Traktat Amsterdamski umiejscawia Strasburg jako główną siedzibę Parlamentu Europejskiego: parlament musi obradować w Strasburgu na 12 posiedzeniach plenarnych w ciągu roku. W praktyce oznacza to konieczność przenoszenia się raz w miesiącu z Brukseli do Francji na tygodniowe posiedzenia. Z punktu widzenia budżetu Unii oznacza to poważne koszty.
Z punktu widzenia posła taka podróż to ogromna strata czasu, bezsens przewożenia papierów, dokumentów, książek, gazet, słowników, z których, na co dzień korzysta się w pracy parlamentarnej. Te rzeczy przewożone są w specjalnych skrzynkach w kilku ciężarówkach pomiędzy Brukselą a Strasburgiem. Właśnie pakuję taką skrzynkę po zakończonej sesji – każdy poseł i każdy urzędnik parlamentu posiada taką skrzynie na swoje dokumenty. Czeka mnie ponad godzinny surrealizm przekładania całego warsztatu pracy do tej właśnie skrzynki, aby moje „biurko” czekało na mnie w poniedziałek rano w Brukseli przygotowane do pracy. Obraz karawany ciężarówek to ulubiony motyw eurosceptyków. „Latający cyrk” w języku mediów antyeuropejskich w całej Europie. Posłowie jednak robią wszystko, aby doprowadzić do jednej siedziby Parlamentu Europejskiego. Problem w tym, że parlament nie może tego zmienić samowolnie, gdyż ta sprawa zapisana jest w traktatach a więc miejsce obrad parlamentu mogą zmienić jedynie państwa członkowskie. I to jednomyślnie w sytuacji, kiedy nie ma konstytucji i w każdej sprawie jest potrzebna zgoda 25 państw członkowskich Unii. Dotychczas żadne państwo członkowskie nie podniosło tego problemu. Na ostatnim szczycie UE w Wiedniu w czerwcu br. kwestię jednej siedziby parlamentu próbował poruszyć jego przewodniczący Josep Borrell. Jednak jeszcze przed szczytem, Kanclerz Austrii, pełniący obowiązki przewodniczącego Rady Europejskiej, Wolfgang Schüssel zapowiedział, że kraje UE nie mają zamiaru zmieniać tej decyzji.
Strasburg to wielki symbol Europy. To w tej części kontynentu na polach bitewnych pierwszej wojny światowej zginęło kilka milionów mężczyzn. Europa już nigdy się z tego nie podniosła – w efekcie dwudziestowiecznych wojen siła ciężkości cywilizacji zachodniej, militarna, gospodarcza i naukowa przeniosła się do Ameryki. Strasburg jest jednocześnie pięknym symbolem pojednania i odrodzenia Europy. Miasto, które dzieliło Francję i Niemcy, stolica Alzacji, która była terenem starcia dwóch żywiołów narodowych stało się po drugiej wojnie miejscem pojednania francusko-niemieckiego, zostało wybrane przez przywódców europejskich na siedzibę Rady Europy. Wielki symbol Europy wolnej, demokratycznej, antytotalitarnej. Zawsze, kiedy tutaj przemawiam jestem wzruszony. Nasi ojcowie i dziadkowie spotykali się tutaj naprzeciwko siebie jako żołnierze, my spotykamy się tutaj jako obywatele. Powiedziałem to parę miesięcy temu w BBC w starciu z brytyjskim posłem antyeuropejskim Robertem Kilroy-Silk.
Była gwiazda BBC, potem poseł w zajadle antyeuropejskiej partii UK Independence Party, partii, która tworzy w PE z Ligą Polskich Rodzin jedną grupę polityczną „Niepodległość i Demokracja”. Kirloy-Silk, dzisiaj zresztą już poseł niezrzeszony, był w tym programie agresywny, argumentował, że nasze, polskie poparcie dla Unii wynika jedynie z powodów merkantylnych, ot, płacą im na budowę metra w Warszawie z podatków brytyjskich obywateli to są zadowoleni. Po mojej wypowiedzi o okopach z pierwszej wojny światowej był wyraźnie zmieszany, czuł, że traci początkową sympatię dziennikarza prowadzącego z nami rozmowę.
Przemawiałem dzisiaj na temat łamania praw człowieka w Iranie. Podkomisja Praw Człowieka w Komisji Spraw Zagranicznych jest terenem mojej głównej aktywności w parlamencie. Iran jest szczególnym przypadkiem dyktatury. Państwo dumne ze swojej cywilizacji i świadome miejsca w dzisiejszym świecie. System irański nie jest rzecz jasna demokracją liberalną, ale tym niemniej jest to system na swój sposób pluralistyczny, z prawdziwymi sporami w parlamencie i z autentycznymi– aczkolwiek ograniczonymi – wyborami. Głupotą polityczną jest wrzucanie Iranu do jednego worka z Koreą Północną czy z Afganistanem rządzonym przez Talibów. Postawa UE w stosunku do Iranu powinna być wysublimowana, z jednej strony krytyczna w stosunku do władz i reżimu teokratycznego, z drugiej wiarygodna dla inteligencji irańskiej. Mówiłem o szykanach w stosunku do studentów, o uniemożliwianiu studiowania na wyższych uczelniach osobom podejrzanym o niezależną działalność polityczną. Przygotowując wystąpienie, przy studiowaniu raportów Human Rights Watch na ten temat przypomniały mi się lata siedemdziesiąte w PRL. Samotność postaw opozycyjnych, obojętność większości społeczeństwa, strach w oczach dziewczyn w akademiku „Dwudziestolatka” na Pl. Grunwaldzkim we Wrocławiu, w 1978 r,. kiedy próbowaliśmy kolportować własny samizdat „Zeszyty Kulturalne”. Andrzej Bursa zadedykował jedno ze swoich opowiadań „wszystkim tym, którzy stanęli przed martwą perspektywą własnej młodości” (cytuję z pamięci). Przemawiałem w parlamencie i myślałem o 17 studentach w Teheranie, o których wiedzą organizacje praw człowieka, którzy nie zostali dopuszczeni na wyższe uczelnie.
Przy cynizmie dzisiejszej polityki, przy tej nieprawdopodobnej obojętności klasy politycznej w Polsce w stosunku do debaty europejskiej, wiem, że dla całej rzeszy Irańczyków rezolucja Parlamentu Europejskiego jest symbolem nadziei, świadectwem zaangażowania w ich obronie. Gdyby udało się sfinansować, jak to proponujemy w rezolucji, programy radiowe i telewizyjne w języku farsi, UE mogłaby realnie przyczynić się do zmian politycznych w Iranie, stać się jeszcze jednym dowodem na słynne „soft power” Europy, o którym od kilku lat rozpisuje się namiętnie politologia amerykańska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz