Po przeczytaniu artykułu zatytułowanego „Hańba – udawali morderców” opublikowanego w Fakcie nr 25 (995) z dnia 30 stycznia 2007 na stronie 9 doznałem prawdziwego szoku. Mam wrażenie, że autor opisywał w ogóle jakąś inną imprezę, odbywającą się w innym miejscu i czasie. Autor tego paszkwilu opisuje jakiś „zlot”. Prawda jednak jest taka, że w tamtym miejscu i czasie nie odbywał się żaden zlot.
Inscenizacja pt. „PRZEŁAMANIE 2007” była tylko jednym z punktów oficjalnej imprezy odbywającej się już od kilku lat pod nazwą „RAJD KARABANOWA”. W programie tej imprezy poza inscenizacją były też: bieg rekreacyjny, rajd Karabanowa, złożenie kwiatów pod pomnikiem upamiętniającym majora KARABANOWA, wystawa fotograficzna, kiermasz i inne atrakcje. Ponadto patronami tejże imprezy były między innymi: Gmina Międzyrzecz, Międzyrzecki Ośrodek Sportu i Wypoczynku oraz Trasa Turystyczna „Ostwall”. Na plakacie reklamującym imprezę można było przeczytać, że jest to: „IMPREZA POD HONOROWYM PATRONATEM DOWÓDCY WOJSK LĄDOWYCH”. Była to całkiem oficjalna i legalna impreza, do tego stopnia, że czescy rekonstruktorzy, którzy również w niej występowali, dostali oficjalne pozwolenie na przewóz przez granicę działającej (ale na ślepą amunicję) broni palnej.
Autor artykułu w sposób całkowicie nierzetelny i niedbały opisywał to, co działo się podczas inscenizacji. Przykładem braku rzetelności, a przede wszystkim dokładności - wynikającej przecież z dziennikarskiego obowiązku - może być przeinaczanie faktów, jak również nadużywanie sformułowań w stylu „bezwstydnie bawili się”. Zamiast zająć się sumiennym opisem wydarzeń, dziennikarz poszukiwał taniej sensacji.
Jeżeli ktoś zamierza napisać relację z imprezy, w trakcie której ma odbyć się rekonstrukcja historyczna lub inscenizacja batalistyczna (nie będę tutaj szczegółowo opisywał, czym oba pojęcia się różnią), powinien najpierw zdobyć podstawową wiedzę, o co w tym wszystkim chodzi.
Pojęcie „rekonstrukcja historyczna” określa zjawisko nazywane w języku angielskim jako „reenactment”. Ruch ten wywodzi się ze Stanów Zjednoczonych. Tam właśnie - już w kilkanaście lat po uzyskaniu niepodległości - pierwsi rekonstruktorzy przebierali się w charakterystyczne czerwone mundury piechoty brytyjskiej oraz stroje kolonistów, odtwarzając poszczególne fragmenty bitew i potyczek z okresu wojny o niepodległość (1775 - 83). Nie czas to jednak ani miejsce na opisywanie szczegółów zjawiska określanego mianem rekonstrukcji historycznej; można jedynie dodać, że chociażby corocznie odbywająca się w Polsce inscenizacja bitwy pod Grunwaldem, to też element ruchu rekonstrukcyjnego, a występują tam ludzie poprzebierani w stroje rycerzy Zakonu Krzyżackiego - który, jak wiemy, też taki niewinny nie był...
Kiedy odtwarzanie żywej historii obejmuje okres II wojny światowej, na polu bitwy pojawiają się różne formacje walczące w tym konflikcie – zarówno Wojsko Polskie, Armia Krajowa, formacje Armii Czerwonej (w tym także NKWD) oraz formacje Niemieckie (również SS). Trochę śmiesznie by wyglądało gdyby po polu biegali tylko ludzie w mundurach Wojska Polskiego… Tak na marginesie, to aby nikomu nic złego się z niczym nie kojarzyło, można by odtwarzać bitwy z II wojny przy pomocy np. krasnoludków i gnomów… tylko czy to by było dobre?
Idąc dalej. Ciekaw jestem, jak miałyby wyglądać filmy obejmujące swą tematyką okres II wojny bez aktorów w mundurach niemieckich formacji wojskowych. Czy Hans Kloss też powinien być zakazany? A może na starość oberwie się też panu Emilowi Karewiczowi, który występował przecież w mundurze zbrodniczej formacji, i to publicznie, bo w filmie? W jakich mundurach powinni występować aktorzy w kręconym właśnie serialu „Halo Hans!”, może w strojach kowboi i Indian? Film filmem, teatr teatrem, a inscenizacja inscenizacją. Podczas inscenizacji historycznej rekonstruktorzy są właśnie AKTORAMI przebranymi w historyczne stroje odpowiadające okresowi, jaki odtwarzają.
Jak można nazwać kogoś wykonującego określoną pracę, w tym wypadku piszącego relację, i to nie zadając sobie minimum trudu, aby poznać temat o którym pisze, używając w stosunku do opisywanych przez siebie osób epitetu „idiota”?
Autor tegoż krzykliwego artykułu nie zadał sobie nawet trudu aby przeczytać ulotki informacyjnej wydanej przez organizatorów obchodów rocznicy przełamania Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Gdyby to zrobił, przeczytałby między innymi: „Rok 1945 to zakończenie wojny: - w którą zaangażowane było 61 państw, - ok. 110 milionów ludzi powołano pod broń, - ok. 50 milionów ludzi zginęło, - która trwała sześć długich lat. Ogrom zniszczeń, ogrom ofiar, wielkie szkody wyrządzone zabytkom, kulturze oraz gospodarce – zamieniło wiele miast i wsi w ruinę (…) Widowisko, które przygotowaliśmy, ma przypomnieć te tragiczne czasy, zainteresować młode pokolenie tamtymi wydarzeniami. Nie jest naszym zadaniem gloryfikowanie żadnej ideologii tamtych lat. NIGDY WIĘCEJ WOJNY – dlatego też należy zabiegać, by nigdy się nie powtórzyły te straszne czasy, a pamięć o nich ma być ostrzeżeniem.”.
Ponieważ sam czasami zajmuję się dziennikarstwem, zgodziłem się na podanie swoich danych osobowych, wierząc w uczciwość i rzetelność dziennikarskiej profesji. Miałem nadzieję, że osoba pisząca relację z takiej imprezy, wierna będzie zasadom wykonywanego zawodu i postara się zdobyć jak najwięcej autentycznych informacji dotyczących relacjonowanej przez siebie imprezy.
Oczywiście Pan ukrywający się pod pseudonimem ”DUT” nie raczył zapytać kogokolwiek z organizatorów, w jakim celu jest organizowana.
Rekonstrukcją historyczną zajmuję się na poważnie od ponad pięciu lat, w tym czasie wziąłem udział w kilkudziesięciu inscenizacjach batalistycznych. Jestem członkiem dwóch działających legalnie stowarzyszeń Grup Rekonstrukcji Historycznej. Grupy te zajmują się odtwarzaniem różnych armii. Zarówno jednostek rosyjskich, polskich, niemieckich, żołnierzy Armii Krajowej jak i Oddziałów Powstańczych walczących w Powstaniu Wielkopolskim.
Insynuowanie, iż podczas inscenizacji mogło dojść do demonstrowania sympatii profaszystowskich, zbulwersowało mnie osobiście najbardziej. Jako aktywny działacz ruchu antyfaszystowskiego bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, czym był faszyzm. Byłem jednym z założycieli organizacji antyfaszystowskiej Anty Nazi Front. Mogę jeszcze dodać, iż znam wielu rekonstruktorów, którzy byli zaangażowani w ruch antyfaszystowski, lub wręcz byli jego założycielami w Polsce. Ja osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich systemów totalitarnych, takich jak faszyzm czy komunizm.
Jeszcze jedna uwaga – jeżeli ktoś zarzuca uczestnikom imprezy w Pniewie, biorącym udział w inscenizacji, iż „udają miłośników historii”, to wnioskować można, więc że sam jest prawdziwym miłośnikiem historii i znawcą tematu. Jeżeli zaś ta sama osoba pisze, że w inscenizacji brali udział „młodzi Polacy zafascynowani legendą SS,” to dlaczego sam zauważa jedynie ludzi przebranych w mundury SS i nie wspomina słowem o ludziach przebranych w mundury Armii Czerwonej, a zwłaszcza „niewinnego” NKWD? W relacji oraz na zdjęciach zostali umieszczeni głównie ludzie w mundurach SS. Wnioskować więc można, że ten "prawdziwy miłośnik historii" albo sam szuka taniej sensacji, albo sam jest zafascynowany „legendą SS”...
Wielokrotnie po inscenizacjach rozmawiałem z ludźmi oglądającymi nasze widowiska, także ludźmi starszymi, i nigdy nie spotykałem się z wrogością. Nie raz trzeba było podczas rzeczowej dyskusji wytłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi. Pamiętam, gdy po jednej z inscenizacji na Westerplatte rozmawiałem z grupą kombatantów (między innymi byłymi żołnierzami AK), którzy nie tylko doradzali nam, mówili o taktyce, opowiadali jak to wyglądało w rzeczywistości. Mówili też, że ich zdaniem takie widowiska przyczyniają się do upamiętnienia wydarzeń, jakie oni przeżyli. Gdy po inscenizacji Powstania Warszawskiego ludzie biorący udział w rekonstrukcji spotykali się z kombatantami walczącymi w Powstaniu, nikt nie miał do nikogo żadnych pretensji. Byli AK-owcy nie widzieli nic złego w tym, że część rekonstruktorów była przebrana w mundury niemieckie, a nawet mundury SS. Na pytanie o odczucia można było usłyszeć: „-Przecież SS też tutaj walczyło”, „sam do takich strzelałem…” – dodał z uśmiechem jeden z kombatantów. Ludzie ci przeżyli koszmar wojny, sami brali w walce bardzo aktywny udział, lecz rozumieli doskonale, że jeżeli ma być to inscenizacja, czyli odtworzenie historii, to powinny być przedstawione obydwie strony konfliktu.
Autor tegoż artykułu pisze też: „Choć noszenie uniformów zbrodniczej organizacji SS jest w Polsce zakazane, nikt nie zwrócił im uwagi! Policjanci z przymrużeniem oka patrzyli na idiotów w mundurach”. Nie będę dyskutował z autorem w aspekcie prawnym, zapewne prawo zna on lepiej ode mnie. Mam tylko jedno zastrzeżenie – mianowicie, jeżeli ktoś uważający siebie za prawowitego obywatela i osobę praworządną zauważa, iż popełniane jest przestępstwo, powinien zgłosić to natychmiast organom upoważnionym do wpływania na obywateli, aby respektowali prawo. Idąc dalej – jeżeli osoba ta widzi w pobliżu stróżów prawa i wie, że popełniane jest przestępstwo, ma obywatelski obowiązek powiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa, jeżeli zaś tego nie robi, to pośrednio bierze współudział w przestępstwie.
Publiczne określanie innych osób mianem „idiotów” również nie jest całkiem zgodne z prawem... a już na pewno bywa tytułem do wystąpienia na drogę prawną.
Zasadniczym celem takich widowisk jest nie tylko promocja regionu, lecz również ocalenie historii przed zapomnieniem. Przypominając wydarzenia historyczne chcemy równocześnie, by ludzie zdali sobie sprawę z tego, czym była wojna, ile pochłonęła ofiar i ile cierpienia przyniosła ze sobą. Kategorycznie sprzeciwiamy się natomiast posądzaniu nas o sympatie czy propagowanie przez nas faszyzmu, komunizmu (obydwie te ideologie uważamy za równie zbrodnicze i nieludzkie) lub jakiejkolwiek skrajnej ideologii. Naszym założeniem jest przede wszystkim przedstawianie wydarzeń historycznych, a nie gloryfikowanie którejkolwiek ze stron.
Tak na marginesie – widowiska takie pokazują raczej heroizm i bohaterstwo zwycięskiej Armii Czerwonej, która, jak wiadomo, dokonywała równie potwornych zbrodni jak formacje hitlerowskich Niemiec... Swoimi działaniami chcemy tylko upamiętniać pewne epizody historyczne, mamy jednocześnie nadzieję, że dla wielu - szczególnie młodych - ludzi, takie widowiska batalistyczne będą ciekawsze, niż niejedna nudna lekcja historii. Być może dzięki temu poważniej zainteresują się oni szeroko rozumianą tematyką związaną z historią.
Liczy się jedynie droga. To ona trwa, a nie cel, który jest złudzeniem wędrownika. – Exupery, "Twierdza"
czwartek, 22 lutego 2007
poniedziałek, 5 lutego 2007
Oni. Szeregowcy Honoru.
Projekt ustawy o zdegradowaniu generałów stanu wojennego ma być gotowy do końca marca. Wcześniej, bo już 16 lutego, ma zostać ujawniony raport z weryfikacji żołnierzy WSI zawierający nazwiska osób, które bezpośrednio łamały prawo oraz dowódców i polityków, którzy za tym stali. Zawarte w nim będą także doniesienia do prokuratury o przestępstwie. Równo 40 lat temu beniaminek generała Moczara Wojciech Jaruzelski rozpoczął czystkę etniczną w polskim wojsku, której skutkiem była degradacja do stopnia szeregowca i wyrzucenie z wojska oficerów pochodzenia żydowskiego oraz ostatnich zwolenników odwilży Października 56r. (w tym generałów). Czystka w wojsku była wstępem do wydarzeń Marca 1968.
"Dużo czasu od niego upłynęło, ale zapomnieć się nie da. .... Wszystko przez politykę tzw. grubej kreski. Najwyższy czas z tym skończyć" - mówi ranny podczas pacyfikacji kopalni "Wujek" Stanisław Płatek. "Odebranie zaszczytów i stopni dawnym dygnitarzom może ich zaboleć bardziej, niż odebranie im wysokich emerytur, bo i tak już swoje w życiu zarobili" - twierdzi Jerzy Bukowski, rzecznik krakowskiego Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych. O tak, nie da się zapomnieć. Szczególnie dlatego zapomnieć się nie da, że oni sami zapomnieć nie dają. "...Emigracja marcowa od początku budziła we mnie wątpliwości" - pisze w Gazecie Wyborczej Michał Głowiński, nawrócony na moczaryzm autor książki "Marcowe Gadanie" i żeby już jasno podkreślić co myśli o emigracji marcowej, to cytuje powiedzonko Romana Zimanda ".. człowiek nie ma prawa uciekać z miejsca gdzie nasrał".
Nie dają zapomnieć wyzwiska i pogarda, spadające od 17 lat na głowy ofiar tych generałów, nazywanych przez Michnika "motłochem". Donosy. Smsy o "twojej ostatniej szansie" żeby zamilknąć. "Salonowe" wdeptywanie w ziemię, połączone z szeroko otwartymi oczami i zdumieniem: "O co wam chodzi? Przecież myśmy już wszystko załatwili."
O nie. Nie chodzi o zemstę, ani nawet o sprawiedliwość. Chodzi o prawo do życia wolnego od prześladowców. Wojskowych, cywilnych i milicyjnych maniaków brutalności, egoizmu i przemocy, zatrudnianych, przekupywanych i przerabianych na zombie przez ludzi, którzy wprowadzili stan wojenny w Polsce w 1981 roku. Po 40 latach panowania moczarowcy przestaną być arbitrami elegancji politycznej i towarzyskiej. No więc ani zemsta, ani sprawiedliwość, tylko serdeczne i od serca westchnienie ulgi. Nareszcie!
Szeregowcy Honoru :
Do czytania:
1. "Planeta Terra", Plotkies o sraniu (bardzo polecamy!)
2. "Dziennik", Prezydencki projekt ustawy. Generałowie PRL stracą szlify (stąd wzięliśmy listę Szeregowców Honoru)
3. "Wprost", Koniec WSI - Raport
"Dużo czasu od niego upłynęło, ale zapomnieć się nie da. .... Wszystko przez politykę tzw. grubej kreski. Najwyższy czas z tym skończyć" - mówi ranny podczas pacyfikacji kopalni "Wujek" Stanisław Płatek. "Odebranie zaszczytów i stopni dawnym dygnitarzom może ich zaboleć bardziej, niż odebranie im wysokich emerytur, bo i tak już swoje w życiu zarobili" - twierdzi Jerzy Bukowski, rzecznik krakowskiego Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych. O tak, nie da się zapomnieć. Szczególnie dlatego zapomnieć się nie da, że oni sami zapomnieć nie dają. "...Emigracja marcowa od początku budziła we mnie wątpliwości" - pisze w Gazecie Wyborczej Michał Głowiński, nawrócony na moczaryzm autor książki "Marcowe Gadanie" i żeby już jasno podkreślić co myśli o emigracji marcowej, to cytuje powiedzonko Romana Zimanda ".. człowiek nie ma prawa uciekać z miejsca gdzie nasrał".
Nie dają zapomnieć wyzwiska i pogarda, spadające od 17 lat na głowy ofiar tych generałów, nazywanych przez Michnika "motłochem". Donosy. Smsy o "twojej ostatniej szansie" żeby zamilknąć. "Salonowe" wdeptywanie w ziemię, połączone z szeroko otwartymi oczami i zdumieniem: "O co wam chodzi? Przecież myśmy już wszystko załatwili."
O nie. Nie chodzi o zemstę, ani nawet o sprawiedliwość. Chodzi o prawo do życia wolnego od prześladowców. Wojskowych, cywilnych i milicyjnych maniaków brutalności, egoizmu i przemocy, zatrudnianych, przekupywanych i przerabianych na zombie przez ludzi, którzy wprowadzili stan wojenny w Polsce w 1981 roku. Po 40 latach panowania moczarowcy przestaną być arbitrami elegancji politycznej i towarzyskiej. No więc ani zemsta, ani sprawiedliwość, tylko serdeczne i od serca westchnienie ulgi. Nareszcie!
Szeregowcy Honoru :
- gen. armii Wojciech Jaruzelski - I sekretarz PZPR, premier rządu PRL, minister obrony narodowej - dziś emeryt. Oskarżany o zwalczanie podziemia niepodległościowego w latach 1946 - 1947, współpracę ze zbrodniczą Informacją Wojskową jako agent o pseudonimie "Wolski", a także przeprowadzenie w LWP antysemickiej czystki w 1968 roku. Sądzony za "sprawstwo kierownicze" masakry robotników Wybrzeża w 1970 roku. Oprócz tego IPN oskarżył go o zbrodnię komunistyczną, polegającą na kierowaniu związkiem przestępczym, czyli Wojskową Radą Ocalenia Narodowego.
- admirał Ludwik Janczyszyn - dowódca Marynarki Wojennej, zmarł w 1994.
- gen. broni Eugeniusz Molczyk - główny inspektor szkolenia, wiceminister obrony narodowej. Zaufany człowiek Moskwy, w nim Kreml widział ewentualnego następcę Wojciecha Jaruzelskiego, od 1988 w stanie spoczynku.
- gen. broni Florian Siwicki - szef Sztabu Generalnego WP, wiceminister obrony narodowej, emeryt. IPN oskarżył go, tak jak innych członków WRON, o udział w zbrodni komunistycznej.
- gen. broni Tadeusz Tuczapski - główny inspektor obrony terytorialnej, wiceminister obrony narodowej, emeryt. Wobec niego toczy się proces o udział w tłumieniu protestów robotniczych w 1970. Oprócz tego IPN oskarżył go o udział we WRON.
- gen. dyw. Józef Baryła - szef Głównego Zarządu Politycznego WP, wiceminister obrony narodowej, dziś emeryt.
- gen. dyw. Tadeusz Hupałowski - minister administracji, gospodarki terenowej i ochrony środowiska, zmarł w 1999.
- gen. dyw. Czesław Kiszczak - członek PPR oraz funkcjonariusz organów wywiadu i kontrwywiadu od 1945, minister spraw wewnętrznych, dziś emeryt. Sąd uznał go winnym śmierci górników z kopalń Wujek i Manifest Lipcowy w stanie wojennym.
- gen. dyw. Tadeusz Krepski - dowódca Wojsk Lotniczych.
- gen. dyw. Longin Łozowicki - dowódca Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.
- gen. dyw. Włodzimierz Oliwa - dowódca Warszawskiego Okręgu Wojskowego, zmarł w 1989.
- gen. dyw. Czesław Piotrowski - minister górnictwa i energetyki.
- gen. dyw. Henryk Rapacewicz - dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego, zm. w 1991.
- gen. dyw. Józef Użycki - dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego.
- gen. dyw. Zygmunt Zieliński - sekretarz WRON, szef Departamentu Kadr MON.
- gen. bryg. Michał Janiszewski - szef Urzędu Rady Ministrów, szef gabinetu gen. Jaruzelskiego, dziś emeryt.
- gen. bryg. Jerzy Jarosz - dowódca 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej - w latach 1990 - 1992 był pierwszym komendantem głównym Żandarmerii Wojskowej, utworzonej po rowziązaniu WSW.
- płk Tadeusz Makarewicz - dowódca Zgrupowania Jednostek Zabezpieczenia MON.
- płk Kazimierz Garbacik - szef Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Łodzi.
- płk Roman Leś - prezes Zarządu Głównego Związku Byłych Żołnierzy Zawodowych.
- ppłk Mirosław Hermaszewski - "polski lotnik kosmonauta", w 2001 i 2005 bezskutecznie próbował dostać się do Senatu i Sejmu z list SLD.
- ppłk Jerzy Włosiński - dowódca Mazowieckiej Brygady Wojsk Obrony Wewnętrznej - dziś jest działaczem Związku Byłych żołnierzy Zawodowych i Oficerów Rezerwy Wojska Polskiego.
Do czytania:
1. "Planeta Terra", Plotkies o sraniu (bardzo polecamy!)
2. "Dziennik", Prezydencki projekt ustawy. Generałowie PRL stracą szlify (stąd wzięliśmy listę Szeregowców Honoru)
3. "Wprost", Koniec WSI - Raport
niedziela, 4 lutego 2007
Pierwsza ambasada i pierwszy milioner w Second Life.
Second Life jest światem wirtualnym 3-D, całkowicie zbudowanym i posiadanym przez jego rezydentów. Ludzie używają tam swoich awatarów i poruszają się w przestrzeni trójwymiarowej, jak w wielu grach 3D znanych w internecie. Ale to nie jest gra. Tak jak Metaverse z książki SF Snow Crash Neala Stephensona czy Inny Świat z cyklu Tada Williamsa, Second Life chce - i rzeczywiście staje się - drugim życiem swoich rezydentów, dającym niemal nieograniczone możliwości pracy, mieszkania, zarobku i rozrywki. Światem Second Life zainteresowany jest największy światowy biznes i najpoważniejsi politycy, z uczestnikami Forum Ekonomicznego Davos włącznie. Virtual Reality to już nie jest fiction. Oto rozpoczęła się Druga Konkwista - podbój świata nieograniczonej wyobraźni.
To, co zaczęło się w 2003 roku jako 64 akry wirtualnej powierzchni, na początku 2007 roku ma już ponad 65 tysięcy akrów i rośnie w postępie geometrycznym. W tym czasie liczba rezydentów wzrosła od populacji jednej kamienicy do sporej metropolii o liczbie rezydentów 3 miliony 300 tysięcy. Według tygodnika "Spiegel" pierwszym krajem, który nawiąże stosunki z światem wirtualnym, będzie Szwecja. Jej ambasadą w Second Life ma zarządzać szwedzkie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, dokładnie tak samo, jak innymi placówkami dyplomatycznymi. Wyobraźnię rynku rozbudził natomiast pierwszy łup miliona dolarów zdobytych w wirtualnym świecie przez handlującego wirtualnymi nieruchomościami Anshe Chung. Największy biznes rozpoczął penetrację i otwieranie przedstawicielstw w Second Life: American Apparel, Starwood Hotels, Scion, Cisco, agencja Reuters, MTV, Dell i inni. O szansach zarobku w wirtualnym świecie rozpisują się gazety dla biznesu, jak np. Entrepreneur.com. Uczestnicy Forum Ekonomicznego w Davos ustawiali się w kolejce do wywiadu z dziennikarzami agencji Reuters z Second Life równie chętnie, jak do dziennikarzy z "realnych" mediów. Skutkiem były wywiady, takie jak ten z słynną amerykańską kolumnistką i blogerką Arianną Huffington.
Olle Wastberg z szwedzkiego MSZ poinformował prasę, że Szwecja negocjuje teraz z architektem budynku szwedzkiej ambasady w Waszyngtonie, aby wierna kopia jego projektu posłużyła do budowy ambasady wirtualnej. Prawa własności obowiązują i tu, i tam, więc twórca musi zgodzić się na wykorzystanie jego projektu po raz drugi i w innym miejscu. Nie jest do końca jasne, jakie sprawy będzie można załatwać w wirtualnej ambasadzie; na początku paszportów i wiz wydawać nie będą, ale poinformują, jak je zdobyć. Jednak awatary wirtualnych pracowników ambasady mają być animowane przez prawdziwych pracowników szwedzkiego MSZtu, więc ich odpowiedzi dla podróżnych, zainteresowanych kulturą i historią Szwecji, chcących załatwić coś, co się przez komputer da załatwić - będą jak najbardziej kompetentne i wiążące. Szwedzki minister Spraw Zagranicznych Carl Bildt napisał w swoim blogu, że ma nadzieję otrzymać zaproszenie na uroczyste otwarcie ambasady. Komentarze jego czytelników są bardzo pozytywne.
Przeglądarka Second Life jest podobna do innych przeglądarek światów wirtualnych, różni się tylko tym, że jej twórcy z Linden Labs zmienili licencję na Open Source, dzięki czemu użytkownicy mają pewność, że program jest bezpieczny i nie zawiera żadnych szpiegowskich elementów, mogą go także w dowolny sposób wzbogacać. Podstawowe konta użytkowników są darmowe, można nawet coś zbudować, jeśli użytkownik dogada się z właścicielem parceli, ale ląd trzeba już kupić. Pierwsza różnica miedzy Second Life a dowolną grą typu multiplayer online polega na niemal nielimitowanej wolności twórczej jej rezydentów. Druga - że istnieją prawa własności analogiczne do tych ze świata realnego, dzieki czemu w wirtualnym świecie kwitnie rynek dóbr ruchomych i lądu. Prawa własności w Second Life bazują na ip - rezydent posiada tytuł własności do wszystkiego, co zostało wytworzone z jego adresu ip. Trzecia różnica - wewnętrzna waluta Second Life - dolary lindenowskie, (Linden dollars, skrót: LD) jest łatwo wymienialna w kantorze na dolary amerykańskie. Połączenie wolności twórczej, praw własności i istnienie waluty wymienialnej - tworzą całkiem zwyczajne środowisko dla biznesu w niezwyczajnym miejscu.
Rezydenci Second Life pochodzą z ponad 100 krajów świata realnego. Demograficznie, 60% to mężczyźni, 40% - kobiety. Zawodowo reprezentują bardzo obszerne spektrum, od graczy, kur domowych, studentów i strażaków do plastyków, muzyków, programistów, dziennikarzy, prawników, polityków, architektów, lekarzy i wojskowych. Polacy też tam są, a nawet blogują o przyjęciach weselnych w wirtualnym świecie, jak pwrzosin w Spinaczowym Blogu, który ogłosił 2 stycznia, że pierwszą polską, szczęśliwą młodą parą urządzającą przyjęcie weselne w SL byli Elunia Young i Piotr Barrymore. Dla niektórych biznes w Second Life staje się podstawowym źródłem utrzymania, tak jak dla przedsiębiorcy Petera Lokke'a, który po 17 latach pracy w "realnej" firmie porzucił ją i czerpie dochody wyłącznie z założonej przez siebie firmy, funkcjonującej w świecie wirtualnym. Ale - przestrzega Laura Tiffany z Entrepreneur.com - nie daj się zwieść! Praca to praca, nawet jeśli posługujesz się takimi samymi narzędziami, jak w grach wirtualnych. Lokke "chodzi do pracy" jak każdy inny przedsiębiorca. I jak każdy inny początkujący przedsiębiorca, zanim otworzył własny biznes, najpierw musiał pracować od 40 do 50 godzin tygodniowo po fajrancie w pierwszej pracy.
--
Na obrazku: spacer po wirtualnym Dublinie
Link zewnętrzny: Galeria Sztuki, Linden Gallery w Wikipedii
To, co zaczęło się w 2003 roku jako 64 akry wirtualnej powierzchni, na początku 2007 roku ma już ponad 65 tysięcy akrów i rośnie w postępie geometrycznym. W tym czasie liczba rezydentów wzrosła od populacji jednej kamienicy do sporej metropolii o liczbie rezydentów 3 miliony 300 tysięcy. Według tygodnika "Spiegel" pierwszym krajem, który nawiąże stosunki z światem wirtualnym, będzie Szwecja. Jej ambasadą w Second Life ma zarządzać szwedzkie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, dokładnie tak samo, jak innymi placówkami dyplomatycznymi. Wyobraźnię rynku rozbudził natomiast pierwszy łup miliona dolarów zdobytych w wirtualnym świecie przez handlującego wirtualnymi nieruchomościami Anshe Chung. Największy biznes rozpoczął penetrację i otwieranie przedstawicielstw w Second Life: American Apparel, Starwood Hotels, Scion, Cisco, agencja Reuters, MTV, Dell i inni. O szansach zarobku w wirtualnym świecie rozpisują się gazety dla biznesu, jak np. Entrepreneur.com. Uczestnicy Forum Ekonomicznego w Davos ustawiali się w kolejce do wywiadu z dziennikarzami agencji Reuters z Second Life równie chętnie, jak do dziennikarzy z "realnych" mediów. Skutkiem były wywiady, takie jak ten z słynną amerykańską kolumnistką i blogerką Arianną Huffington.
Olle Wastberg z szwedzkiego MSZ poinformował prasę, że Szwecja negocjuje teraz z architektem budynku szwedzkiej ambasady w Waszyngtonie, aby wierna kopia jego projektu posłużyła do budowy ambasady wirtualnej. Prawa własności obowiązują i tu, i tam, więc twórca musi zgodzić się na wykorzystanie jego projektu po raz drugi i w innym miejscu. Nie jest do końca jasne, jakie sprawy będzie można załatwać w wirtualnej ambasadzie; na początku paszportów i wiz wydawać nie będą, ale poinformują, jak je zdobyć. Jednak awatary wirtualnych pracowników ambasady mają być animowane przez prawdziwych pracowników szwedzkiego MSZtu, więc ich odpowiedzi dla podróżnych, zainteresowanych kulturą i historią Szwecji, chcących załatwić coś, co się przez komputer da załatwić - będą jak najbardziej kompetentne i wiążące. Szwedzki minister Spraw Zagranicznych Carl Bildt napisał w swoim blogu, że ma nadzieję otrzymać zaproszenie na uroczyste otwarcie ambasady. Komentarze jego czytelników są bardzo pozytywne.
Przeglądarka Second Life jest podobna do innych przeglądarek światów wirtualnych, różni się tylko tym, że jej twórcy z Linden Labs zmienili licencję na Open Source, dzięki czemu użytkownicy mają pewność, że program jest bezpieczny i nie zawiera żadnych szpiegowskich elementów, mogą go także w dowolny sposób wzbogacać. Podstawowe konta użytkowników są darmowe, można nawet coś zbudować, jeśli użytkownik dogada się z właścicielem parceli, ale ląd trzeba już kupić. Pierwsza różnica miedzy Second Life a dowolną grą typu multiplayer online polega na niemal nielimitowanej wolności twórczej jej rezydentów. Druga - że istnieją prawa własności analogiczne do tych ze świata realnego, dzieki czemu w wirtualnym świecie kwitnie rynek dóbr ruchomych i lądu. Prawa własności w Second Life bazują na ip - rezydent posiada tytuł własności do wszystkiego, co zostało wytworzone z jego adresu ip. Trzecia różnica - wewnętrzna waluta Second Life - dolary lindenowskie, (Linden dollars, skrót: LD) jest łatwo wymienialna w kantorze na dolary amerykańskie. Połączenie wolności twórczej, praw własności i istnienie waluty wymienialnej - tworzą całkiem zwyczajne środowisko dla biznesu w niezwyczajnym miejscu.
Rezydenci Second Life pochodzą z ponad 100 krajów świata realnego. Demograficznie, 60% to mężczyźni, 40% - kobiety. Zawodowo reprezentują bardzo obszerne spektrum, od graczy, kur domowych, studentów i strażaków do plastyków, muzyków, programistów, dziennikarzy, prawników, polityków, architektów, lekarzy i wojskowych. Polacy też tam są, a nawet blogują o przyjęciach weselnych w wirtualnym świecie, jak pwrzosin w Spinaczowym Blogu, który ogłosił 2 stycznia, że pierwszą polską, szczęśliwą młodą parą urządzającą przyjęcie weselne w SL byli Elunia Young i Piotr Barrymore. Dla niektórych biznes w Second Life staje się podstawowym źródłem utrzymania, tak jak dla przedsiębiorcy Petera Lokke'a, który po 17 latach pracy w "realnej" firmie porzucił ją i czerpie dochody wyłącznie z założonej przez siebie firmy, funkcjonującej w świecie wirtualnym. Ale - przestrzega Laura Tiffany z Entrepreneur.com - nie daj się zwieść! Praca to praca, nawet jeśli posługujesz się takimi samymi narzędziami, jak w grach wirtualnych. Lokke "chodzi do pracy" jak każdy inny przedsiębiorca. I jak każdy inny początkujący przedsiębiorca, zanim otworzył własny biznes, najpierw musiał pracować od 40 do 50 godzin tygodniowo po fajrancie w pierwszej pracy.
--
Na obrazku: spacer po wirtualnym Dublinie
Link zewnętrzny: Galeria Sztuki, Linden Gallery w Wikipedii
sobota, 3 lutego 2007
Janusz Korwin-Mikke: Drugi Izrael
Śp. Edward Gierek chciał na miejscu Polski wybudować "drugą Polskę" - co może za pożyczone pieniądze by się udało, idea upadła jednak z braku lokalizacji. P. Lech Wałęsa postanowił za to przerobić Polskę na "drugą Japonię". PD.pl (d. UW, d. UD, d. ROAD) usiłuje przerobić Polskę na "drugą Francję" (tę rządzoną przez "Wielki Wschód"), PO na "drugą NRD" (już po przyłączeniu do RFN!) - a "PiS" najwyraźniej postanowiło zrobić z Polski "drugi Izrael".
Gdy to sobie uświadomiłem - podobieństwo wręcz rzuciło się w oczy!
Z jednej strony i Polska, i Izrael mają morze - z drugiej wrogich braciom Kaczyńskim i Izraelowi sąsiadów. Ci po przeciwnej niż morze stronie są niegroźni - z innymi gorzej, bo mają apetyty na terytorium (Izraela/Polski) i spore mniejszości wewnątrz kraju.
W obydwu krajach goni afera za aferą. Głównie są to przekręty finansowe - ale ostatnio panuje moda na seksafery. U nas zatrzymało się na szczeblu v-premierów - tam doszło aż do stanowiska prezydenta. Wszystkie te afery są zresztą kompletnie dęte - a wynikają stad, że w obydwu odsunięto od władzy "Różowych" intelektualistów. Tych "Różowych" popierają dziennikarze - więc niuchają i ryją, pod czym się da.
W obydwu krajach panuje kult martyrologii - zdumiewający mieszkańców innych krain. Normalny kraj chwali się, że zadał wrogom tyle-to-a tyle ciosów - a własne straty stara się przemilczeć. Polacy i Żydzi z upodobaniem czczą rocznicę każdej klęski (Massaada, rzeź Pragi, zburzenie świątyni w Jerozolimie, powstanie warszawskie, Holokaust) - i wściekają się, gdy ktoś usiłuje wytłumaczyć, że w Holokauście to nie zginęło aż tylu Żydów, że w powstaniu listopadowym nie wymordowano dziesiątków tysięcy Polaków...
W obydwu państwach połowa obywateli to ludzie pobożni, a część to ortodoksi spod znaku (u nich) rozmaitych cadyków, u nas o.Tadeusza Rydzyka. Druga połowa robi co może, by wyśmiać i wyszydzić tę pierwszą, nie dopuszcza nawet myśli, że ta pierwsza mogłaby mieć za sobą jakieś racje. Ta pierwsza z kolei uważa tę drugą za obcą agenturę (u nas: za ukrytych Żydów - tam za ukrytych Arabów), gotową za pieniądze sprzedać Ojczyznę.
W obydwu państwach panuje identyczny ustrój: narodowo-religijny socjalizm. Państwo kontroluje całą gospodarkę (dzięki czemu stale wybuchają afery korupcyjne), jednak ogromna część przemysłu należy nominalnie do osób prywatnych (by miał kto wręczać urzędnikom łapówki). W obydwu obywateli gnębią absurdalne podatki, a w sporach z izbą skarbową obywatel jest raczej bez szans. Co jakiś czas państwo bezprawnie (i ku uzasadnionej wściekłości drugiej połowy obywateli) przekazuje jakieś wspólne pieniądze na cele religijne - nic sobie nie robiąc z protestów.
Oczywiście, w obydwu państwo lepiej wie od obywatela, co jest dla niego dobre - no, ale to jest wspólne prawie wszystkim państwom ginącej Cywilizacji Zachodu.
W wyniku posiadania absurdalnego systemu gospodarczego i ucisku podatkowego obydwa państwa wiążą koniec z końcem dzięki pomocy obcych mocarstw - Stanów Zjednoczonych i Wspólnoty Europejskiej. W obydwu pokaźną pozycję stanowią sumy wpływające od Żydów/Polaków mieszkających i pracujących w USA, UK i innych państwach.
Obydwa państwa stanowią bazy amerykańskie we wrogim otoczeniu. Polska jest "koniem trojańskim" USA wewnątrz "Wspólnoty Europejskiej" i znakomitą bazą dla lądujących z podejrzanymi ładunkami amerykańskich samolotów, a także "tarczy antyrakietowej"; Izrael jest nazywany "nietonącym lotniskowcem" US Navy. Co ciekawe: żadne z tych państw nie ma formalnego układu zaczepno-obronnego ze Stanami Zjednoczonymi - jednak wszyscy doskonale wiedzą, że znacznie bezpiecznej zaczepić np. Słowację, członka NATO, niż Izrael...
I obydwa mają paromilionową diasporę w USA.
Janusz Korwin-Mikke
Środa, 31 stycznia, portal "Interia"
Od redakcji: Zachęcamy do kliknięcia w podany wyżej link, przeczytania komentarzy oraz zobaczenia bardzo wysokiej oceny tego tekstu - w chwili gdy go publikujemy, czytelnicy "Interii" ocenili go na 4.32 punkty w skali 1:5. Pękają mity z czasów PRL, pojawiają się niespodzianki i nowe mity... a Korwin Mikke ma dobre pióro;)
Gdy to sobie uświadomiłem - podobieństwo wręcz rzuciło się w oczy!
Z jednej strony i Polska, i Izrael mają morze - z drugiej wrogich braciom Kaczyńskim i Izraelowi sąsiadów. Ci po przeciwnej niż morze stronie są niegroźni - z innymi gorzej, bo mają apetyty na terytorium (Izraela/Polski) i spore mniejszości wewnątrz kraju.
W obydwu krajach goni afera za aferą. Głównie są to przekręty finansowe - ale ostatnio panuje moda na seksafery. U nas zatrzymało się na szczeblu v-premierów - tam doszło aż do stanowiska prezydenta. Wszystkie te afery są zresztą kompletnie dęte - a wynikają stad, że w obydwu odsunięto od władzy "Różowych" intelektualistów. Tych "Różowych" popierają dziennikarze - więc niuchają i ryją, pod czym się da.
W obydwu krajach panuje kult martyrologii - zdumiewający mieszkańców innych krain. Normalny kraj chwali się, że zadał wrogom tyle-to-a tyle ciosów - a własne straty stara się przemilczeć. Polacy i Żydzi z upodobaniem czczą rocznicę każdej klęski (Massaada, rzeź Pragi, zburzenie świątyni w Jerozolimie, powstanie warszawskie, Holokaust) - i wściekają się, gdy ktoś usiłuje wytłumaczyć, że w Holokauście to nie zginęło aż tylu Żydów, że w powstaniu listopadowym nie wymordowano dziesiątków tysięcy Polaków...
W obydwu państwach połowa obywateli to ludzie pobożni, a część to ortodoksi spod znaku (u nich) rozmaitych cadyków, u nas o.Tadeusza Rydzyka. Druga połowa robi co może, by wyśmiać i wyszydzić tę pierwszą, nie dopuszcza nawet myśli, że ta pierwsza mogłaby mieć za sobą jakieś racje. Ta pierwsza z kolei uważa tę drugą za obcą agenturę (u nas: za ukrytych Żydów - tam za ukrytych Arabów), gotową za pieniądze sprzedać Ojczyznę.
W obydwu państwach panuje identyczny ustrój: narodowo-religijny socjalizm. Państwo kontroluje całą gospodarkę (dzięki czemu stale wybuchają afery korupcyjne), jednak ogromna część przemysłu należy nominalnie do osób prywatnych (by miał kto wręczać urzędnikom łapówki). W obydwu obywateli gnębią absurdalne podatki, a w sporach z izbą skarbową obywatel jest raczej bez szans. Co jakiś czas państwo bezprawnie (i ku uzasadnionej wściekłości drugiej połowy obywateli) przekazuje jakieś wspólne pieniądze na cele religijne - nic sobie nie robiąc z protestów.
Oczywiście, w obydwu państwo lepiej wie od obywatela, co jest dla niego dobre - no, ale to jest wspólne prawie wszystkim państwom ginącej Cywilizacji Zachodu.
W wyniku posiadania absurdalnego systemu gospodarczego i ucisku podatkowego obydwa państwa wiążą koniec z końcem dzięki pomocy obcych mocarstw - Stanów Zjednoczonych i Wspólnoty Europejskiej. W obydwu pokaźną pozycję stanowią sumy wpływające od Żydów/Polaków mieszkających i pracujących w USA, UK i innych państwach.
Obydwa państwa stanowią bazy amerykańskie we wrogim otoczeniu. Polska jest "koniem trojańskim" USA wewnątrz "Wspólnoty Europejskiej" i znakomitą bazą dla lądujących z podejrzanymi ładunkami amerykańskich samolotów, a także "tarczy antyrakietowej"; Izrael jest nazywany "nietonącym lotniskowcem" US Navy. Co ciekawe: żadne z tych państw nie ma formalnego układu zaczepno-obronnego ze Stanami Zjednoczonymi - jednak wszyscy doskonale wiedzą, że znacznie bezpiecznej zaczepić np. Słowację, członka NATO, niż Izrael...
I obydwa mają paromilionową diasporę w USA.
Janusz Korwin-Mikke
Środa, 31 stycznia, portal "Interia"
Od redakcji: Zachęcamy do kliknięcia w podany wyżej link, przeczytania komentarzy oraz zobaczenia bardzo wysokiej oceny tego tekstu - w chwili gdy go publikujemy, czytelnicy "Interii" ocenili go na 4.32 punkty w skali 1:5. Pękają mity z czasów PRL, pojawiają się niespodzianki i nowe mity... a Korwin Mikke ma dobre pióro;)
Ludomir Garczyński-Gąssowski: Olek. Wspomnienie o Aleksandrze Orłowskim.
Gdyby poprosić o dane na temat Olka któregoś z młodych historyków IPN, to zakładając, że IPN ma stosowne dane, otrzymalibyśmy elaborat mniej więcej takiej treści: „W/w, który w roku 1946 przyjął nazwisko Orłowski, w czasie II wojny był członkiem Hitlerjuged, później współpracownikiem „rozwietki” NKWD, strażnikiem obozu koncentracyjnego oraz kandydatem do szkoły sędziów wojskowych im. Duracza (tej samej, której absolwentem był Stefan Michnik). Lata 1949-1955 spędził na studiach w Moskwie, gdzie ożenił się z komsomołką”.
Ten wstęp jest po to by uzmysłowić czytelnikom jak łatwo przy pomocy nawet prawdziwych faktów można zbudować całkowicie fałszywy i krzywdzący obraz człowieka oraz jego poczynań.
Aleksandra Orłowskiego poznałem w październiku 1971 roku, przyjaźniłem się z nim ponad 25 lat i dlatego piszę o nim per Olek. Opowiadał mi różne epizody ze swojego życia. Prawdziwą spowiedź uczynił jednak przed poetą Józefem Baranem. Baran nagrał wielogodzinny wywiad z Olkiem. Fragmenty tego wywiadu ukazały się w Krakowie w czterech kolejnych numerach tygodnika WIEŚCI (w styczniu i lutym 1993). Z tego wywiadu czerpię większość informacji zawartych w tym artykule.
Olek urodził się 18 września 1929 we Lwowie w rodzinie państwa Satzów. Ojciec był rzemieślnikiem-kapelusznikiem, matka pochodziła z „wyższej” sfery mieszczaństwa żydowskiego i od jej strony Olek miał wujków adwokatów i lekarzy. Po przedwczesnej śmierci jego matki ojciec ożenił się z panią pochodzącą z Wiednia. W szkole i na podwórzu mówiło się po polsku i ukraińsku, w domu po niemiecku. Macocha, która z zawodu była nauczycielką, nauczyła Olka najlepszej z możliwych niemczyzny. Co w późniejszych latach uratowało mu wielokrotnie życie. Z okazji 70-tych urodzin Olka w DAGENS NYHETER ukazał się trochę ufryzowany jego życiorys, gdzie m.in. napisano, że Olek przeżył okupację dzięki pomocy Ukraińców, Polaków i Niemców. Nie dodano tylko, że ci Ukraińcy, Polacy i Niemcy w większości nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Olek znał świetnie języki polski, niemiecki i ukraiński, a wygląd (jak się wtedy określało) miał „dobry”.
Szkołę polską przerwała Olkowi wojna. 1 sierpnia 1942 udało się Olkowi uciec z transportu do obozu zagłady w Bełżcu. Przystał do grupy trudniących się przemytem młodych ludzi, Polaków i Ukraińców. Jeden z jego kolegów, pół Niemiec pół Ukrainiec, był członkiem Hitlerjugend. W mundurze HJ i z dokumentami tej organizacji łatwiej było przekraczać granice. I dlatego Olek kupił sobie taki mundur i pierwszy fałszywy dokument. Na podstawie tego dokumentu wyrobił już sobie inne autentyczne (z wyjątkiem danych tam wpisanych). I tak przetrwał wojnę wystawiając sobie delegacje na podróże ze Lwowa do Wiednia, Krakowa, a nawet Budapesztu i Bukaresztu. Przewożone w różne strony towary dawały przebicie 6-ciokrotne.
W styczniu 1982 brylowała w Sztokholmie Agnieszka Holland, która wsławiła się „wpisaniem” na listę internowanych Andrzeja Wajdy. Gdy za prasą szwedzką podała tę informację prasa francuska to kręcący wówczas w Paryżu „Dantona” Wajda był bardzo zdziwiony. Otóż Olek opowiedział przy jakiejś okazji swoje przygody wojenne pani Holland: „Agnieszka Holland nie wykazała większego ich zrozumienia, jedynie prychnęła coś na temat oportunizmu… Machnąłem na to ręką i urwałem historię - wspomina A.O. - Tym bardziej, że wszyscy byli pod silnym wrażeniem wywołanym aktualną sytuacją w Polsce (stan wojenny). Agnieszka biła się z myślami czy pozostać w Szwecji czy prosić o azyl we Francji.” (J. Baran).
Agnieszce Holland utkwił jednak w głowie pomysł zrobienia z tego filmu. Ponieważ Olek nie zgodził się na użycie jego biografii, pani Holland znalazła innego bohatera-Żyda, który rzeczywiście wstąpił do HJ, by uratować swoje życie i nakręciła niezbyt udany film „Europa, Europa”. Olek, w odróżnieniu od bohatera filmu, wykorzystał tylko dla kamuflażu barwy tej organizacji. Z „rozwietką” (wywiadem) NKWD to nawet prawda - tylko że krótka. Koniec wojny zastał Olka w Wiedniu, gdzie się ujawnił i został przydzielony jako tłumacz do NKWD. Gdy zorientował się, że władzom sowieckim zależy nie tyle na wyłapaniu b. hitlerowców co na odnalezieniu białych emigrantów rosyjskich i uciekinierów z innych krajów dominacji sowieckiej – to odmeldował się do Polski. Polska Ludowa mu się nie spodobała i przez zieloną granicę (przez Czechy) zbiegł do Amerykanów. Próbował zaciągnąć się do II Korpusu gen. Andersa, ale tam już nie przyjmowali i Olek został skierowany do Polskich Oddziałów Wartowniczych przy Armii Amerykańskiej. I wtedy był „strażnikiem obozu koncentracyjnego”. Był to obóz w Mossburgu koncentrujący cywilnych notabli hitlerowskich, m.in. kolaborujących z reżimem profesorów uniwersytetów, w tym wybitnych filozofów, o których Olek po latach wykładał.
W tym czasie poznał Olek w Wiedniu polskiego księdza, z którym się zaprzyjaźnił i który go ochrzcił nadając mu imię Aleksander. Ten ksiądz też namówił go do powrotu do Polski. Swój życiorys Olek naturalnie ukrył. W Polsce został skierowany do maturalnej szkoły chemii i przemysłu węglowego w Wojnowicach. Do szkoły tej kierowano uczniów w różnym wieku i o zróżnicowanej wiedzy. Olek mimo, że miał tylko skończone trzy klasy szkoły polskiej i dwie rosyjskiej (w okupowanym Lwowie) to w Wojnowicach błyszczał i nazywali go orłem. I stąd się zrodziło przybrane nazwisko.
W tym okresie „budowania zrębów socjalizmu” szkoły średnie kierowały najlepszych do szkół politycznych, m.in osławionej szkoły Sędziów i Prokuratorów Wojskowych im. Duracza. Właśnie do tej szkoły skierowano Olka i jego mniej zdolnych czterech kolegów. Propozycja była „nie do odrzucenia”. Ale Olek sobie poradził. Na egzaminie wstępnym dał spektakl w najlepszym stylu Szwejka - grał takiego głupa, że z niego zrezygnowano. „Wiecie co kolego, spróbujcie zdawać w przyszłym roku” – poradzono mu życzliwie - a pozostałych jego kolegów przyjęto. Po czym śpiewająco zdał Olek na Politechnikę Gliwicką.
Z Gliwic dostał propozycję wyjazdu na studia do Moskwy. Miał tam studiować technologię produkcji benzyny syntetycznej, do czego była wymagana znajomość języka niemieckiego, bo cała dokumentacja tego wynalazku była niemiecka (radziecka zdobycz wojenna). Po roku studiów chemicznych udało mu się przenieść na filozofię. Przez całą wojnę zadawał sobie filozoficzne pytania o sens życia, o postawy ludzkie, o byt. Jeszcze w czasie wojny w wolnych chwilach dużo czytał na te tematy. W Moskwie (w co trudno uwierzyć) studenci obcokrajowcy mieli pełny dostęp do zbiorów bibliotecznych, niedostępnych dla obywateli Kraju Rad. Przepis ten prawdopodobnie był ustanowiony dla studentów z krajów kapitalistycznych i trzeciego świata, ale Polacy, Czesi czy Węgrzy też byli nim objęci. A zbiory biblioteczne już od czasów zakupienia biblioteki Woltera przez Katarzynę Wielką były pokaźne. Grabież wojenna z Niemiec, Austrii i wszystkich krajów, przez które przeszła zwycięska armia, uzupełniła te zbiory. Mówił mi Olek, że trafiał na książki z ekslibrisami Tyszkiewiczów, Radziwiłłów czy Ossolińskich. Ale to na marginesie.
Wg Olka, filozofia antyczna (w końcu podstawowa) była wykładana bardzo dobrze, średniowieczna i romantyczna jako tako. Na pozytywistycznej -już ciążył marksizm. Ale późniejsze okresy można było sobie uzupełnić w bibliotece i Olek to robił. Odbębniał co musiał, zdawał obowiązkowe egzaminy i studiował według własnego uznania. Ożenił się z panię Iryną i w 1955 wrócił do Polski. Był to tzw. okres „odwilży” w ZSRR i fermentu w Polsce. Grupa przybyłych wtedy z Rosji stypendystów (m.in. fimowcy Hoffman i Skórzewski), opowiadając o tym, co widziała w Moskwie, odegrała dużą rolę w późniejszych przemianach październikowych. Olek włączył się do tego nurtu. Zaczął pracę na Uniwersytecie Łódzkim i w Zakładzie Historii Filozofii PAN w Warszawie. Współpracował z wybitnymi profesorami: Kołakowskim, Baczką i Walickim. Specjalizował się w historii filozofii polskiego pozytywizmu, ale doktorat obronił z Schellinga i filozofii niemieckiego romantyzmu. W marcu roku 1968 nastąpił pogrom polskiej filozofi. Wszystkich wybitniejszych profesorów pozbawiono stanowisk. Wydziały filozoficzne rozwiązano. Filozofię można było studiować tylko jako fakultet dodatkowy. Olek nie musiał wyjeżdżać, ale czuł się jak na cmentarzu.
W 1969 z żoną i córką wyjechał do Wiednia, gdzie uzyskał (trochę z łaski) półroczne stypendium. Później dostał wizę do Szwecji. W roku 1970, w wieku 41 lat dr adiunkt Aleksander Orłowski przybył do Królestwa Szwecji, gdzie zaproponowano mu pracę spawacza po poprzednim przeszkoleniu… Szczęśliwym jednak zbiegiem okoliczności Szwecja w latach siedemdziesiątych zaczęła myśleć o przystąpieniu do EU. A jeszcze wcześniej, w latach sześćdziesiątych, Szwedzi otworzyli się na Europę. I nastał renesans języka niemieckiego i w mniejszym stopniu francuskiego. I w tych warunkach zrodził się pomysł, by w Instytucie Filozofii uruchomić wykłady z filozofii niemieckiej w języku niemieckim. Nie było to nic nowego, tylko powrót do status quo ante sprzed roku 1945. Po przegranej przez Niemców wojnie, w Szwecji podręczniki niemieckie zastąpiono angielskiemi, a i prace naukowe zaczęto pisać po szwedzku lub angielsku, zamiast jak dawniej, po niemiecku.
Promotorem Olka okazał się profesor Anders Werberg, który dostał w jego sprawie listy z referencjami od Leszka Kołakowskiego i Bronisława Baczki. Olek otworzył przewód habilitacyjny i wygrał konkurs na stanowisko docenta. Prowadził seminaria i wykładał po niemiecku z Kanta, Hegla, a przede wszystkim z Husserla i Heideggera, bo Olek specjalizował się w fenomenologii. W między czasie opanował język szwedzki, co było koniecznością, bo jednak nie dało się na dłuższą metę utrzymać tego czysto niemieckiego fakultetu. Zdarzyło się, że na jakimś oficjalnym przyjęciu Olka posadzono obok multimilionerki, pani Antoni Axson-Johnson. –„Czym się zajmujesz” – zagadnęła grzecznościowo sąsiada pani Antonia. „Niczym, bo nie ma funduszy na moje badania filozoficzne” – odpowiedział Olek. „A ile ci trzeba?” – spytała. „Z milion” - odpowiedział. –„To zwróć się jutro do mojego sekretariatu.” Tak, wg relacji Olka, narodził się wieloletni ogólnoskandynawski projekt badań: „Fenomenologia i Etyka Współczesności” sfinansowany (w sumie 3 mil kr) przez fundację Margarety i Axela Ax:son Johnsonów (Margareta och Axel Axson Johnson-Stiftelsen). Na czele projektu, którego udziałowcami były uniwersytety w Sztokholmie, Lundzie i Oslo, stanął prof. Aleksander Orłowski, który prowadził badania w Austrii, Niemczech i Szwajcarii. To tyle o karierze naukowej późniejszego professora-emeritusa.
Była jeszcze działalność polityczna. Lata siedemdziesiąte to jak wiadomo okres fermentu i ożywienia w Polsce. Olek podobnie jak większość emigracji pomarcowej posiadał dobre kontakty z opozycją w Polsce. W Szwecji też się angażował politycznie. Miał wpływowych przyjaciół wśród socjaldemokratów i liberałów szwedzkich. Miał dostęp do najbliższych doradców premiera, a nawet samego Palme’go. W tym czasie zebrania PPS odbywały się w lokaliku PZbWP na Bryggargatan. Zebrania te, na których omawiano sytuację w Polsce, miały charakter otwarty. A trzeba wiedzieć, że członkami PPS było dwóch pracowników Biura RWE (Lisiński i Szwacki) mających dostęp, na bieżąco, do wszystkich informacji z kraju. Więc przychodzili na te zebrania wszyscy zainteresowani rozwojem sytuacji w PRL. Ja miałem w tym lokalu redakcję, więc bywałem tam niejako z obowiązku. Przychodził też, jako gość - i Orłowski. Aż tu po jakimś czasie skarbnik po zebraniu zbiera składki od członków. Patrzę, a Olek wyjmuję pieniądze i też płaci. Zdziwiłem się trochę, ale mi wytłumaczył, że zawsze był lewicowy.
Rzecz miała się trochę inaczej. Niedługo po wstąpieniu Olek został Prezesem PPS na Skandynawię oraz delegatem do Rady Centralnej PPS w Londynie z terenu Szwecji. Te funkcje (mówiąc prywatnie) nie były zbyt poważne, ale robiły wrażenie. Ta frakcja PPS, która miała swoje przedstawicielstwo w Sztokholmie, ciągle jeszcze należała do Międzynarodówki Socjaldemokratycznej. Tu może warto przypomnieć, że na którymś tam kongresie Międzynarodówki (w latach siedemdziesiątych) w Helsinkach, delegacja szwedzka próbowała usunąć delegatów partii emigracyjnych (z Europy wschodniej) z Międzynarodówki. Konkretnie chciano ich sprowadzić do jednego delegata (zaprzyjaźnionego z Olafem Palme łotewskiego socjaldemokraty). Sprzeciw delegatów Izraela (Goldy Meir) i Austrii (Bruno Krajskiego) uniemożliwił tę akcję. PPS była członkiem założycielem Międzynarodówki i nawet pierwszym sekretarzem I-szej MSD był Polak. Tak, że chcąc nie chcąc, szwedzcy socjaldemokraci musieli uznawać przedstawicieli PPS za partnerów.
Doskonale to wykorzystywał swego czasu prezes PPS Łukasz Winiarski, a potem Olek. Olek był posiadaczem pięknego mieszkania, położonego w centrum Sztokholmu. U niego odbywały się często ważne spotkania, u niego też zamieszkiwali przybysze z zewnątrz, jak prof. Edward Lipiński z Warszawy, czy prof. Kołakowski z Oxfordu. Po wypadkach radomsko-ursuskich i powstaniu KOR-u przybył do Szwecji Leszek Kołakowski i z jego incjatywy powołano w Sztokholmie Grupę Kontaktową z Opozycją Demokratyczną w Kraju. W skład grupy wchodziło kilkanaście osób, ale tak naprawdę liczyła się trójka: Jakub Święcicki, Maria Borowska i Olek. W Sztokholmie od 1970 działało Towarzystwo Przyjaciół „Kultury” (w domyśle paryskiej). Założycielem był przedwojenny dyplomata i dziennikarz Norbert Żaba, korespondent i przedstawiciel „Kultury” na Skandynawię. TPK zrodziło się „ z potrzeby chwili”, gdy raptem z przybyciem do Skandynawii „emigracji marcowej” ilość prenumeratorów paryskiego miesięcznika zwiększyła się z kilkuset do paru tysięcy. Jednym z założycieli i animatorem Towarzystwa był Olek. TPK było tą „kulturalną” przykrywką działalności politycznej, o której pisałem wyżej. TPK organizowało „festiwal Miłosza” w 1980 z okazji przyznania mu nagrody Nobla, a i miało w tej nagrodzie swój udział.
Gdy Olek uzyskał obywatelstwo szwedzkie, a wizy do Polski zostały zniesione, to wjechał bez przeszkód do PRL-u. Spokojnie dojechał do Łodzi. Nikogo nie uprzedzając poszedł na uniwersytet i usiadł na swoim dawnym miejscu w kawiarence. Jego dawni koledzy i współpracownicy nie wiedzieli jak się zachować. Ale raczej przyjęli go życzliwie. Drugi raz już ten numer Olkowi się nie udał. A było tak: umowa bezwizowa, umową bezwizową, ale obywateli szwedzkich - emigrantów marcowych do PRL-u wpuszczać nie chciano. Komputerów wówczas na granicach nie było i dlatego pierwszy raz wjechać było łatwo. Dopiero później wpisywano daną osobę na czarną listę i już granicy z tego samego kierunku przekroczyć nie było można. Z innej strony czasem się udawało. Za drugim razem Olek nie popłynął promem tylko przejechał się przez NRD i przekroczył granicę z Polską. Gdyby od razu wysiadł na pierwszej lepszej stacji, to by dojechał do Łodzi. Ale ponieważ miał sypialny do Warszawy więc został w pociągu, skąd zabrał go żołnierz z kałasznikowem i odstawił z powrotem do granicy.
Na następną udaną podróż do Polski musiał Olek czekać aż do upadku PRL. Wtedy to, na zaproszenie księdza profesora Józefa Tischnera dwukrotnie brał udział w sympozjach we Wrocławiu i w Krakowie. Ks. Tischnera poznał w Szwecji pod koniec stanu wojennego, kiedy ks. profesor był tu z krótką wizytą. Okazało się, że obaj filozofowie pracują nad filozofią fenomenologii. W stanie wojennym Olek był doradcą Biura "Solidarności" i łącznikiem z socjaldemokratami szwedzkimi. Po odzyskaniu niepodległości Olek wchodził w skład Rady Programowej Polskiego Instytutu. Rada ta była powołana w celu odzyskania dla społeczności polskiej Instytutu - jeszcze wówczas kierowanego prze oficera SB. Później jeszcze Olek był w grupie (o czym już pisałem przy innej okazji) kontrolującej zależność Towarzystwa "Ogniwo" od władz PRL.
W miarę stabilizacji sytuacji w Kraju Olek mniej się zajmował polityką. Za to był stałym bywalcem imprez kulturalnych w Instytucie Polskim, w OPONIE i Klubie Seniora. Od lat był też członkiem nieformalnego środowego klubu im. Szwejka. Nazwa od lokalu, w którym od lat spotykała się przy piwie i dyskusji, raz w tygodniu, inteligencja pomarcowa. Zmarł 15 stycznia 2007 roku w Sztokholmie.
Sztokholm, 24 stycznia 2007.
Ludomir Garczyński-Gąssowski
-
„Często nachodzą mnie zjawy i koszmary senne. Obcesyjnie powraca w nich motyw ucieczki… Mam również wyniesione z przeszłości niejasne poczucie winy…dlaczego ja przeżyłem…wszyscy moi najblizsi – krewni, znajomi, przyjaciele zginęli…jak wiele jestem winien…mojemu prywatnemu Aniołowi Stróżowi, który zawsze, w najbardziej odpowiednim momencie pojawiał się i interweniował…” – z taśmy zwierzeń Aleksandra Orłowskiego nagranej przez Poetę Józefa Barana.Z dziesięć lat temu Kongres Polaków w Szwecji gościł jednego z zasłużonych przedstawicieli dawnej opozycji antykomunistycznej. Człowiek ten odgrywa w dzisiejszej Polsce bardzo pozytywną rolę i dlatego nie wymienię jego imienia ani nazwiska. W latach sześćdziesiątych, gdy Aleksander Orłowski był adiunktem to na tej samej uczelni w/w był asystentem i według Olka przyjaźnili się. Naturalnie Olek przybył do OPON-u na spotkanie z Opozycjonistą. Panowie przywitali się serdecznie. Gdy po spotkaniu w lokalu został już tylko prezes Koba, wiceprezes Jolanta, ja i jeszcze ktoś Opozycjonista spytał: „A wiecie państwo kim jest ten, z którym się witałem?” – „Naturalnie wiemy, to profesor Orłowski ze sztokholmskiego uniwersytetu” – odpowiedzieliśmy niemal chórem. „No tak, ale czy wiecie, że to jest Żyd i że on był w partii?” – poinformował nas Gość.
Ten wstęp jest po to by uzmysłowić czytelnikom jak łatwo przy pomocy nawet prawdziwych faktów można zbudować całkowicie fałszywy i krzywdzący obraz człowieka oraz jego poczynań.
Aleksandra Orłowskiego poznałem w październiku 1971 roku, przyjaźniłem się z nim ponad 25 lat i dlatego piszę o nim per Olek. Opowiadał mi różne epizody ze swojego życia. Prawdziwą spowiedź uczynił jednak przed poetą Józefem Baranem. Baran nagrał wielogodzinny wywiad z Olkiem. Fragmenty tego wywiadu ukazały się w Krakowie w czterech kolejnych numerach tygodnika WIEŚCI (w styczniu i lutym 1993). Z tego wywiadu czerpię większość informacji zawartych w tym artykule.
Olek urodził się 18 września 1929 we Lwowie w rodzinie państwa Satzów. Ojciec był rzemieślnikiem-kapelusznikiem, matka pochodziła z „wyższej” sfery mieszczaństwa żydowskiego i od jej strony Olek miał wujków adwokatów i lekarzy. Po przedwczesnej śmierci jego matki ojciec ożenił się z panią pochodzącą z Wiednia. W szkole i na podwórzu mówiło się po polsku i ukraińsku, w domu po niemiecku. Macocha, która z zawodu była nauczycielką, nauczyła Olka najlepszej z możliwych niemczyzny. Co w późniejszych latach uratowało mu wielokrotnie życie. Z okazji 70-tych urodzin Olka w DAGENS NYHETER ukazał się trochę ufryzowany jego życiorys, gdzie m.in. napisano, że Olek przeżył okupację dzięki pomocy Ukraińców, Polaków i Niemców. Nie dodano tylko, że ci Ukraińcy, Polacy i Niemcy w większości nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Olek znał świetnie języki polski, niemiecki i ukraiński, a wygląd (jak się wtedy określało) miał „dobry”.
Szkołę polską przerwała Olkowi wojna. 1 sierpnia 1942 udało się Olkowi uciec z transportu do obozu zagłady w Bełżcu. Przystał do grupy trudniących się przemytem młodych ludzi, Polaków i Ukraińców. Jeden z jego kolegów, pół Niemiec pół Ukrainiec, był członkiem Hitlerjugend. W mundurze HJ i z dokumentami tej organizacji łatwiej było przekraczać granice. I dlatego Olek kupił sobie taki mundur i pierwszy fałszywy dokument. Na podstawie tego dokumentu wyrobił już sobie inne autentyczne (z wyjątkiem danych tam wpisanych). I tak przetrwał wojnę wystawiając sobie delegacje na podróże ze Lwowa do Wiednia, Krakowa, a nawet Budapesztu i Bukaresztu. Przewożone w różne strony towary dawały przebicie 6-ciokrotne.
W styczniu 1982 brylowała w Sztokholmie Agnieszka Holland, która wsławiła się „wpisaniem” na listę internowanych Andrzeja Wajdy. Gdy za prasą szwedzką podała tę informację prasa francuska to kręcący wówczas w Paryżu „Dantona” Wajda był bardzo zdziwiony. Otóż Olek opowiedział przy jakiejś okazji swoje przygody wojenne pani Holland: „Agnieszka Holland nie wykazała większego ich zrozumienia, jedynie prychnęła coś na temat oportunizmu… Machnąłem na to ręką i urwałem historię - wspomina A.O. - Tym bardziej, że wszyscy byli pod silnym wrażeniem wywołanym aktualną sytuacją w Polsce (stan wojenny). Agnieszka biła się z myślami czy pozostać w Szwecji czy prosić o azyl we Francji.” (J. Baran).
Agnieszce Holland utkwił jednak w głowie pomysł zrobienia z tego filmu. Ponieważ Olek nie zgodził się na użycie jego biografii, pani Holland znalazła innego bohatera-Żyda, który rzeczywiście wstąpił do HJ, by uratować swoje życie i nakręciła niezbyt udany film „Europa, Europa”. Olek, w odróżnieniu od bohatera filmu, wykorzystał tylko dla kamuflażu barwy tej organizacji. Z „rozwietką” (wywiadem) NKWD to nawet prawda - tylko że krótka. Koniec wojny zastał Olka w Wiedniu, gdzie się ujawnił i został przydzielony jako tłumacz do NKWD. Gdy zorientował się, że władzom sowieckim zależy nie tyle na wyłapaniu b. hitlerowców co na odnalezieniu białych emigrantów rosyjskich i uciekinierów z innych krajów dominacji sowieckiej – to odmeldował się do Polski. Polska Ludowa mu się nie spodobała i przez zieloną granicę (przez Czechy) zbiegł do Amerykanów. Próbował zaciągnąć się do II Korpusu gen. Andersa, ale tam już nie przyjmowali i Olek został skierowany do Polskich Oddziałów Wartowniczych przy Armii Amerykańskiej. I wtedy był „strażnikiem obozu koncentracyjnego”. Był to obóz w Mossburgu koncentrujący cywilnych notabli hitlerowskich, m.in. kolaborujących z reżimem profesorów uniwersytetów, w tym wybitnych filozofów, o których Olek po latach wykładał.
W tym czasie poznał Olek w Wiedniu polskiego księdza, z którym się zaprzyjaźnił i który go ochrzcił nadając mu imię Aleksander. Ten ksiądz też namówił go do powrotu do Polski. Swój życiorys Olek naturalnie ukrył. W Polsce został skierowany do maturalnej szkoły chemii i przemysłu węglowego w Wojnowicach. Do szkoły tej kierowano uczniów w różnym wieku i o zróżnicowanej wiedzy. Olek mimo, że miał tylko skończone trzy klasy szkoły polskiej i dwie rosyjskiej (w okupowanym Lwowie) to w Wojnowicach błyszczał i nazywali go orłem. I stąd się zrodziło przybrane nazwisko.
W tym okresie „budowania zrębów socjalizmu” szkoły średnie kierowały najlepszych do szkół politycznych, m.in osławionej szkoły Sędziów i Prokuratorów Wojskowych im. Duracza. Właśnie do tej szkoły skierowano Olka i jego mniej zdolnych czterech kolegów. Propozycja była „nie do odrzucenia”. Ale Olek sobie poradził. Na egzaminie wstępnym dał spektakl w najlepszym stylu Szwejka - grał takiego głupa, że z niego zrezygnowano. „Wiecie co kolego, spróbujcie zdawać w przyszłym roku” – poradzono mu życzliwie - a pozostałych jego kolegów przyjęto. Po czym śpiewająco zdał Olek na Politechnikę Gliwicką.
Z Gliwic dostał propozycję wyjazdu na studia do Moskwy. Miał tam studiować technologię produkcji benzyny syntetycznej, do czego była wymagana znajomość języka niemieckiego, bo cała dokumentacja tego wynalazku była niemiecka (radziecka zdobycz wojenna). Po roku studiów chemicznych udało mu się przenieść na filozofię. Przez całą wojnę zadawał sobie filozoficzne pytania o sens życia, o postawy ludzkie, o byt. Jeszcze w czasie wojny w wolnych chwilach dużo czytał na te tematy. W Moskwie (w co trudno uwierzyć) studenci obcokrajowcy mieli pełny dostęp do zbiorów bibliotecznych, niedostępnych dla obywateli Kraju Rad. Przepis ten prawdopodobnie był ustanowiony dla studentów z krajów kapitalistycznych i trzeciego świata, ale Polacy, Czesi czy Węgrzy też byli nim objęci. A zbiory biblioteczne już od czasów zakupienia biblioteki Woltera przez Katarzynę Wielką były pokaźne. Grabież wojenna z Niemiec, Austrii i wszystkich krajów, przez które przeszła zwycięska armia, uzupełniła te zbiory. Mówił mi Olek, że trafiał na książki z ekslibrisami Tyszkiewiczów, Radziwiłłów czy Ossolińskich. Ale to na marginesie.
Wg Olka, filozofia antyczna (w końcu podstawowa) była wykładana bardzo dobrze, średniowieczna i romantyczna jako tako. Na pozytywistycznej -już ciążył marksizm. Ale późniejsze okresy można było sobie uzupełnić w bibliotece i Olek to robił. Odbębniał co musiał, zdawał obowiązkowe egzaminy i studiował według własnego uznania. Ożenił się z panię Iryną i w 1955 wrócił do Polski. Był to tzw. okres „odwilży” w ZSRR i fermentu w Polsce. Grupa przybyłych wtedy z Rosji stypendystów (m.in. fimowcy Hoffman i Skórzewski), opowiadając o tym, co widziała w Moskwie, odegrała dużą rolę w późniejszych przemianach październikowych. Olek włączył się do tego nurtu. Zaczął pracę na Uniwersytecie Łódzkim i w Zakładzie Historii Filozofii PAN w Warszawie. Współpracował z wybitnymi profesorami: Kołakowskim, Baczką i Walickim. Specjalizował się w historii filozofii polskiego pozytywizmu, ale doktorat obronił z Schellinga i filozofii niemieckiego romantyzmu. W marcu roku 1968 nastąpił pogrom polskiej filozofi. Wszystkich wybitniejszych profesorów pozbawiono stanowisk. Wydziały filozoficzne rozwiązano. Filozofię można było studiować tylko jako fakultet dodatkowy. Olek nie musiał wyjeżdżać, ale czuł się jak na cmentarzu.
W 1969 z żoną i córką wyjechał do Wiednia, gdzie uzyskał (trochę z łaski) półroczne stypendium. Później dostał wizę do Szwecji. W roku 1970, w wieku 41 lat dr adiunkt Aleksander Orłowski przybył do Królestwa Szwecji, gdzie zaproponowano mu pracę spawacza po poprzednim przeszkoleniu… Szczęśliwym jednak zbiegiem okoliczności Szwecja w latach siedemdziesiątych zaczęła myśleć o przystąpieniu do EU. A jeszcze wcześniej, w latach sześćdziesiątych, Szwedzi otworzyli się na Europę. I nastał renesans języka niemieckiego i w mniejszym stopniu francuskiego. I w tych warunkach zrodził się pomysł, by w Instytucie Filozofii uruchomić wykłady z filozofii niemieckiej w języku niemieckim. Nie było to nic nowego, tylko powrót do status quo ante sprzed roku 1945. Po przegranej przez Niemców wojnie, w Szwecji podręczniki niemieckie zastąpiono angielskiemi, a i prace naukowe zaczęto pisać po szwedzku lub angielsku, zamiast jak dawniej, po niemiecku.
Promotorem Olka okazał się profesor Anders Werberg, który dostał w jego sprawie listy z referencjami od Leszka Kołakowskiego i Bronisława Baczki. Olek otworzył przewód habilitacyjny i wygrał konkurs na stanowisko docenta. Prowadził seminaria i wykładał po niemiecku z Kanta, Hegla, a przede wszystkim z Husserla i Heideggera, bo Olek specjalizował się w fenomenologii. W między czasie opanował język szwedzki, co było koniecznością, bo jednak nie dało się na dłuższą metę utrzymać tego czysto niemieckiego fakultetu. Zdarzyło się, że na jakimś oficjalnym przyjęciu Olka posadzono obok multimilionerki, pani Antoni Axson-Johnson. –„Czym się zajmujesz” – zagadnęła grzecznościowo sąsiada pani Antonia. „Niczym, bo nie ma funduszy na moje badania filozoficzne” – odpowiedział Olek. „A ile ci trzeba?” – spytała. „Z milion” - odpowiedział. –„To zwróć się jutro do mojego sekretariatu.” Tak, wg relacji Olka, narodził się wieloletni ogólnoskandynawski projekt badań: „Fenomenologia i Etyka Współczesności” sfinansowany (w sumie 3 mil kr) przez fundację Margarety i Axela Ax:son Johnsonów (Margareta och Axel Axson Johnson-Stiftelsen). Na czele projektu, którego udziałowcami były uniwersytety w Sztokholmie, Lundzie i Oslo, stanął prof. Aleksander Orłowski, który prowadził badania w Austrii, Niemczech i Szwajcarii. To tyle o karierze naukowej późniejszego professora-emeritusa.
Była jeszcze działalność polityczna. Lata siedemdziesiąte to jak wiadomo okres fermentu i ożywienia w Polsce. Olek podobnie jak większość emigracji pomarcowej posiadał dobre kontakty z opozycją w Polsce. W Szwecji też się angażował politycznie. Miał wpływowych przyjaciół wśród socjaldemokratów i liberałów szwedzkich. Miał dostęp do najbliższych doradców premiera, a nawet samego Palme’go. W tym czasie zebrania PPS odbywały się w lokaliku PZbWP na Bryggargatan. Zebrania te, na których omawiano sytuację w Polsce, miały charakter otwarty. A trzeba wiedzieć, że członkami PPS było dwóch pracowników Biura RWE (Lisiński i Szwacki) mających dostęp, na bieżąco, do wszystkich informacji z kraju. Więc przychodzili na te zebrania wszyscy zainteresowani rozwojem sytuacji w PRL. Ja miałem w tym lokalu redakcję, więc bywałem tam niejako z obowiązku. Przychodził też, jako gość - i Orłowski. Aż tu po jakimś czasie skarbnik po zebraniu zbiera składki od członków. Patrzę, a Olek wyjmuję pieniądze i też płaci. Zdziwiłem się trochę, ale mi wytłumaczył, że zawsze był lewicowy.
Rzecz miała się trochę inaczej. Niedługo po wstąpieniu Olek został Prezesem PPS na Skandynawię oraz delegatem do Rady Centralnej PPS w Londynie z terenu Szwecji. Te funkcje (mówiąc prywatnie) nie były zbyt poważne, ale robiły wrażenie. Ta frakcja PPS, która miała swoje przedstawicielstwo w Sztokholmie, ciągle jeszcze należała do Międzynarodówki Socjaldemokratycznej. Tu może warto przypomnieć, że na którymś tam kongresie Międzynarodówki (w latach siedemdziesiątych) w Helsinkach, delegacja szwedzka próbowała usunąć delegatów partii emigracyjnych (z Europy wschodniej) z Międzynarodówki. Konkretnie chciano ich sprowadzić do jednego delegata (zaprzyjaźnionego z Olafem Palme łotewskiego socjaldemokraty). Sprzeciw delegatów Izraela (Goldy Meir) i Austrii (Bruno Krajskiego) uniemożliwił tę akcję. PPS była członkiem założycielem Międzynarodówki i nawet pierwszym sekretarzem I-szej MSD był Polak. Tak, że chcąc nie chcąc, szwedzcy socjaldemokraci musieli uznawać przedstawicieli PPS za partnerów.
Doskonale to wykorzystywał swego czasu prezes PPS Łukasz Winiarski, a potem Olek. Olek był posiadaczem pięknego mieszkania, położonego w centrum Sztokholmu. U niego odbywały się często ważne spotkania, u niego też zamieszkiwali przybysze z zewnątrz, jak prof. Edward Lipiński z Warszawy, czy prof. Kołakowski z Oxfordu. Po wypadkach radomsko-ursuskich i powstaniu KOR-u przybył do Szwecji Leszek Kołakowski i z jego incjatywy powołano w Sztokholmie Grupę Kontaktową z Opozycją Demokratyczną w Kraju. W skład grupy wchodziło kilkanaście osób, ale tak naprawdę liczyła się trójka: Jakub Święcicki, Maria Borowska i Olek. W Sztokholmie od 1970 działało Towarzystwo Przyjaciół „Kultury” (w domyśle paryskiej). Założycielem był przedwojenny dyplomata i dziennikarz Norbert Żaba, korespondent i przedstawiciel „Kultury” na Skandynawię. TPK zrodziło się „ z potrzeby chwili”, gdy raptem z przybyciem do Skandynawii „emigracji marcowej” ilość prenumeratorów paryskiego miesięcznika zwiększyła się z kilkuset do paru tysięcy. Jednym z założycieli i animatorem Towarzystwa był Olek. TPK było tą „kulturalną” przykrywką działalności politycznej, o której pisałem wyżej. TPK organizowało „festiwal Miłosza” w 1980 z okazji przyznania mu nagrody Nobla, a i miało w tej nagrodzie swój udział.
Gdy Olek uzyskał obywatelstwo szwedzkie, a wizy do Polski zostały zniesione, to wjechał bez przeszkód do PRL-u. Spokojnie dojechał do Łodzi. Nikogo nie uprzedzając poszedł na uniwersytet i usiadł na swoim dawnym miejscu w kawiarence. Jego dawni koledzy i współpracownicy nie wiedzieli jak się zachować. Ale raczej przyjęli go życzliwie. Drugi raz już ten numer Olkowi się nie udał. A było tak: umowa bezwizowa, umową bezwizową, ale obywateli szwedzkich - emigrantów marcowych do PRL-u wpuszczać nie chciano. Komputerów wówczas na granicach nie było i dlatego pierwszy raz wjechać było łatwo. Dopiero później wpisywano daną osobę na czarną listę i już granicy z tego samego kierunku przekroczyć nie było można. Z innej strony czasem się udawało. Za drugim razem Olek nie popłynął promem tylko przejechał się przez NRD i przekroczył granicę z Polską. Gdyby od razu wysiadł na pierwszej lepszej stacji, to by dojechał do Łodzi. Ale ponieważ miał sypialny do Warszawy więc został w pociągu, skąd zabrał go żołnierz z kałasznikowem i odstawił z powrotem do granicy.
Na następną udaną podróż do Polski musiał Olek czekać aż do upadku PRL. Wtedy to, na zaproszenie księdza profesora Józefa Tischnera dwukrotnie brał udział w sympozjach we Wrocławiu i w Krakowie. Ks. Tischnera poznał w Szwecji pod koniec stanu wojennego, kiedy ks. profesor był tu z krótką wizytą. Okazało się, że obaj filozofowie pracują nad filozofią fenomenologii. W stanie wojennym Olek był doradcą Biura "Solidarności" i łącznikiem z socjaldemokratami szwedzkimi. Po odzyskaniu niepodległości Olek wchodził w skład Rady Programowej Polskiego Instytutu. Rada ta była powołana w celu odzyskania dla społeczności polskiej Instytutu - jeszcze wówczas kierowanego prze oficera SB. Później jeszcze Olek był w grupie (o czym już pisałem przy innej okazji) kontrolującej zależność Towarzystwa "Ogniwo" od władz PRL.
W miarę stabilizacji sytuacji w Kraju Olek mniej się zajmował polityką. Za to był stałym bywalcem imprez kulturalnych w Instytucie Polskim, w OPONIE i Klubie Seniora. Od lat był też członkiem nieformalnego środowego klubu im. Szwejka. Nazwa od lokalu, w którym od lat spotykała się przy piwie i dyskusji, raz w tygodniu, inteligencja pomarcowa. Zmarł 15 stycznia 2007 roku w Sztokholmie.
Sztokholm, 24 stycznia 2007.
Ludomir Garczyński-Gąssowski
-
Subskrybuj:
Posty (Atom)