Urodziłem się, jak większość Polaków, w rodzinie katolickiej, typowo zamocowanej w potoczności i automatyzmie wiary chrześcijańskiej. Socjalni katolicy, jeśli można tak powiedzieć.
Ojciec bardzo był wierny nakazom i rytuałom wiary. Codziennie rano odmawiał pacierz, wieczorem robił to z modlitewnikiem w ręku, przystępował raz w miesiącu do komunii, oraz surowo przestrzegał obowiązku niedzielnej mszy świętej, a mama i ja za nim. Zmarł mając 44 lata, zniszczyła go wojna i oflag w Murnau. Babcia dreptała codziennie koło południa do kościoła z nieodłączną torebeczką w ręku.
Czas biegł i jak wąż skórę zrzucał kartki z kalendarza. Babcia umarła i część mojego katolicyzmu odeszła wraz z nią. Pożegnałem mamę, moje dzieci stały się kobietami i mężczyznami. Dziś żyjemy, katolicyzm i ja, w miarę przyjaźnie.
Ważny impuls mojego życia nadszedł wraz z odkryciem świata książek. Wydawało mi się wówczas i myślę tak do dziś, że to świat bez granic. Książka zastąpiła swoją duchową przestrzenią moje potrzeby religijne.
Kiedyś rzuciłem się na głębokie wody prozy Huxleya i „Kontrapunkt” zafascynował mnie. Huxley uświadomił mi, że można czerpać naukę z porażek, a przeciwności pomagają dojrzewać. Był, jeśli tak można powiedzieć, higienistą mojej dorastającej duszy. Chłonąłem książki, a najcenniejsi w nich – tak wówczas uważałem – byli sami pisarze. Tacy prawdziwi, tacy prawdomówni i wspaniali, herosi wprost! Śniłem, aby zostać pisarzem.
Następnie odkryłem religie dalekiego wschodu i zauroczyły mnie. Były tak inne niż katechiczny katolicyzm. Idee buddyzmu niczego ode mnie nie żądały, niczym nie groziły, na nic nie skazywały. Apelowały tylko do mojej duszy, do rozumu, i namawiały łagodnie – nie krzywdź, kochaj, myśl, bądź.
Próbowałem przez długie lata różnych rzeczy: medytacji zen i innych, ćwiczeń oddechowych i tak dalej, ale buddystą nie zostałem. Może rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem jest być, tylko być, zastanawiałem się? Być porządnie tu i teraz, bez wielkich oczekiwań, bez marzeń na wyrost?
Wszystko jest tym czym jest, ponieważ nie może być czym innym. Żyjemy w przemijającej chwili, wszystko się zmienia i my akceptujemy te zmiany poprzez bycie tu i teraz. Na dobrą sprawę nie mamy nic naprawdę własnego, a to co nas trzyma przy sobie pozorne jest i niestałe.
Nie zostałem mistrzem zen, nie zostałem mistrzem reiki, nie zostałem mistrzem niczego. Ale stałem się bardziej człowiekiem. Jestem inny niż byłem na początku drogi, a jednak stale ten sam. Drzewo przyrasta nieznacznymi milimetrami i choć wyrastają mu w końcu potężne konary, ciągle jest dzieckiem maleńkiego ziarenka.
Czytałem z pasją o spirytyzmie, parapsychologii, okultyzmie, ale z czasem literatura ta wydała mi się monotonna, mówiła na dobrą sprawę stale o tym samym. Dzisiejsze trendy i idee o pozaziemskich istotach ze światła i nie ze światła, kręgach zbożowych, duchowych podróżach astralnych, channelingach, interesują mnie niewiele, choć staram się śledzić wszystko uważnie. Tak już jestem skonstruowany, że trudno mi uwierzyć w coś tylko dlatego, że medium, guru, mistrz, pisarz, ksiądz, postulują iż tak właśnie jest jak mówią. Muszę doświadczać sam i może dlatego coraz bardziej odsuwam się od głównych szlaków.
To nieznane i duchowe napotykamy na codzień obcując z materią. Wierzę fizykom kwantowym (są bliscy poznania tajemnicy wszystkiego) gdy mówią, że materia składa się w gruncie rzeczy z pustki. Wierzę w twoją i moją duszę, wierzę w ich głębie przed którą mistycy wszelkich czasów z takim respektem pochylali głowy.
Im jestem starszy, tym mam więcej zrozumienia dla chrześcijaństwa, ale prawdę mówiąc nie interesuje mnie do jakiej religii ktoś czuje się przywiązany. Lubię myśl, że najważniejsze znajduje się w ciszy. Poza słowem i obrazem, poza znaczeniem i socjalnymi rolami, wewnętrzny nagi człowiek.
Nie wierzę aby Boga – jeśli można tak nazwać Stworzenie Wszystkiego, interesowały religie, do których ludzie czują takie przywiązanie (nie chcę przez to powiedzieć, że są niepotrzebne, przeciwnie, są bardzo potrzebne). Myślę, że patrzy głębiej, bezpośrednio w serce, obserwuje jakie uczucia tam mieszkają i jak się wyrażają. Przypuszczam, że o powodzeniu i karierze duszy, decyduje znajomość siebie tu i teraz, osobista ocena jakimi zasobami się dysponuje.
I jeszcze jedna ważna sprawa – skromność. Dobrze mieć świadomość, że żyje wśród nas wiele ludzi o wysokim poziomie duchowości, ludzie których dusze dźwięczą jak najczystszy kryształ, a których nigdy nie interesował aktywny udział w życiu duchowym. Jak także zdawać sobie sprawę, że wielu duchowymi nauczycielami rządzi ego, a dusze ich nie dźwięczą niczym. Oraz pamiętać, że Zło istnieje i jest potężne. Nie zapominajmy o tym, smakując złociste plastry boskiego miodu.
Chciałbym nauczyć się być człowiekiem w pełni, istotą żyjącą życiem. Chciałbym umieć otwierać ramiona i kochać bez warunków, dawać bez zamysłów, brać bez wstydu. Przypominają się przeczytane gdzieś słowa: wystarczy tylko siedzieć, trawa rośnie sama.
To piekny tekst. Ale owemu istniejacemu zlu na pewno sie nie podoba.
OdpowiedzUsuńZycze Panu Szmilichowskiemu powodzenia w swoich poszukiwaniach.
Dziekuję Opatrzności,że trafiłam na słowa, których nie udało mi się wyartykułować....serdecznie pozdrawiam Autora.
OdpowiedzUsuńczytelniczka "Nieznanego Swiata"
Tak prawdziwie to pan napisal co i ja sama czuje.Tez cale zycie sama szukam wlasnej drogi.Nie krzywdz,kochaj,MYSL i badz tym rowniez kieruje sie w moim zyciu.
OdpowiedzUsuńW sumie ciekawy opis poszukiwań. Żal, że nic poza negacją systemów religijnych i poza wnioskiem ,że fizycy kwantowi są najbliżsi poznania "NIEZNANEGO".Dodałbym do tych rozważań "ENERGIĘ" jaka towarzyszy mikrocząsteczkom i makrokosmosowi.Reszta jest milczeniem. CZEMU ON, STWÓRCA, BÓG, MILCZY JAK ZAKLĘTY. O CO W TYM WSZYSTKIM CHODZI? JAKI DO DIABŁA JEST SENS NASZEGO ISTNIENIA I TEJ PIELGRZYMKI PO ZIEMI? gawetad
OdpowiedzUsuńWitam
OdpowiedzUsuńNasze myśli chodzą czasem sąsiednimi drogami, ale zazwyczaj bardziej interesują mnie "Najskrytsze zamysły Pana Boga" niż to, co mity, które ludzie ludzie tworzą na jego temat. Już dość dawno temu podsumowałem to sobie w tekściku napisanym "nieprozą". Nie śmiałbym nim Pana bloga. Jeśli znajdzie Pan chwilę, proszę zerknąć na moją podstronę:
http://klapaucjusz-1.blogspot.com/p/confiteor.html
Ja też „zmieniłem skórę” choć, zapewne, moje powody szczególne były inne. Urodziliśmy się prawie w tym samym czasie i chyba podobnie dorastaliśmy do samodzielnego myślenia. Kiedy byłem zupełnym „małolatem”, miałem obowiązek chodzenia do kościoła, na mszę, w każdą niedzielę i przy innych, zwyczajowych okazjach. Wysłuchiwanie kazań było dla mnie najtrudniejszą częścią religijnego obowiązku, ale szczęśliwie, były one wtedy wygłaszane na zakończenie mszy. Szybko doszedłem do pierwszego, samodzielnego wniosku, że obowiązek bycia na mszy nie dotyczy słuchania kazań i wymykałem się z kościoła zaraz po podniesieniu. Chyba mnie na tym „wyczaili”, bo wkrótce, kazania przenieśli do środka mszy i głupio było wychodzić z kościoła „na czas jakiś”. Wtedy „przestałem chadzać”. Nie byłem ani „za” ani „przeciw”. Kiedyś przyszedł jednak taki moment, że dokonałem spontanicznie wyboru: jednoznacznie „zacząłem być przeciw”. Zdarzyło się, że byłem - z obowiązku - w kościele, na mszy , na pogrzebie znajomego - człowieka wielkiego serca i wielkiego ducha: wielu ludzi zaznało od niego wiele dobra i serdeczności. Był człowiekiem religijnym i regularnie chodził do kościoła. Zdarzyło mu się coś, o czym pewnie marzy większość „wierzących i praktykujących”: zasłabł w czasie mszy w swoim parafialnym kościele i tam zakończył swój ziemski żywot. Na mszy, miejscowy pleban wygłaszał kazanie, bo jakże by inaczej ! Wobec pogrążonej w żałobie rodziny i licznie zgromadzonych żałobników, a było ich naprawdę wielu, bo zmarły był bliźnim niezwykłej zacności, pleban grzmiał, że nieboszczyk, jako sługa boży, nie był w porządku, bo nie przychodził do niego do spowiedzi: kto go tam wie - może spowiadał się w sąsiedniej parafii, a może w ogóle się nie spowiadał (wtedy stosowny wywiad był jeszcze słabo zorganizowany). Za karę, pleban odmówił pochówku nieboszczyka, na parafialnym cmentarzu i rodzinę odesłał do księdza sąsiada. W końcu dał się rodzinie przebłagać stosowną „ofiarą”, ale wszystko im i nieboszczykowi, potem, publicznie, na mszy żałobnej wygarnął. Wtedy ja też „zmieniłem skórę” (i już jej nie odzieję).
OdpowiedzUsuńp.s. powinienem chyba wyjaśnić, że to wszystko nie działo się na jakiejś „zapadłej prowincji”, ale na obrzeżu Warszawy, w bardzo znanej, dużej miejscowości.