W jednym z wystąpień na antenie TVP3 politolog z Uniwersytetu Śląskiego dr Marek Migalski stwierdził, że w tych wyborach spodziewa się wyższej frekwencji niż w ostatnich. Prognozował, że nawet około 48 proc uprawnionych do głosowania może się stawić przy urnach. Nie tylko dlatego, że wyborcy – wbrew ich własnym deklaracjom na rzecz polityki spokojnej i zrównoważonej – lubią polityczne jatki i chętniej skłonią się do stawienia przy urnie dzięki awanturom niż dzięki nudnym, niemedialnym debatom. Migalski spodziewał się też powrotu elektoratu lewicowego, który, jego zdaniem, w poprzednich wyborach został w domach, obniżając ogólną frekwencję, zniechęcony do afer gospodarczych rządu Millera oraz podziału formacji na SDPL i SLD. Zdaniem Migalskiego, elektorat ten ma teraz LiD -jednolite ugrupowanie, na które może głosować, więc do urn wróci. I tu się chyba myli.
Jeśli dzisiaj jakieś napięcia między zwolennikami SDPL a SLD istnieją, to nie są one wynikiem dramatycznych różnic programowych. Wspólny start obu ugrupowań z jednej listy nie budzi światopoglądowych zastrzeżeń, tu Migalski mógłby mieć rację, że taka lista dostałaby wyborczą „premię” za współpracę. Ale inaczej mają się sprawy mariażu SLD z byłą Unią Wolności, która własnego elektoratu już właściwie nie posiada. Elektorat lewicowy, wychowany na antybalcerowiczowskiej retoryce, może nie mieć chęci, by głosować na listę z ludźmi Balcerowicza.
Rafał Ziemkiewicz ironizuje w swoim blogu po konwencji programowej lewicy „Otóż, proszę państwa, mówiono na tej konferencji (przypomnę: programowej) o szeregu bardzo ważnych, konkretnych, programowych postulatów lewicy: normalności, obronie demokracji, przewadze urody działaczy LiD nad działaczami PiS. Ale nie powiedziano ani słowa o sprawiedliwości społecznej, wyrównywaniu szans, podnoszeniu zasiłków etc. Proszę państwa, to był pierwszy w RP zjazd liczącej się partii politycznej bez socjalnej demagogii! Oby wszyscy wzięli z lewicy ten przykład.” Z sumy programów Unii Wolności i SLD wychodzą co najwyżej politycy ładnie opaleni pod kwarcówką. Lewicowemu elektoratowi coraz bliżej do opinii Ziemkiewicza czy Millera, który powiada, że "samo SLD dzisiaj dostałoby tyle samo co LiD, albo nawet więcej głosów", niż do optymistycznej opinii Migalskiego, a o mobilizacji potencjalnych wyborców LiD oraz ich chęci pójścia do urn świadczą najlepiej wyniki badań opinii publicznej, które umiejscawiają tą koalicję na granicy wejścia do parlamentu.
Czas na decyzje się kurczy. Olejniczak stoi przed dramatycznym wyborem. Może brnąć w to, co jest, licząc, że jednak jakoś uda się pokonać próg wyborczy dla koalicji, choć to się wydaje coraz bardziej wątpliwe. Albo SLD może zdecydować się na wystąpienie z LiD i rejestrację własnej listy, którą skonstruuje tak, by dostać od swoich wyborców premię za współpracę, a nie naganę za nijakość. Czy to pozwoli lewicy przetrwać w Polsce? Nie. Bez bardzo radykalnych zmian i tak będzie to ich ostatnia kadencja parlamentarna. Ale liczenie na to, że „jakoś to będzie” może spowodować, że zabraknie nawet tej ostatniej kadencji.
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz