckich, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. Rywalizujące partie na lewicy i prawicy kończą jako czyste fikcje, migoczące na ekranach telewizyjnych wirtualne reprezentacje z ich fałszywymi adresami, numerami telefonów, pracownikami i cała resztą.

Grzebiący się w tym paskudztwie dziennikarze są w rzeczywistości „siekierkami” zakontraktowanymi przez politycznych technologów do zmiażdżenia rywali. Badania akademickie oraz badania opinii publicznej są fabrykowane na korzyść najhojniejszego licytującego. Ludzie oglądani na masowych zgromadzeniach okazują się udzielać za gotówkę. Nawet wydarzenia historyczne są spektaklami odgrywanymi na pożytek przyszłych podręczników.

Zamachy polityczne z 1991 i 1993, które ostatecznie wysadziły z siodła Michaiła Gorbaczowa, doprowadziły do rozkładu Związku Sowieckiego, zakończyły Zimną Wojnę i ustanowiły Borysa Jelcyna na stanowisku prezydenta niezależnej Rosji z konstytucyjnie należną mu silną władzą wykonawczą, były jawnie zainscenizowaną „dramaturgią”. Akty terroru – jak koszmarna okupacja moskiewskiego Teatru Dubrovka - zostały zainscenizowane dla celów politycznych przez służbę bezpieczeństwa. Kiedy show się skończyło, pozwolono inspiratorom zamachu i ocalałym terrorystom dyskretnie zniknąć w cieniu, aż do następnej inscenizacji w następnym dramacie.

Wilson argumentuje, że demokracja w państwach postsowieckich jest rodzajem inscenizacji przykrywającej i zarazem ubezpieczającej hurtową kradzież majątku państwa oraz powszechną prywatyzację polityki. Ostatnie rozmijanie się Vladimira Putina z demokratycznymi instytucjami jest tylko zewnętrzną manifestacją rozkazowego stylu rządzenia dominującego w Rosji od stuleci. Komentując debatę, czy państwa postsowieckie są semi-eutorytarne, czy semi demokratyczne, Wilson powiada - ani to, ani to. Państwa byłego związku radzieckiego są terenem „polityki wirtualnej”, gdzie władzę się wymyśla, i gdzie „technologowie polityki inscenizują podstawową mitologię państwa.”

Od samego początku – mówi Wilson - demokracja w Rosji nie miała żadnej szansy. Co innego w Polsce, gdzie elektryk przejął lejce z rąk partii komunistycznej. Czy w Pradze, gdzie były poeta opozycyjny wprowadził się do praskiego Zamku. W Rosji, w ostatnich latach ZSRR, to nie outsiderzy, ale aparatczycy, odnoszący sukcesy funkcjonariusze partyjni wykreowali „opozycję”. Wilson przypisuje Aleksandrowi Jakowlewowi inicjatywę dopełnienia sceny politycznej liberalnymi i pro-Zachodnimi aktywnościami i partiami, podczas gdy Jegor Ligaczev równoważył je grupami konserwatywnymi i nacjonalistycznymi. Ale nie walczyli ze sobą o odzwierciedlanie poglądów w stanowionym prawie. Przeciwnie, obaj ciężko pracowali, by omamić nieświadomą populację oraz łatwowiernych obserwatorów Zachodu iluzją systemu wielopartyjnego. „Przedstawianie polityki ostatnich lat ZSRR jako walki między reformistami a twardogłowymi, demokratami a autorytarystami, dobrymi chłopcami a złymi chłopcami, jest iluzją największą ze wszystkich” – pisze Wilson. – „Sztuczne działania, wspierane przez Gorbaczowa, zmierzały do wykreowania zaszachrowanego na samym starcie współzawodnictwa między ‘partią przyszłości’ a ‘partią przeszłości’.”

Oczywiście, dla liberalnych demokracji nie ma nic nowego w tym, że politycy kłamią bez mrużenia powiek i fabrykują rozmaite obrazy. Ale polityka postsowiecka różni się, argumentuje Wilson, totalnością fałszerstwa. Cytuje ukraińskiego analityka Volodymyr Polokhalo: “Zachodni obserwatorzy szukają odniesień do, lub odstąpień od normalnej procedury demokratycznej. Ale nasze wybory są inne. Wielka falsyfikacja jest falsyfikacją całego procesu wyborczego, falsyfikacją niemal wszystkich uczestników tego procesu. Nie ma realnych podmiotów politycznych, nie ma realnych, niezależnych aktorów politycznych.”

Wilson twierdzi, że zachodni komentatorzy, którzy mówią o budowaniu demokracji w państwach postsowieckich, okropnie się mylą. Jego celem jest wyjaśnienie „czarnej sztuki manipulacji politycznej”, aby tą maskaradę wyeksponować.

Wejście w dziedzinę czarnych sztuk wymaga od dyletanta poznania całego, nowego słownika.

Na przykład, „kompromat” polega na obsypywaniu oponentów kompromitującymi materiałami, aby ich publicznie zdyskredytować. Kompromat może być umieszczony w „zatrutej kanapce”, to znaczy w prawdziwej wiadomości, którą się zanieczyszcza dokuczliwym fragmentem, zawierającym oszczerstwo. Alternatywnie, kompromat może być ogłoszony przez „Generalnego Prokuratora”, jak taką osobę nazywają satyrycy. Ktoś taki inscenizuje „wojnę z korupcją”, a w rzeczywistości działa jako agent od czarnego PR, tuż przed wyborami obrzucając rywali błotem. Oskarżenia „Generalnego Prokuratora” nie muszą mieć pokrycia w dowodach i zwykle się je dyskretnie porzuca natychmiast, jak zacznie być widoczny ich efekt w badaniach opinii publicznej.

„Pasem transmisyjnym” kompromatu jest ukrywanie fałszerstwa w ogólnej paradzie prawdy. „Rzutka” – to „news” ulokowany w internecie i następnie „podchwycony” przez główne media. Oczywiście, jeśli gracz ma pieniądze, to może po prostu założyć fikcyjną gazetę lub zwyczajnie zamówić dużą ilość plakatów politycznych, których autorstwo przypisywane jest rywalizującej partii, ale które przedstawiają rywala jako antysemitę, hałaśliwego nacjonalistę czy hardkorowego komunistę.

„Klony” to politycy wynajęci do przechwytywania obietnic politycznych rywala, aby ukraść mu głosy. „Klony” różnią się od „dublerów”, czyli kandydatów z niemal takim samym nazwiskiem, ubiegających się o to samo stanowisko, aby skonfundować elektorat i „rozcieńczyć” jego głosy. „Zasoby administracyjne” to termin określający środki w "skrzynce narzędziowej" polityka – od fałszowania wyników głosowania, uznaniowego wynagradzania, opodatkowywania czy stawiania przed sądem, aż po bezpośrednie groźby używane do wydawania pomniejszym urzędnikom rozkazów, których efektem jest nabijanie/zmniejszanie ilości głosów faktycznie oddanych na danego polityka, w zależności od preferencji człowieka na szczycie piramidy. Sekretni agenci infiltrują partie rywali aby „podciąć” lub „rozwalić” obóz wroga za pomocą sztucznie kreowanych dyskusji ideologicznych pomiędzy członkami, dyskredytując tym sposobem cały obóz w oczach opinii publicznej. Oczywiście można również założyć całą symulowaną partię, zaprojektowaną jako "zmorę", na przykład komunistyczną czy wściekle nacjonalistyczną, aby przerazić nią umiarkowany elektorat i zachęcić do siebie, lub też w celu zdobycia sympatii Zachodu. Często wybory są tak „uszyte” przez elitę władzy, że największym problemem technologów politycznych nie są głosy, lecz wymyślenie „wiarygodnego przegranego” wystawionego przeciwko pewnemu zwycięzcy, jak to było w wyborach na Putina w 2004r.

Jednym z takich projektów jest niesławny super- nacjonalista Żyrinowski.



Wilson uważa, że Żyrinowski jest szczególnie utalentowanym aktorem- politykiem, wyedukowanym do swej roli, zdolnym do ciągłej transformacji, odpowiadającej potrzebom elektoralnej publiczności. Ten szalony, szarpiący za włosy, awanturniczy nacjonalista z późniejszych inkarnacji, pojawił się po raz pierwszy na rosyjskiej scenie jako chłodny, racjonalny, liberalny demokrata. W latach 1990-91 rządząca Partia Komunistyczna sekretnie założyła Partię Liberalno – Demokratyczną, właśnie z Żyrinowskim na czele. Utworzenie partii „liberalnej podróbki” miało na celu odebranie głosów realnym partiom demokratycznym, zakładanym w opozycji do Partii Komunistycznej.

Wilson plotkuje trochę o koneksjach Żyrinowskiego z KGB oraz pranych funduszach płynących z Partii Komunistycznej, ale w tej sprawie przedstawia niewiele przekonywujących dowodów. Powiada też, że później, tj. w 1993r, kiedy „liberalni demokraci” Jelcyna sprawowali władzę, Żyrinowski stał się użyteczny dla Kremla jako „kontrolowalny odszczepieniec.” Zaniepokojony pojawieniem się nacjonalistycznej prawicy Kreml wsparł się na Żyrinowskim, który posłusznie zmutował się w doskonałego, wzorcowego nacjonalistę z pianą w gębie, którego partia jednakowoż, jak już dostała się do parlamentu, zgodliwie zagłosowała na bilecik dla Jelcyna. W 1999 i 2000 Żyrinowski wykonał jeszcze jeden manewr, pracował jako wynajęta „siekierka” do dyskredytowania opozycji, tak, że przyszła władza nie musiała brudzić rąk w politycznym nawozie.

Polityczna technologia nie jest tania. Metka na przedstawieniu pod tytułem „Wybory w Rosji” głosi, że jednorazowa inscenizacja kosztuje 1 do 2 miliardów dolarów – w porównaniu z kwotą od 300 do 500 milionów wkładanych w wybory prezydenckie w USA. Nawiasem mówiąc, jedną z bardzo nielicznych rzeczy wspólnych, jakie mają postsowieckie partie - partie bez programów, bez idei, a czasem nawet bez czegokolwiek innego – są źródła ich dochodów.

Oligarchowie pompują dziesiątki milionów dolarów zarówno w kandydatów, jak i w ich partie. Często ci sami oligarchowie wspierają pewną liczbę oficjalnie rywalizujących partii. Jak mówi popularne powiedzonko, jedyną rzeczą lepszą od posiadania jednej partii jest posiadanie dwóch osobistych partii. Po wyborach platformy pustoszeją, partie znikają, a parlamentarzyści głosują w imieniu fundatorów ich kampanii.

Wilson podąża tropem wirtualnej, czy, jak kto woli, potiomkinowskiej polityki w Rosji, aż do Iwana Groźnego, ale jednak to sowieckiej epoce przypisuje większość dziedzictwa czarnych sztuk. Ładnie obrazuje to zdaniem „Lokalna polityczna kultura zawdzięcza więcej Dzierżyńskiemu niż de Tocqueville’owi, więcej Czeka, niż Czechowowi.”(1)

Historycy oczywiście wiedzą, że prosta zmiana władzy nie transformuje całościowo społeczeństwa. Bolszewicki komunizm wiele zawdzięczał Rosji carów, i tak samo, powiada Wilson, postsowieckie „demokracje” dziedziczą cynizm późnego komunizmu sowieckiego.

Tak czy inaczej, złożenie stuleci rosyjskiego życia politycznego w ciągłą linię manipulacji politycznej wykonywanej przez cynicznych, autorytarnych liderów, hołubionych przez pasywną populację niezależnie od ich czynów, jest powtórzeniem starego argumentu o kruchości społeczeństwa obywatelskiego i o nieskończonym horyzoncie azjatyckiego zacofania. Publiczność Zachodu „wie” dwie rzeczy: o wyższości demokracji nad komunizmem, a także o niepowodzeniu demokratycznym w państwach post – socjalistycznych, i to mimo wszelkich zapewnień z czasów Zimnej Wojny, że jest wręcz przeciwnie.

