Liczy się jedynie droga. To ona trwa, a nie cel, który jest złudzeniem wędrownika. – Exupery, "Twierdza"
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marzec68. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marzec68. Pokaż wszystkie posty
piątek, 6 stycznia 2012
wtorek, 4 marca 2008
Obywatel Bronisław Góra
Zamiast wstępu: ważna i pilna prośba do dziennikarzy GW bywających na Salonie, żeby jednak jakoś skoordynować te wszystkie akcje związane z zwrotem obywatelstwa. Chodzi o to, że 1 marca GW opublikowała "List otwarty: Ci, którzy utracili obywatelstwo polskie w marcu '68, powinni je odzyskać" autorstwa Marii Janion. Podpisy są co prawda zbierane od 23 stycznia, a lista zebranych podpisów dosyć długa, ale przecież sygnatariusze w imię celu zawartego w tym tytule by się bez wahania zgodzili na drobne poprawki, które poprawiłyby skuteczność apelu. Chodzi mianowicie o adresata. Z notatki opublikowanej tego samego dnia przez GW pt. "MSWiA o obywatelstwie "marcowych emigrantów" wynika, że to MSWiA oraz jego wojewodowie odmawiają zwrotu obywatelstwa, a jego szef, Grzegorz Schetyna, przecież nie jest prezydentem tylko ministrem. Oczywiście z góry dziękujemy za wsparcie i dalsze wywieranie presji na opornych urzędników.
***
Co nam zostało po Marcu? Można powiedzieć, idylla, jakiej nigdy nie było. W 40 rocznicę Marca68 wszyscy się starają, wszystkim się otwierają usta i rozwiązują języki, i raptem nikomu już tak dramatycznie nie przeszkadza, że mogą istnieć nie tylko różne opowieści marcowe, ale także różne ich interpretacje oraz rozmaite wyciągane wnioski. Ta sytuacja najlepiej świadczy, jak bardzo Polska 2008 roku się różni od Polski z roku 1968. Ale sielankę stara się zepsuć Grzegorz Schetyna, szef MSWiA.
Gazeta Wyborcza z 1 marca informuje, że Lech Kaczyński chciałby, aby w 40 rocznicę Marca68 w Pałacu Prezydenckim uroczyście zostały wręczone akty potwierdzające polskie obywatelstwo tym osobom, które zwróciły się o to do wojewody. Przeciwne jest właśnie MSWiA i wojewodowie - twierdzą, że marcowi emigranci obywatelstwo utracili, mimo, że 4 października 2005 roku Naczelny Sąd Administracyjny postanowił inaczej. Rzeczniczka Grzegorza Schetyny Wioletta Paprocka oświadczyła, że „"resort zastanawia się nad rozwiązaniem tego problemu", a "stanowisko MSWIA w sprawie obywatelstwa osób, które wyemigrowały po Marcu, zostanie przedstawione w przyszłym tygodniu" - czyli po rocznicy.
Orzeczenie NSA z 2005 roku powiada, że tajna uchwała Rady Państwa z 1958 r. nie mogła być podstawą utraty obywatelstwa. Potrzebne było do tego indywidualne zezwolenie na jego zmianę wydane dla konkretnej osoby. Takich jednak Rada Państwa nie udzielała. Tym samym ci, którzy wyemigrowali po Marcu, nigdy nie utracili polskiego obywatelstwa i mają pełne prawo domagać się dowodu osobistego i numeru PESEL.
Miarą tego, jak się Polska zmieniła, jest to, że miast kiwać głową nad poziomem faszyzmu i antysemityzmu panoszących się w Platformie Obywatelskiej, wolimy pokiwać nad poziomem międzypartyjnego pieniactwa, które się przyczynia do tego, że obywatele nie mogą załatwić w urzędzie swoich spraw, a także nad miarą biurokratycznego chaosu, który spowodował, że resort nie mógł się zastanowić i przedstawić stanowiska przed rocznicą, której daty nikt przed nimi nie ukrywał.

Bronisław Góra
W Rzeczpospolitej z 18 października 2005 pojawiło się zdjęcie człowieka, który ten wyrok NSA wywalczył, i które tu publikujemy ponownie. Barouch Nathan Yagil, w Polsce Bronisław Góra, wyjechał z Polski w 1968 r., mieszka obecnie w Nofim w Izraelu. Ma czwórkę dzieci: syna i trzy córki, oraz trzy wnuczki. O potwierdzenie posiadania polskiego obywatelstwa wystąpił jeszcze w 1993 r. do Kancelarii Prezydenta RP, stamtąd go odesłano do Ambasady Polskiej w Tel Awiwie, a tam mu z kolei wręczono ankietę, która raczej miała potwierdzać, że obywatelstwa nie posiada, i dopiero stara się o jego nadanie. Wojna o dowód osobisty zajęła mu 12 lat.
