Przed złą ustawą należy się bronić. Ale krytycy nowej ustawy lustracyjnej przekraczają granice obrony koniecznej. Siedemnaście lat po odejściu PRL-u w niebyt, sprawa lustracji nabrała nowego rozpędu. Lustracja w Polsce przypomina pożar torfowiska. Podziemny ogień potrafi tlić się przez wiele lat, czasem, gdy wydaje się, że już jest po wszystkim, ogień znów wybija na powierzchnię. To, co Niemcom, Czechom, Węgrom zabrało kilka miesięcy, nam zabiera lata. Pierwsza ustawa lustracyjna powstała dopiero w roku 1997. Działała z lepszym lub gorszym skutkiem przez prawie dziesięć lat, do połowy marca tego roku, kiedy to zastąpiła ją ustawa obecna.
Sądząc po efektach, można podejrzewać, że gdyby ktoś, przebiegły i wpływowy, chciał skutecznie przyblokować lustrację w Polsce, postąpiłby właśnie tak: po pierwsze, maksymalnie rozszerzyłby krąg osób objętych obowiązkiem lustracyjnym, i to w taki sposób, aby w zasięgu lustracji znalazły się aktywne środowiska opiniotwórcze, po drugie, zadbałby o prowokacyjne rozwiązania ustawowe, których rzetelność prawna jest wielce wątpliwa.
Scenariusz ten zadziałał bezbłędnie. Zaczęło się od dziennikarzy, a parę dni później zawrzało w środowiskach akademickich. Krytyka poszczególnych zapisów ustawowych jest w przypadku owej ustawy zadaniem tak łatwym, że wręcz banalnym. Zadziwiające jest, że po szesnastu latach doświadczeń odrodzonego polskiego parlamentaryzmu w obiegu prawnym pojawił się twór tak pokraczny.
Zabieramy jednak w tej sprawie głos nie po to, aby dalej pastwić się nad żenującymi zapisami ustawowymi. Zabieramy głos dlatego, że przy okazji krytyki szczegółowych rozwiązań legislacyjnych dokonuje się publiczny akt przysłowiowego wylewania dziecka z kąpielą.
Wobec emocji wywołanych ustawą lustracyjną warto wrócić do punktu wyjścia. Dla polskiej opozycji demokratycznej było bezsporne, że współpraca z peerelowskimi służbami bezpieczeństwa jest rzeczą niegodną. Projekcja tych przekonań na nasze wyobrażenia o nastrojach społecznych spowodowała, że sprawę rozliczeń byłych współpracowników zostawiono osądom środowiskowym, bez sięgania po środki nacisku prawnego. Wnet się okazało, że w poszczególnych środowiskach poczucie wspólnoty korporacyjnej zdecydowanie wygrywało z chęcią dokonywania moralnych osądów. Zabrakło również owych skruszonych grzeszników gotowych do pokajania się za swe przewiny. Dopiero w grudniu 2005 roku, w piętnastym roku demokratycznej Polski, Senat Uniwersytetu Jagiellońskiego stwierdził, że "tajna i świadoma współpraca z organami bezpieczeństwa PRL była postępowaniem niegodnym nauczyciela akademickiego". Jest to chyba jedyna tego typu deklaracja podjęta przez Senat którejkolwiek z prestiżowych polskich uczelni.
Podstawowym przesłaniem obecnej ustawy jest stwierdzenie zawarte w jej preambule: "Stwierdzamy, że praca albo służba w organach bezpieczeństwa państwa komunistycznego, lub pomoc udzielana tym organom przez osobowe źródło informacji, polegające na zwalczaniu opozycji demokratycznej, związków zawodowych, stowarzyszeń, kościołów i związków wyznaniowych, łamaniu prawa do wolności słowa i zgromadzeń, gwałceniu prawa do życia, wolności, własności i bezpieczeństwa obywateli, była trwale związana z łamaniem praw człowieka i obywatela na rzecz komunistycznego ustroju totalitarnego". Stwierdzenia tego warto bronić, nawet jeśli dalsza treść ustawy budzi istotne wątpliwości. Zresztą samo zaistnienie sytuacji, gdy takie - wydawałoby się - oczywiste stwierdzenie wymaga dodatkowych uzasadnień, powinno się stać źródłem gorzkiej refleksji dla wszystkich związanych z polską demokratyczną opozycją lat PRL-u.
Przed złą ustawą należy i można się bronić - uważamy jednak, że w niektórych przypadkach dochodzi, używając prawniczego języka, do przekroczenia granic obrony koniecznej. Gdy profesorowi nauk politycznych z instytutu Polskiej Akademii Nauk obecna ustawa przypomina nazistowskie ustawy norymberskie, pojawiają się wątpliwości albo do jego rzetelności, albo do jego politologiczno-historycznej fachowości. Gdy inni porównują oświadczenia lustracyjne do lojalek stanu wojennego, to albo nie wiedzą, czym były lojalki, albo też ich emocje wygrywają ze zdrowym rozsądkiem. Gdy padają stwierdzenia o orwellowskim świecie, o lepkiej atmosferze strachu, o łamaniu sumień - można wysnuć jedynie wnioski o stanie emocjonalnym dyskutantów.
W żadnym wypadku nie można się zgodzić z argumentami sprowadzającymi rzecz do odległej przeszłości: nie jest ważne, co ktoś kiedyś robił, ważne jest, co robi teraz. Jeśli historia ma być nauczycielką życia, to nie można aplikować kuracji oferującej pigułki zapomnienia.
Opublikowane GW, 5 kwiecień 2007
ja trochę nie na temat;
OdpowiedzUsuńale bo to czasem Lekarstwo -- bywa zabójcze dla Chorego; który już już... zbierał siły (naturalne) organizmu; a tu mu -- silne i pożyteczne niewątpliwie -- lekarstwo.
i tak, po tej, ze wszech miar wskazanej! Aplikacji
-- Pacjent na chwilę się zaróżowił, z lekka posmutniał...
i zrezygnowany -- odszedł.
(a Lekarze kupili sobie nowe samochody i pojechali nimi do Innych pacjentów... w irlandii.)