W miarę, jak te dwie prawdy pociągają za sobą głowy, jak lokomotywa pod pełną parą ciągnie wagony, wyszukiwane są łatwe odpowiedzi na pytanie, dlaczego procesy demokratyczne w państwach postsowieckich otworzyły drogę ku drastycznym nierównościom, handlarskim mediom i wyprzedaży własności publicznej oligarchom. Jednak usytuowanie obecnej klęski rosyjskiej demokracji w politycznym zacofaniu z czasów przeszłych może być osiągnięte tylko poprzez przemilczenie kompleksowej historii lokalnej i regionalnej samorządowości (jak szlachecka duma, stanice kozackie, carowskie ziemstwo, wspólnoty chłopskie i żydowski Kahał). Tego rodzaju historie wielce komplikują prostolinijną narrację o stuleciach monolitycznej władzy wiodącej do (nieuniknionego) upadku demokracji w państwach postsowieckich.

Mimo całego realizmu politycznego Wilsona, jego podejście do awantur politycznych na Ukrainie w 2004 jest zdumiewająco idealistyczne. Był to dramat elektoralny, który obejmował dwie dogrywki wyborcze, oszpecenie trucizną rywalizującego kandydata, spuściznę po morderstwie na dociekliwym dziennikarzu, „implantowanie” radykalnych nacjonalistów do rywalizującego obozu, a także aktywne poparcie dla Wiktora Janukowicza przez potężnego, rosyjskiego sąsiada Ukrainy – wszystko dlatego oczywiście, że cel uświęca środki, zgodnie z obrazem polityki wirtualnej, namalowanym przez Wilsona.

Wyjątkową postacią w obrazie Wilsona jest Wiktor Juszczenko, były premier za Leonida Kuczmy, onegdaj Przewodniczący Banku Centralnego, przy nazwisku którego nie figuruje żadne oszustwo wyborcze; nie obsmarowywał i nie atakował rywala, nie kupował i nie był kupiony przez żadne siły z cienia. Zwolennicy Juszczenki przepłynęli nietknięci nad cała mierzwą zaściełającą pole bitwy, prosto do urn, i w prawdziwym pokazie demokracji wybrali jedynego kandydata, który niestrudzenie pracował, aby obniżyć podatki i wykorzenić korupcję.

Taki obraz Pomarańczowej Rewolucji budzi parę pytań. Jak mógł Juszczenko, czy zresztą jakikolwiek inny polityk, przejść przez cuchnące bagno ukraińskiej polityki i wydobyć się z niego w śnieżnobiałym stroju do krykieta? Kto płacił za transparenty Pomarańczowej Rewolucji, koszulki, namioty i posiłki rozdawane za darmo? Kto wymyślił te zręczne napisy na nalepki i hasła kampanii? W pozostałych częściach książki Wilson precyzyjnie dekonstruuje autentyczność postsowieckiej polityki, ale od czytelnika wymaga, by wierzył w niemanipulowaną spontaniczność Pomarańczowej Rewolucji. Czy przypadkiem nie jest to jakiś wyjątek w regule, który by się domagał dodatkowych objaśnień? Niestety Wilson nie zdecydował się zmierzyć z tym tematem, krótko podsumowując historię ukraińskich wyborów jako „rewoltę mediów” która miała „galwanizujący wpływ” na „społeczeństwo obywatelskie, które dojrzało mroki oszustw” - rewoltę wspartą potem przez „decydującą interwencję z Zachodu.”

Jonathan Steele, starszy korespondent zagraniczny gazety „The Guardian” zgadza się z opinią, że interwencja z Zachodu, a szczególnie subtelny i wyrafinowany udział Ameryki w wyborach na Ukrainie, był rzeczywiście decydujący ("Ukraine's Untold Story", The Nation, December 20, 2004, pp4-6). Steele opisuje amerykańskich dyplomatów oraz organizacje polityczne i non profit, wspierane przez obywatelskie grupy studyjne partii republikańskiej i demokratycznej, jak to podkreślały swą bezstronność, a równocześnie zdecydowanie grały na Juszczenkę. Technologowie polityczni w USA obmyślili chwytliwe hasła kampanijne, wyraziste loga, koncerty rockowe i masówki, wszystko umiejętnie wpisując w działalność pozarządową. Co więcej, to amerykańskie źródła finansowały badania opinii publicznej po odejściu głosujących od urn; ich rezultaty prędko skierowano do mediów opozycyjnych, co natychmiast określiło „prawdę” o rezultacie wyborów. Kiedy więc prasa oficjalna podała inne wyniki, tłumy wypłynęły na ulicę w odruchu obywatelskiego nieposłuszeństwa, szachując policję, parlament i sądy.