Inny emigrant z identycznym problemem, który nie zgodził się podać swego nazwiska do wiadomości publicznej, powiedział dziennikarzowi Rzeczpospolitej „Dwa razy, i do prezydenta Wałęsy, i do prezydenta Kwaśniewskiego, zwracałem się o przywrócenie obywatelstwa. Za każdym razem otrzymywałem z kancelarii odpowiedź, że nie ma takiego trybu, mogę się tylko ubiegać o nadanie nowego. Ale na to się nie zgadzałem - mówi. - Teraz się zastanowię, czy wystąpić o potwierdzenie jego posiadania i do czego mi ono potrzebne.”
Czemu ludzie tak walczą o potwierdzenie obywatelstwa, a nie nadawanie nowego?
Bronisław Góra jest izraelskim biznesmenem. Nie ma żadnego interesu materialnego w Polsce, bo ani majątku tu nie zostawił, ani nie potrzebuje Polski do bezcłowego handlu z Unią, bo i tak w ten sposób handluje z Izraela. „Wyrok potwierdzający, że nigdy nie utraciłem polskiego obywatelstwa, daje mi ogromną satysfakcję. Jestem szczęśliwy. Czuję się i jestem i Polakiem, i Izraelczykiem” - powiedział dziennikarzowi. Zaplanował sobie otworzyć w Polsce drugie biuro swojej firmy i mieszkać trochę tu, trochę tam. Ale nie każdy marcowy emigrant chce do Polski wracać, i nie wszyscy się jeszcze czują także Polakami, choćby dlatego, że przez 40 lat można nieźle wrosnąć w nowe miejsca, nowe społeczeństwa i nowe rodziny.
Niemniej kwestia obywatelstwa obchodzi nawet tych, których przestała obchodzić Polska.
Celem nie jest samo posiadanie obywatelstwa, lecz także odzyskanie prawa wyboru, czy je się chce posiadać, czy nie. W 1968 roku to prawo wyboru zostało im odebrane. W roku 2008, gdyby ta uroczystość z wręczaniem dokumentów się odbyła, część emigrantów cieszyłaby się tak, jak Bronisław Góra, część wzruszała ramionami i po uzyskaniu polskiego paszportu wrzucała go do szuflady, a części by się w ogóle nie chciało zwracać o żadne potwierdzenia. Jednak każda z tych reakcji i postaw byłaby potwierdzeniem, że się ma prawo do bycia wolnym człowiekiem o wolnej woli, i że inni tą wolność i wolę respektują.
Możnaby tą historię skwitować, że wstydem i hańbą jest to, iż do dziś w Polsce urzędy powołują się na tajne prawo PRL czy zastanawiają się, czy je mogą przestać respektować. Ale jest jeszcze lepsza puenta. Być może po tygodniowym namyśle Grzegorz Schetyna wyda decyzję korzystną dla emigrantów, a może nie. Bronisław Góra wyjechał w 1968 na takim samym dokumencie podróży, jak i pozostali emigranci. Skoro MSWiA oraz wojewodowie uważają, że emigranci nie mają żadnego tytułu do ubiegania się o potwierdzenie obywatelstwa, to Bronisław Góra jest bezprawnym posiadaczem polskiego paszportu i w konsekwencji przyjdzie mu tak ciężko wywalczony paszport oddać. I tak, już po raz drugi w życiu, Bronisław Góra może zostać Barouchem Nathanem Yagilem...
mirror na Salonie24
Dopisek: Szkoda, że wszyscy ludzie dobrej woli, biegający do GW z swoimi apelami, podpisujący się i zbierający podpisy, nie poczytali innych tekstów publikowanych w tej gazecie, np. Ewy Siedleckiej lub nie skonsultowali się z emigrantami. Emigranci nie są stadem i nie byliby zachwyceni siłowym, stadnym wciskaniem im obywatelstwa, tak samo, jak nie byli zachwyceni siłowym, stadnym odbieraniem. Każdy człowiek ma prawo do indywidualnych decyzji. I w takim kierunku poszły orzeczenia sądowe. Nie można też apelować do urzędującego prezydenta, żeby obywatelstwo nadawał/oddawał obywatelom, którzy już je mają. Siedlecka dosyć jasno opisała w tekście Prawna Kwadratura Marca , z ktorego wynika, że emigrantom nie sa potrzebne żadne podniosłe apele o tolerancję, tylko prosty jak drut papier z pieczątką, którego wydania wojewodowie oraz ich zwierzchnik Grzegorz Schetyna odmówili nie tylko obywatelom, ale nawet urzędującemu prezydentowi RP, świadomie przy tym łamiąc prawo oraz niemniej świadomie czyniąc świństwo ludziom, którzy niekiedy z daleka przyjechali z nadzieją, że w taką rocznicę i z prezydenckim poparciem to już na pewno ten papier dostaną. Zamiast papieru z pieczątką koledzy Schetyny złożyli do laski marszałkowskiej projekt uchwały upamiętniającej "tragiczne skutki" Marca 68. I przy tej wiadomości to człowiek już się zaczyna śmiać :)
***
Co nam zostało po Marcu? Można powiedzieć, idylla, jakiej nigdy nie było. W 40 rocznicę Marca68 wszyscy się starają, wszystkim się otwierają usta i rozwiązują języki, i raptem nikomu już tak dramatycznie nie przeszkadza, że mogą istnieć nie tylko różne opowieści marcowe, ale także różne ich interpretacje oraz rozmaite wyciągane wnioski. Ta sytuacja najlepiej świadczy, jak bardzo Polska 2008 roku się różni od Polski z roku 1968. Ale sielankę stara się zepsuć Grzegorz Schetyna, szef MSWiA.
Gazeta Wyborcza z 1 marca informuje, że Lech Kaczyński chciałby, aby w 40 rocznicę Marca68 w Pałacu Prezydenckim uroczyście zostały wręczone akty potwierdzające polskie obywatelstwo tym osobom, które zwróciły się o to do wojewody. Przeciwne jest właśnie MSWiA i wojewodowie - twierdzą, że marcowi emigranci obywatelstwo utracili, mimo, że 4 października 2005 roku Naczelny Sąd Administracyjny postanowił inaczej. Rzeczniczka Grzegorza Schetyny Wioletta Paprocka oświadczyła, że „"resort zastanawia się nad rozwiązaniem tego problemu", a "stanowisko MSWIA w sprawie obywatelstwa osób, które wyemigrowały po Marcu, zostanie przedstawione w przyszłym tygodniu" - czyli po rocznicy.
Orzeczenie NSA z 2005 roku powiada, że tajna uchwała Rady Państwa z 1958 r. nie mogła być podstawą utraty obywatelstwa. Potrzebne było do tego indywidualne zezwolenie na jego zmianę wydane dla konkretnej osoby. Takich jednak Rada Państwa nie udzielała. Tym samym ci, którzy wyemigrowali po Marcu, nigdy nie utracili polskiego obywatelstwa i mają pełne prawo domagać się dowodu osobistego i numeru PESEL.
Miarą tego, jak się Polska zmieniła, jest to, że miast kiwać głową nad poziomem faszyzmu i antysemityzmu panoszących się w Platformie Obywatelskiej, wolimy pokiwać nad poziomem międzypartyjnego pieniactwa, które się przyczynia do tego, że obywatele nie mogą załatwić w urzędzie swoich spraw, a także nad miarą biurokratycznego chaosu, który spowodował, że resort nie mógł się zastanowić i przedstawić stanowiska przed rocznicą, której daty nikt przed nimi nie ukrywał.
Bronisław Góra
W Rzeczpospolitej z 18 października 2005 pojawiło się zdjęcie człowieka, który ten wyrok NSA wywalczył, i które tu publikujemy ponownie. Barouch Nathan Yagil, w Polsce Bronisław Góra, wyjechał z Polski w 1968 r., mieszka obecnie w Nofim w Izraelu. Ma czwórkę dzieci: syna i trzy córki, oraz trzy wnuczki. O potwierdzenie posiadania polskiego obywatelstwa wystąpił jeszcze w 1993 r. do Kancelarii Prezydenta RP, stamtąd go odesłano do Ambasady Polskiej w Tel Awiwie, a tam mu z kolei wręczono ankietę, która raczej miała potwierdzać, że obywatelstwa nie posiada, i dopiero stara się o jego nadanie. Wojna o dowód osobisty zajęła mu 12 lat.
Inny emigrant z identycznym problemem, który nie zgodził się podać swego nazwiska do wiadomości publicznej, powiedział dziennikarzowi Rzeczpospolitej „Dwa razy, i do prezydenta Wałęsy, i do prezydenta Kwaśniewskiego, zwracałem się o przywrócenie obywatelstwa. Za każdym razem otrzymywałem z kancelarii odpowiedź, że nie ma takiego trybu, mogę się tylko ubiegać o nadanie nowego. Ale na to się nie zgadzałem - mówi. - Teraz się zastanowię, czy wystąpić o potwierdzenie jego posiadania i do czego mi ono potrzebne.”
Czemu ludzie tak walczą o potwierdzenie obywatelstwa, a nie nadawanie nowego?
Bronisław Góra jest izraelskim biznesmenem. Nie ma żadnego interesu materialnego w Polsce, bo ani majątku tu nie zostawił, ani nie potrzebuje Polski do bezcłowego handlu z Unią, bo i tak w ten sposób handluje z Izraela. „Wyrok potwierdzający, że nigdy nie utraciłem polskiego obywatelstwa, daje mi ogromną satysfakcję. Jestem szczęśliwy. Czuję się i jestem i Polakiem, i Izraelczykiem” - powiedział dziennikarzowi. Zaplanował sobie otworzyć w Polsce drugie biuro swojej firmy i mieszkać trochę tu, trochę tam. Ale nie każdy marcowy emigrant chce do Polski wracać, i nie wszyscy się jeszcze czują także Polakami, choćby dlatego, że przez 40 lat można nieźle wrosnąć w nowe miejsca, nowe społeczeństwa i nowe rodziny.
Niemniej kwestia obywatelstwa obchodzi nawet tych, których przestała obchodzić Polska.
Celem nie jest samo posiadanie obywatelstwa, lecz także odzyskanie prawa wyboru, czy je się chce posiadać, czy nie. W 1968 roku to prawo wyboru zostało im odebrane. W roku 2008, gdyby ta uroczystość z wręczaniem dokumentów się odbyła, część emigrantów cieszyłaby się tak, jak Bronisław Góra, część wzruszała ramionami i po uzyskaniu polskiego paszportu wrzucała go do szuflady, a części by się w ogóle nie chciało zwracać o żadne potwierdzenia. Jednak każda z tych reakcji i postaw byłaby potwierdzeniem, że się ma prawo do bycia wolnym człowiekiem o wolnej woli, i że inni tą wolność i wolę respektują.
Możnaby tą historię skwitować, że wstydem i hańbą jest to, iż do dziś w Polsce urzędy powołują się na tajne prawo PRL czy zastanawiają się, czy je mogą przestać respektować. Ale jest jeszcze lepsza puenta. Być może po tygodniowym namyśle Grzegorz Schetyna wyda decyzję korzystną dla emigrantów, a może nie. Bronisław Góra wyjechał w 1968 na takim samym dokumencie podróży, jak i pozostali emigranci. Skoro MSWiA oraz wojewodowie uważają, że emigranci nie mają żadnego tytułu do ubiegania się o potwierdzenie obywatelstwa, to Bronisław Góra jest bezprawnym posiadaczem polskiego paszportu i w konsekwencji przyjdzie mu tak ciężko wywalczony paszport oddać. I tak, już po raz drugi w życiu, Bronisław Góra może zostać Barouchem Nathanem Yagilem...
mirror na Salonie24
Dopisek: Szkoda, że wszyscy ludzie dobrej woli, biegający do GW z swoimi apelami, podpisujący się i zbierający podpisy, nie poczytali innych tekstów publikowanych w tej gazecie, np. Ewy Siedleckiej lub nie skonsultowali się z emigrantami. Emigranci nie są stadem i nie byliby zachwyceni siłowym, stadnym wciskaniem im obywatelstwa, tak samo, jak nie byli zachwyceni siłowym, stadnym odbieraniem. Każdy człowiek ma prawo do indywidualnych decyzji. I w takim kierunku poszły orzeczenia sądowe. Nie można też apelować do urzędującego prezydenta, żeby obywatelstwo nadawał/oddawał obywatelom, którzy już je mają. Siedlecka dosyć jasno opisała w tekście Prawna Kwadratura Marca , z ktorego wynika, że emigrantom nie sa potrzebne żadne podniosłe apele o tolerancję, tylko prosty jak drut papier z pieczątką, którego wydania wojewodowie oraz ich zwierzchnik Grzegorz Schetyna odmówili nie tylko obywatelom, ale nawet urzędującemu prezydentowi RP, świadomie przy tym łamiąc prawo oraz niemniej świadomie czyniąc świństwo ludziom, którzy niekiedy z daleka przyjechali z nadzieją, że w taką rocznicę i z prezydenckim poparciem to już na pewno ten papier dostaną. Zamiast papieru z pieczątką koledzy Schetyny złożyli do laski marszałkowskiej projekt uchwały upamiętniającej "tragiczne skutki" Marca 68. I przy tej wiadomości to człowiek już się zaczyna śmiać :)
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz
poniedziałek, 4 czerwca 2007
Czerwiec 1967, czyli preludium marcowe
Juliusz Pilpel
Aba Ebban pędził do USA, gdzie rozmawiał z prezydentem, potem odwiedzał sekretarza generalnego ONZ, po czym leciał na umówione spotkania z europejskimi liderami. Wszystko na nic. Akaba była blokowana, a wojna wydawała się być nieunikniona.
Ryszard Gontarz od lewej: J. Cyrankiewicz, M. Spychalski, W. Gomułka, J. Kępa, Z. Kliszko Z wystawy J.Bergmana |
W pierwszych dniach czerwca nie było dla nikogo wątpliwości, że pomóc może tylko cud. I tak się też stało. Z tym, że cud miał konkretną nazwę: Mossad, czyli wywiad.
Mimo, że Mossad nie raz już udowadniał, że bez niego egzystencja tego małego państwa nie była możliwą, to dopiero tym razem społeczeństwo izraelskie zrozumiało znaczenie tych służb dla bezpieczeństwa państwa.
Rankiem 5 czerwca 1967 roku Izraelczycy zaatakowali. To było pierwszym i najważniejszym krokiem w kierunku zwycięstwa. Bo gdyby samoloty przeciwnika ruszyły na Izrael, szansę były by równe zeru. Ale samoloty przeciwnika zostały zbombardowane i zniszczone, gdy jeszcze stały w hangarach. Mossad dostarczył lotnictwu izraelskiemu najważniejszej informacji: Nie bombardujcie zakamuflowanych makiet lotnisk, prawdziwe lotniska są tu i tu.
Bezbronne, bo bombardowane z góry siły przeciwnika wojnę w tym momencie już przegrały, mimo że do jej prawdziwego zakończenia trzeba było jeszcze walczyć przez sześć dni, a walki te – zwłaszcza na Synaju i w Jerozolimie – były krwawe i wymagały wielu ofiar.
W społeczeństwie peerelowskim niemało było głosów zadowolenia. Mówiono że „nasi Żydzi wygrali z ich Arabami”. Z „ich”, czyli z Rosjanami, z ich bronią i taktyką, którą dostarczali Egipcjanom.
Ulica zaczęła tworzyć mity; opowiadano nawet, że Moshe Dayan ukończył akademię wojskową w Otwocku, a wielu izraelskich generałów było polskimi Żydami. W ten sposób Polacy wnieśli wkład „w zwycięstwo nad Rosjanami”.
Gomułka czekał na instrukcje z Moskwy. Nadeszły szybko. – Zerwać stosunki dyplomatyczne z Izraelem i potępić agresora.
W ten sposób słowo „agresor” stało się najczęściej używanym słowem w środkach masowego przekazu. Wkrótce społeczeństwo polskie dowiedziało się o „piątej kolumnie” i „syjonistach”.
– Nie można mieć dwóch ojczyzn, ojczyzna jest jedna – grzmiały z trybuny słowa Gomułki.
- Rozumiem, że mogę mieć tylko jedną ojczyznę, ale dlaczego ma nią być Egipt? – figlarnie odpowiadał Antoni Słonimski.
Wojna sześciodniowa na krótko obudziła naród. Przypomniała społeczeństwu, że to Związek Radziecki decyduje, z kim Polska ma utrzymywać stosunki dyplomatyczne.
A Żydzi, jako „piąta kolumna” już wkrótce zapłacą wysoką cenę. Czerwiec zapoczątkował bowiem idee, która narodzi się za dokładnie dziewięć miesięcy (!).
W marcu 1968 plakaty, niesione przez „aktyw robotniczy” pokażą syjonistom, dokąd mają jechać.
I mimo, że Syjam nie będzie upragnionym celem kilkudziesięciu tysięcy Żydów, to jednak na zawsze opuszczą Ojczyznę.
Czterdzieści lat temu, 5 czerwca 1967 roku rozpoczęła się Wojna Sześciodniowa.
poniedziałek, 28 maja 2007
Kot Jaruzelski
Józef Dajczgewand, Bogumiła Tyszkiewicz
Książka "Generał ze skazą" Lecha Kowalskiego, wspomniana w "Mimochodem" Ziemkiewicza, wzięła swój tytuł z parafrazy wcześniejszej książki generała Tadeusza Pióro "Armia ze skazą" zawierającej jego wspomnienia z okresu PRL, w tym z okresu antysemickich czystek z 1967, w wyniku których został zdegradowany do stopnia szeregowca i wyrzucony z wojska jako "Żyd z zarażenia świadomością syjonistyczną".
Autor opisuje w niej między innymi niebłahą rolę Jaruzelskiego w tej kampanii. Zdaje się, że po degradacji Pióro zarabiał na życie jako kioskarz "Ruchu," a swój stopień wojskowy odzyskał stosunkowo niedawno - nie za kadencji Jaruzelskiego. Ziemkiewicz zauważa, że w tekście Osęki opublikowanym w GW o Marcu 68roku autorzy czystek antysemickich pozostają anonimowi. Nie mają ani twarzy, ani nazwisk, co Ziemkiewicza niespecjalne dziwi - powiada, że musiałoby paść nazwisko Jaruzelskiego, a "w tym konkretnym wypadku „Wyborcza” w cudowny sposób zapomina o swej zwyczajnej bezwzględności w tropieniu antysemitów. Co by kogo innego zhańbiło ostatecznie i nieodwołalnie, to „człowiekowi honoru” jest wybaczane i nie wypominane."
Tekst Ziemkiewicza wywołał sporą dyskusję, w tym dwie reakcje, które byłoby warto dodatkowo skomentować. Pierwsza, to atak personalny na autora tekstu przez osoby piszące o GW "nasza gazeta" i zarzucające mu monomanię na tle tropienia "michnikowszczyzny", druga, wymagająca chyba szerszego potraktowania, dotyczy zakresu etnicznej umowności w walkach frakcyjnych Natolina z Puławami. Ale to innym razem.
Nie będziemy dyskutować czy Ziemkiewicz jest maniakiem czy nie, bośmy go nie badali, ale przemilczanie nazwisk w opisie historycznym nie jest sprawą błahą tylko dyskwalifikującą, a i zwracanie na to uwagi bynajmniej nie jest objawem manii. Przeciwnie. Prymitywne plemiona świetnie się obywają bez historii, bo im wystarczy orientowanie się na pory roku oraz wschody i zachody słońca, ale naród to już zjawisko polityczne z obrębu cywilizacji. Bez historii nie przetrwa nawet pół dnia. Jak to ktoś przytomnie zauważył, historia Europy bez imion i nazwisk królów, władców, wynalazców - i sprawców - nie byłaby warta nawet papieru, na którym by została wydrukowana.
Generał Pióro opublikował w Wyborczej z 21 kwietnia 1995 świetny artykuł o sowieckich marszałkach. Pod spodem redakcja zamieściła notkę o autorze, w której podają, że "W 1967 r. podał się do dymisji". To też jest przemilczenie, i to daleko idące, aczkolwiek niekoniecznie intencjonalne. Może być prostym skutkiem tabu milczenia nałożonym na moczaryzm ze względu na osobę Jaruzelskiego, ale też może być skutkiem specyficznej percepcji świata, redukującej indywidualizm do cechy nieistotnej, przeświadczenia, że bliżej niesprecyzowane, anonimowe żywioły historii rzeczywiście organizują masy, których duch - już niekoniecznie wola - jest wypowiadana ustami Wernyhory lub nawet, że Historia jest bytem absolutnym, w wyniku którego powstają masy, a z nich różnicują się wieszcze zdolni do kontaktu z Żywiołem Absolutnym.
To nie jest aż tak skomplikowane, jak brzmi. Normalnie jest tak, że człowiek postrzega swoje życie i otaczający świat jako zjawisko ciągłe. Człowiek albo jest, a skoro jest, to jakoś się nazywa, coś robi i ma jakieś relacje z innymi ludźmi, albo umarł i go nie ma. Wydarzenia, mimo wszelkich niespodzianek, układają się w jakiś w miarę zrozumiały ciąg konsekwencji wydarzeń wcześniejszych. Ale życie Jaruzelskiego portretowane jest w Gazecie Wyborczej w sposób nieciągły, jak byt kota Schroedingera: Raz jest, raz znika w pudełku z napisem "żywioły historii". Jak pudełko jest zamknięte, Jaruzelski traci ciągłość. Może jest, a może go nie ma, każdy osąd jest równie uprawniony, od takiego, że Jaruzelski jest odpowiedzialny za czystki w LWP, po taki, że czystki zrobił polski motłoch. Faktem jest tylko to, co widać po otwarciu pudełka. Jeśli pudełko jest zamknięte, to fakty stają się zaledwie opiniami, do których można kogoś przekonać lub nie, w zależności od własnych mocy przekonywania. I tu pojawia się postać wieszcza.
Kot Schroedingera ma swojego Obserwatora, który go do pudełka wsadził i opisuje co widzi. Dzięki specjalnemu kontaktowi z żywiołem Historii wróżbita obserwuje przez pokrywę pudełka i poprzez czynność opisu urealnia swego kota - Jaruzelskiego, a gdy milknie, kot przestaje istnieć. Dla osób wierzących w talenty wróżbity nie ma żadnej sprzeczności w tropieniu antysemitów i wielbieniu Jaruzelskiego: czyny przez wieszcza nieopisane nie miały miejsca.
W dramacie Wyspiańskiego masy pojawiają się jako stany, które mają się stawić na wezwanie Wernyhory w sejmie. Lud ma czekać przed kaplicą do świtu na sygnał do walki oddany ze złotego rogu, z którym pędzi do Warszawy Jasiek. Do powstania nie dochodzi ze względu na jaśkową próżność, i o złotych rogach do dzisiaj rozmawiają kolejne pokolenia, ale gdyby Wyspiański napisał alternatywne "Wesele" z Jaśkiem nie troszczącym się o swoją czapkę, to może więcej by się rozmawiało o czymś innym: czego mianowicie dotyczyło wezwanie do boju. Wernyhora, legendarny ukraiński lirnik, który przyszedł do Gospodarza z wezwaniem do powstania, nie przekonywał go do czynu jasnością swych słów, czy jasnością projektu, lecz lecz siłą własnego natchnienia.
Gospodarz nie rozwikłał wszystkich sensów wizyt wróżbity i nie zrozumiał jego słów, ale powodowany palącą potrzebą spełnienia pięknej narodowej wizji, której pojąć nie zdołał, jednak Jaśka z poselstwem wysłał. I takie to było poselstwo, niemądry posłaniec z przekazem, którego nawet wysyłający nie rozumiał, a więc tym bardziej nie mogli zrozumieć odbiorcy. A jednak mieli na taką szalę postawić wszystko, z własnym życiem włącznie. To nie jest wizja obywatelska czy obietnica demokracji, lecz mistyka tyranii i wojny, w której nie musi się nawet informować ludzi, po co mają umierać, i nie rozumu się od nich oczekuje, a posłuszeństwa wobec natchnienia. Może więc dobrze, że Jaśko ten róg zgubił.
Ale nie tylko o nieciągłość bytu Przyjaciół chodzi. Michnikowski Wróg też jest pozbawiony nazwiska, też nie jest człowiekiem tylko symbolem jakiegoś wewnętrznego strachu: "Kanalie, kanalie, kanalie!" - krzyczy autor. O kim on prawi? "Wielki Lustrator" - to może być każdy. Idziesz ulicą i widzisz morze poruszających się, ludzkich ciał, pozbawionych cech indywidualnych. W każdym może czaić się Fantomas, dlatego się ich boisz. Nazywasz motłochem, poniekąd słusznie, bo dla niezindywidualizowanych poziom społeczności jest niedostępny.
Brzydzisz się tej hordy. Jest wstrętna, śmierdząca i wyjąca, upaprana odchodami płynącymi w rynsztoku. Cierpisz i odczuwasz fizyczny wstręt. Ale twoi przyjaciele też nikną w tym śmierdzącym tłumie, widzisz ich jako jestestwa nieciągłe, czasem są, a czasem znikają i zostajesz sam.
Był kiedyś taki świat naprawdę, kiedy zabierano ludziom nazwiska i tatuowano numery. Jest też w tym wszystkim jakieś echo pochodów pierwszomajowych widzianych z pozycji trybuny, z której pierwszy sekretarz wyznacza masom zadania na najbliższy plan pięcioletni, transportów do rąbania drzew na Syberii, anonimowych zwałów trupów zmuszonych do realizacji obłąkańczych planów wodza. Ale dość tej wycieczki w świat Mordoru.
Coś, co wygląda jak arogancja, może być ripostowane ironią. Ale wyobraź sobie, że w to wszystko naprawdę wierzysz. Poczuj się człowiekiem, mieszkającym w strzeżonym osiedlu, przeżywającym bezimienny Strach. Nie arogantów wtedy zobaczysz, a ludzi, którzy urządzili sobie piekło na ziemi. Z własnej woli....
[mirror na salonie: http://autostopem.salon24.pl/17010,index.html
wtorek, 15 maja 2007
Bartoszowi Węglarczykowi - premier potraktował was łagodnie
Józef Dajczgewand, Bogumiła Tyszkiewicz
Premier potraktował Adama Michnika łagodnie, kojarząc go z puławianami. Mógł gorzej. Praca w redakcji GW zapewne nie uwrażliwia na takie rzeczy, ale Jaruzelski i Kiszczak nie są puławianami, lecz moczarowcami. Wojciech Jaruzelski, bywalec czwartkowych "wieczorów u Mieczysława" i jego prawa ręka, rozpoczął czystki antysemickie w wojsku w 1967, na rok przed Marcem.
Zresztą, wyrzucanie z wojska i degradacja do stopnia szeregowca dotykały nie tylko Żydów, bo, jeśli komuś nie udawało się przypisać żydowskiego pochodzenia, to wylatywał za "świadomość syjonistyczną." Tak zdyscyplinowana kadra oficerska rok później poprowadziła polską armię na Czechosłowację. Jeśli już zagłębiać się w egzotyczne obszary walk frakcyjnych u komunistów, to moczarowcy Jaruzelski z Kiszczakiem symbolizują dziś michnikowskich Ludzi Honoru, a nie puławianie. Michnik może i pijał wódkę z puławianinem Urbanem, ale Człowiekiem Honoru jednak nigdy go nie nazwał.
Niekiedy w Gazecie Wyborczej publikowane są zadziwiające opinie, jak ta Michała Głowińskiego przepytywanego przez Teresę Torańską ("Marcowe gadanie", Duży Format nr 19, 13 maja 2005). Sam wywiad spowodował spore zakłopotanie i oszołomienie wśród emigrantów marcowych, nieobytych z analną poetyką Wyborczej. Redakcja "Plotkies", która otworzyła dyskusję, zareklamowała go jako jeden z cyklu "...tak popularnego w prasie p.t. "okazuje się, że jestem Żydem (wcześniej tego broń Boże nie wspominałem)" - co zresztą jedna z ich czytelniczek skomentowała "facet wyszedł z szafy po 50 latach i trochę mi przypomina tego Japończyka, który ukrywał się w dżungli 30 lat po wojnie. Mnie się słabo robi, jak patrzę na tych, co sobie teraz przypominają, że byli Żydami."
Otóż Głowiński, reklamowany przez GW autorytet od "Marcowego gadania" powiada w wywiadzie "...Emigracja marcowa od początku budziła we mnie wątpliwości" - i, żeby było jasne, jakie, akcentuje tą wypowiedź cytatem z Zimanda ".. człowiek nie ma prawa uciekać z miejsca gdzie nasrał". Czyli, widocznie, zdaniem autora GW, nie zostali wypędzeni, tylko uciekli, a uciekli, bo wprzódy "nasrali". Abstrahując od agresji, zawartej w przaśnych metaforach, Głowiński żywcem posługuje się językiem gontarzowskiej propagandy, opisując czystkę etniczną jako gremialną ucieczkę winnych. Gontarz, Moczar i Gomułka używali w tym miejscu terminów "piąta kolumna", "syjoniści" i - mniej formalnie - "żydokomuna". Nie ma ich w wywiadzie, ale jakoś odnosi się wrażenie, że są jego mottem. Język, zaprezentowany przez Głowińskiego na łamach GW, trudno byłoby odnaleźć w innych gazetach głównego nurtu.
Bartosz Węglarczyk tego zapewne nie wie, bo nikt mu w redakcji GW chyba nie powiedział, ale emigracja marcowa różni się od emigracyjnej "żydo- i polsko- komuny" tym, że wyjeżdżając, traciła wszystko, a o tych drugich można mieć wątpliwości, czy w ogóle byli wypędzani lub uciekali, czy może raczej wyjeżdżali na upatrzone z góry placówki w celach wywiadowczych, oraz by wzniecać emigracyjne konflikty polsko- żydowskie, bardzo komplikujące pomoc organizowaną przez emigrantów dla opozycji demokratycznej w Polsce, skoro PRL, a potem III RP, nieprzerwanie płaciła im emerytury. Dopiero teraz, dzięki inicjatywie obniżenia emerytur stalinowskim aparatczykom, Polska przestanie im płacić za takową działalność. Zresztą, coraz jaśniej widać z stopniowo ujawnianych materiałów archiwalnych, że animatorzy sztucznie wzniecanych konfliktów emigracyjnych na tle etnicznym z obu stron byli często albo głupcami, albo funkcjonariuszami opłacanymi przez ten sam wydział MSW.
Bartosz Głowiński i inni młodsi redaktorzy GW też zapewne tego nie wiedzą, bo i skąd, że wielu emigrantów dziwiły i denerwowały obchody, akademie, uroczystości i tablice pamiątkowe "ku czci Marca" organizowane i wmurowywane (z gwarantowanym udziałem przedstawicieli GW) w rozmaitych miejscach przez marcowego donosiciela, za to z kompletną ignorancją faktu, że realne ofiary marcowych czystek żyją, mają się dobrze, tyle że za granicą i bez jakiegokolwiek wpływu na to, co się dzieje w kraju. Przez całe 17 lat denerwowały obchody Getta, których organizatorką jest pani jeżdżąca po Europie zaraz po 68 roku, żeby w rozmaitych telewizjach oświadczać, że czystki antysemickie są wymysłem, gdyż ona jest przecież aktorką. Emigranci oglądali jej wywiady w telewizji, samymi będąc wtedy zakwaterowanymi na rozmaitych statkach, na chybcika przerobionych na tymczasowe kwatery dla wysiedleńców, w świetlicach w obozach przejściowych, i tak dalej, a ona, owszem, była aktorką, jako żona swego męża, który został dyrektorem Teatru Żydowskiego dzięki wypędzeniu z kraju Idy Kamińskiej i jej zespołu oraz dzięki temu, że wykorzystał ówczesne obchody Getta do wygłoszenia elaboratu potępiającego "syjonistów" - czyli pochwalającego czystki etniczne. Poniekąd żywy dowód, że komunizm polegał na wynarodowieniu. Naszym zdaniem, nie tylko w mniejszościach etnicznych, to samo byśmy powiedzieli o Polakach.
Doprawdy, trudno zrozumieć, dlaczego przedstawiciele GW, zakładanej przecież przez jakąś część byłych marcowców, nie rozumieli, co legitymizują swoją obecnością na tego rodzaju imprezach czy wspólnym uczestnictwem w rozmaitych komitetach, i swoim milczeniem przez całe 17 lat. Trudno zrozumieć argument, jaki kiedyś usłyszeliśmy na własne uszy, że księdza Czajkowskiego trzeba bronić przed oskarżeniami o agenturę, gdyż inaczej załamie się dialog polsko - żydowski. Dialog między Polakami a Żydami jest możliwy tylko dzięki pośrednictwu bezpieki? Jeśli zawali się mur, zbudowany przez policję polityczną totalitarnego państwa, to grozi, że się Polacy z Żydami nawzajem pozabijają? Doprawdy, aż tak się nienawidzimy nawzajem?
Trudno zrozumieć wypowiedzi takie jak Karola Modzelewskiego, który porównuje lustrację do marcowych czystek, a w następnym zdaniu oświadcza, że nie rozumie, czemu lustracja miałaby obejmować badaczy przyrody, "którzy tylko wykonują swoją pracę." Raptem stracił pamięć, że czystki z 68 odbywały się bynajmniej nie tylko na wydziałach uczących marksizmu - leninizmu, i raptem nie rozumie, że człowiek może czuć się wielce nieprzyjemnie, kiedy go usiłują wepchnąć do tego samego wora razem z Jaruzelskim i całą resztą, odpowiedzialną za życiowe katastrofy, które mu się przytrafiły? Aż się też prosi, żeby powiedzieć, że kiedy Arendt usłyszała Eichmanna broniącego się na swoim procesie, że "tylko wykonywał swoją pracę", to skomentowała, że "zło jest banalne." Oczywiście nie porównujemy obu postaci, lecz wskazujemy jaka jest w istocie rzeczy jakość takiego argumentu.
To, co Głowiński przypisuje emigrantom marcowym: "...ale to były też często wspomnienia byłych właścicieli Polski Ludowej, którzy nagle przypomnieli sobie, ze są Żydami, i zauważyli, ze w Polsce mówi się antysemickim językiem" - dotyczy być może jakiejś części bananowych emigrantów z warszawskich salonów, ale jeszcze bardziej jego własnej grupy politycznej. Przypominają sobie, że są Żydami, kiedy im jest wygodnie wskazywać na przeciwników politycznych jako antysemitów. I na tym właśnie polega moczaryzm, na instrumentalnym traktowaniu etniczności. A wtedy, gdy jest się aż tak bezwzględnym, by wykorzystywać ofiary marcowych czystek do propagandowej obrony tych, co im połamali życie, to nic dziwnego, że ofiary zaczynają się zastanawiać, na ile środowisko takowe nasiąkło przez lata dzielące nas od 1968 roku, zwycięskim wtedy moczaryzmem. Żydem się nie bywa, panie Węglarczyk, Żydem się jest. A konkretniej, Polskim Żydem. Ale moczarowcem, na całe szczęście, można bywać lub przestać bywać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)