Taki sam wzór "postmodernistycznego coup d'etat" - powiada Steele – funkcjonował w Serbii, celem pokonania Milosevica, w Gruzji, żeby pokonać Szewarnadze, ten sam wzór nie powiódł się w Białorusi przeciwko Łukaszence. Zachodnia prasa ganiła zaangażowanie Rosji w ukraińskie wybory. I słusznie. Użytkowanie zagranicznych funduszy w krajowych wyborach jest zakazane w USA i większości państw europejskich.

Steele był krytykowany przez analityków za to, że to co mówił, brzmiało niebezpiecznie blisko zgryźliwych majaczeń Ludmiły Janukowicz o amerykańskim buciorze na głównym placu Kijowa i podtrutych narkotykami pomarańczach zaimportowanych z Zachodu. Jednak wątpliwości Steele co do zaangażowania z zagranicy podnoszą ważne pytania o Wirtualną Politykę. Wilson maluje wyraźną kreskę pomiędzy przesytem (nieusankcjonowaną) reprezentacją polityczną, składającą się z tubylczych, potężnych oligarchów, a niedosytem (legitymizowanej) interwencji politycznej w wykonaniu potężnych ośrodków zagranicznych.

Czy polityka jest wirtualna tylko wtedy, gdy zrodzi się w głowach postsowieckich oligarchów? Czy interwencja z zewnątrz jest biletem do demokracji? W 1961 Daniel J. Boorstin opublikował „The Image” - o fabrykowaniu „pseudowydarzeń” dla celów politycznych w USA. Książkę Boorstina czyta się jak podręcznik dla technologów politycznych Kremla. Cóż więc dziwnego, że zachodni doradcy doprowadziliby do perfekcji sztukę technologii politycznej na eksport. Bardziej zdumiewa, że Wilson przeoczył ten aspekt Pomarańczowej Rewolucji.

Na zakończenie ksiązki fascynujący wir narracji Wilsona wkręca czytelnika w prawdziwie niepokojący, posmodernistyczny koszmar senny. Trudno wyczuć co jest realnością, a co cieniem na ścianie, gdyż jego opowieść tak gruntownie dyskredytuje „prawdę” jako kategorię politycznego (i ludzkiego) działania, że człowiek zaczyna się zastanawiać, jak sam autor uniknął padnięcia łupem technologii politycznej takiego czy innego rodzaju. Andrew Wilson nie wyjaśnia jak wybierał jedne źródła, a lekceważył inne. Strony internetowe, na których polega, bywają właśnie jednym ze sposobów szerzenia dezinformacji, jaki sam opisuje. Cytuje z żelazną pewnością wysoko opłacanych technologów politycznych, takich samych magów oszukaństwa i złudy, jak tych, których oskarża o fikcjonowanie politycznego krajobrazu państw postsowieckich. Często posluguje się terminem „rzekomy”, ale nie wyjaśnia wiarygodności takiego oskarżenia. W konsekwencji czytelnik, zaplątany w słowniku polityki wirtualnej, kończy zastanawiając się... co ma w ręce. Rzutkę, rozmaz, zatrutą kanapkę?

tłum. Bogumiła Tyszkiewicz.

Przypisy:

(1) Gra słów, ang.: "…more to the Cheka than to Chekhov".
(2) tyt. oryg. Kate Brown: Potemkin politics and post-Soviet democracy. The Times Literary Supplement, August 05, 2005. Copyright (En) 2006 The TLS Ltd. (Pl) Planeta Terra.
(3) książka: Andrew Wilson, Virtual Politics. Faking democracy in the post-Soviet world.-

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz