środa, 4 kwietnia 2007

Armageddon to iluzja...

Absolutna prawda jest możliwa tylko w państwie totalitarnym i religiach. W życiu społeczeństwa demokratycznego istnieją różne racje i różne opowieści, które składają się na historię. Sądząc z moralizatorskiego zadęcia widocznego po obu stronach aktualnej debaty lustracyjnej, pewnej części dyskutantów wydaje się, że żyją w PRL, gdzie może istnieć tylko jedna prawda, więc najlepiej, żeby to była ich prawda, lub że uczestniczą w debacie jakiejś sekty gnostycznej o praprzyczynach wszystkiego czy apokaliptycznym końcu świata, która ustali duchowy, ostateczny wymiar ich wiary. Tymczasem każde społeczeństwo zapomina, nawet takie bez totalitarnych doświadczeń, i dlatego każde przeprowadza różne działania rekonstrukcyjne. Rekonstrukcja, odtwarzanie, jest najzupełniej normalną praktyką w zachowaniach społecznych. Zajęciem, które bywa pasjonujące, ale które niezwykle rzadko wywołuje histerię.

Jeśli z doświadczenia społecznego zostanie wycięta część doświadczeń jednostkowych, to w zbiorowej pamięci powstaje system dziur, w których zamiast racjonalności rządzą emocje i strach. Takim echem totalitarnej przeszłości jest na przykład irracjonalizm w odniesieniu do państwa, wyskakujący przy najróżniejszych okazjach. Tylko w jednej debacie lustracyjnej w Rzeczpospolitej z 17 marca dowiadujemy się, że Polska to „państwo szantażu”, „państwo strachu”, „państwo okresowej dyktatury z dyskrecjonalną władzą urzędników IPN”, w którym na porządku dziennym jest wykluczanie, wyjmowanie spod prawa, lojalki, cenzura, „brutalne wymuszanie dyscypliny”, „myślenie konkwistadorskie” władzy, a nawet „agenci obiektywni na zasadzie odwrotnej do stalinizmu”, którą to zasadę rozumie chyba jedynie Tomasz Lis, pomysłodawca formuły.

Na poziomie racjonalnym wszyscy wiedzą, że ustrój RP nijak się ma do ustroju PRL, ale emocjonalne zrównanie obu państw ma równie nihilistyczny skutek, co intelektualne, powoduje, że nawyki myślowe, wzorce, rytuały i praktyki z jednego systemu zaczynają funkcjonować w innym. Po pierwsze, wywołuje się „onych” Teresy Torańskiej - obraz władzy wyalienowanej, obcej, niemoralnej, stosującej terror jako metodę rządzenia i tworzącej nieprawomocne prawa, wobec czego takiej władzy nie musimy słuchać, praw nie musimy przestrzegać, a nawet będziemy wysoce godni i szlachetni, jeśli posłuszeństwo wypowiemy.

Po drugie, przydaje się znamion poprawności i normalności takim zjawiskom we współczesnych elitach politycznych, które w demokracjach do poprawnych na pewno nie należą, za to łatwo można odnaleźć ich pierwowzory w epoce totalitarnej. Oto Jan Rokita w wywiadzie dla „Dziennika” z 19 marca mówi, że po obaleniu rządu Olszewskiego „zainteresowani dostali prawo, by w zupełnie nieformalnym, tak naprawdę politycznie uzgodnionym, trybie sprawdzić dokumentację zgromadzoną w UOP.” Chyba nie zdaje sobie sprawy, że dokładnie to samo mógłby powiedzieć i Michnik o powoływaniu swojej wcześniejszej „komisji historycznej”.

Trzecim skutkiem emocjonalnego zrównania PRL i RP jest zamazanie różnic między demokracją a totalitaryzmem, ku szkodzie współczesnej demokracji, a ku pożytkowi wszelkim pozostałościom po epoce totalitarnej. Pojawiają się obszary werbalnego tabu. Nawet zwolennicy dekomunizacji unikają słowa „totalitaryzm” w odniesieniu do PRL, używając zamiennie słów „dyktatura” czy „autorytaryzm”. Tymczasem żadna junta wojskowa i żadne autorytarne państwo nie likwiduje rynku, systemu własności i klasy średniej. System sowiecki w schyłkowej fazie nie był tak morderczy i konsekwentny jak w swoich początkach, ba, można wymienić cała listę rządów autorytarnych, które wymordowały więcej ludzi niż junta Jaruzelskiego, niemniej totalitaryzm to totalitaryzm. System sowiecki nie był ani trochę lepszy niż nazistowski, a jeśli masz w tym względzie jakąś wątpliwość, to zapytaj mordowanego człowieka, czy mu sprawi różnicę, jeśli miejsce, w którym go mordują, zostanie przemianowane z gułagu na obóz koncentracyjny lub odwrotnie. Jeszcze Reagan dyskutował z Gorbaczowem o łagrach.

Społeczeństwa podnoszą się z totalitaryzmu dużo dłużej niż z jakiegokolwiek autorytaryzmu, gdyż zniszczenia są nieporównywalnie głębsze. W zasadzie do dzisiaj Polska jest mentalnie zanurzona w fazie posttotalitarnej, o czym mogą świadczyć choćby uwagi Żakowskiego o „dyskrecjonalnej władzy urzędników IPN”. Jeśli nie rozumie się świata, w którym się żyje, to trudno oczekiwać, by ktoś taki myślał i działał racjonalnie. Gorzej, jeśli zwątpienie w racjonalność pobudek dotyczy nie jednostek, a sporych i wpływowych grup społecznych.

Schemat etniczny

Po wojnie walczący z faszyzmem na zasadach innych niż stalinowskie zostali wymordowani lub trafili do więzień. Obozy koncentracyjne były „złe”, bo robione przez wroga, łagry „dobre”, bo robione przez „naszych”. Jednak zadziwiająca powojenna symbioza nazistów z komunistami bardzo wyraźnie ujawnia się w spadku politycznym po NRD czy tym, że Moczarowi udało się dokończyć dzieła Hitlera - Polska rzeczywiście stała się niemal „Juden - frei”. Kropkę nad i postawiło łódzkie UB, które spolonizowało „Protokoły mędrców Syjonu” i opublikowało je jako partyjny materiał propagandowy. Nie można tego nazwać tłumaczeniem, gdyż polska wersja różni się od niemieckiej. Została zaktualizowana i wzbogacona o treści „pożyteczne” do wojny z „syjonistyczną zarazą” w 1968 roku, razem z nazistowskimi plakatami skopiowanymi z Sturmera.

Po 1968r moczarowcy systematycznie powiększali swoją sferę wpływów, by osiągnąć apogeum władzy w latach 1980tych. Jaruzelski i Kiszczak są właśnie moczarowcami. Sowiecki agent „Wolski” i - być może - jego oficer prowadzący symbolizują frakcję PZPR, której udało się dokonać ideologicznego mariażu obu totalitaryzmów: wolny od Żydów barak w sowieckim łagrze. Mentalność Prawdziwych Polaków spod znaku sierpa i młota wypaliła piętno nawet na działaczach byłej opozycji. Obserwując krajową modę z drugiej połowy lat 1990tych na „ujawnianie” własnego żydowskiego pochodzenia pewna emigrantka 1968 roku skomentowała, że robi się jej słabo, jak to widzi, gdyż kojarzy się jej z tymi dwoma Japończykami, co ukrywali się w dżungli na filipińskiej wyspie Mindanao przez 60 lat od zakończenia II wojny światowej. A w trakcie pierwszych dyskusji o księdzu Czajkowskim pewien Polak, określający się jako filosemita, powiedział, że Czajkowskiego należy bronić, gdyż inaczej załamie się dialog polsko - żydowski. Czyli bycie Żydem to jakaś wstydliwa choroba, Polacy mogą konwersować z Żydami wyłącznie za pośrednictwem totalitarnej policji politycznej, nawet jak upadnie państwo, które ją powołało do życia, a tak poza tym, to „wszystko załatwiliśmy” i jesteśmy wielce cywilizowani...

Piętno moczaryzmu widać nawet w tekście Karola Modzelewskiego, który w Gazecie Wyborczej z 17 marca najpierw przywołuje doświadczenia 1968 roku, a zaraz potem nazywa dziwactwem, że ustawa obejmuje też „badacza ssaków kopalnych z PAN lub wykładowcę matematyki z uniwersytetu”, którzy „po prostu wykonują swój zawód.” Właśnie czystki antysemickie na uniwersytetach w 1968 roku są świetnym argumentem, że jakieś minimum postawy obywatelskiej powinno obowiązywać także badaczy ssaków kopalnych, matematyków i astronomów. To chyba niemożliwe, żeby autor zapomniał, że Żydzi miewali problemy nie tylko na wydziałach uczących marksizmu - leninizmu?

Być może żaden z dzisiejszych, profesorskich, sympatycznych badaczy przyrody ludzkiej i zwierzęcej nie zaczął swojej kariery od napisania donosu na knującego spiski syjonistę, który okupuje etat mu należny; być może żaden nie wpisywał do indeksu stopni zależnych od koloru włosów, oczu i brzmienia nazwiska, być może żaden nie ścigał się w lojalkach, donosach i współpracy z bezpieką, byle tylko zostać marcowym docentem. A może i donosił, ale potem przestał. Albo był „tylko” lojalny ideologicznie, na zebraniach PZPR potępiał syjonistów wystarczająco gromko, by go wpisano na listę osób godnych awansu i nigdy nie wybierał asystentów o światopoglądzie jak najbardziej zbliżonym do własnego? Ale czemu w takim razie tego nie sprawdzić?

Ewa Milewicz, często wymieniana jako przywódczyni akcji bojkotu ustawy lustracyjnej, pisze w swoim blogu, że jej przeszłość jest jej prywatną sprawą; nieco wcześniej powiada o Wojciechu Jaruzelskim, że atakowanie go po utracie władzy jej nie interesuje, a nawet pisze, że „degradowanie generała bym uznała za degradowanie siebie”. „Przy takim podejściu to dr Mengele, wiodący nobliwe lekarskie życie w Urugwaju czy Paragwaju, byłby tylko miłym starszym panem kochającym dzieci” - odpowiada jej w dodatku lokalnym GW profesor fizyki z Uniwersytetu Wrocławskiego Ludwik Turko. Bardzo przyjemnie się czyta wykładowcę uniwersyteckiego, który jeszcze pamięta, że jego praca to nie tylko zajęcie zarobkowe, lecz także pełnienie funkcji autorytetu wychowawczego.

Milewicz powiada, że nie musi być dziennikarzem. Może prowadzić pasmanterię, bo lubi guziki. To prawda, nie musi. Nie musi być również wykładowcą uniwersyteckim, politykiem, dyplomatą. Ale jej przeszłość przestała być jej prywatną sprawą, gdyż robi wokół niej kampanię publiczną, która krzywdzi cudzą teraźniejszość - na przykład żydowską. A także i polską, gdyż i po polskiej stronie jest wystarczająco dużo ludzi, którzy wiedzą, że Polska nigdy nie była państwem jednoetnicznym, i którzy nie chcą się pogodzić z polską teraźniejszością i przyszłością wyznaczaną przez kolejne mutacje ideologii Adolfa Hitlera i Mieczysława Moczara. Nie każdemu podoba się nakładanie tabu społecznych przemilczeń na mniejszości etniczne, polityczna etykieta „żydokomuny”, dzisiaj bezmyślnie powtarzana nawet przez publicystów Gazety Wyborczej, np. ustami Głowińskiego, któremu się widać wydaje zabawne o ofiarach czystek etnicznych przytoczyć cytat, że „pies nie ucieka z miejsca, gdzie nasrał”.

Otóż te „psy” nie wróciły dlatego, że do końca PRL na granicach funkcjonowały listy z ich nazwiskami, a ambasady PRL odmawiały wiz nawet na pogrzeb członka rodziny. Za to w czasach „Solidarności” wracały duchem, organizując komitety poparcia „Solidarności”, zbiórki pieniędzy, transporty dla podziemia i zwyczajne paczki żywnościowe, którymi rodziny osób działających w opozycji mogły nadrobić brak kartek żywnościowych. Ale kto z dzisiejszej młodzieży o tym wie? I kto w ogóle za czas jakiś będzie wiedział, że istnieli Polscy Żydzi, że ich tradycja tysiąca lat na polskiej ziemi to dłużej, niż istnienie niejednego narodu? Jak można nauczyć młodzieży czegokolwiek o najpiękniejszych tradycjach Polski, jeśli w samej Polsce się ludzie uprą pamiętać wyłącznie o „żydokomunie” i epitetach w stylu Głowińskiego? Czy dla obrony aliansu z Jaruzelskim było warto poświęcić aż tak wiele?

Co złego się stanie, że się młodzieży powie, że agenci bezpieki bywali po wszystkich stronach etnicznych barier, i że grali ten sam mecz? Byli również na emigracji. Totalitaryzm jest paskudny i chwyta się każdych metod. Etniczni Żydzi i etniczni Polacy przez całe lata toczyli wściekłe wojny polsko - żydowskie, pobierając za nie wynagrodzenie z jednego i tego samego urzędu. To się nasiliło w latach „Solidarności” - z oczywistych powodów. Dlaczego polska młodzież miałaby nie poznać i tego kawałka historii, i całej reszty? A relacja między etnicznością a komunizmem? Kontrowersyjne pytanie, czy Jaruzelski jest Polakiem? Może i się taki urodził, ale jedyne jego prawdziwie uśmiechnięte fotografie zostały wykonane w Moskwie... KPP a Bund czy PPS to też bardzo ciekawy, konfliktowy układ, którego ślady istnieją do dzisiaj w postaci represyjnego myślenia w stosunku do „heretyków.” Istnieje całe morze pasjonujących tematów do dyskusji, które się otworzą wraz z otwieraniem archiwów, i które nie zawierają żadnych absolutnych prawd, gdyż są dyskusjami możliwymi do przeprowadzenia tylko i wyłącznie w demokratycznym społeczeństwie. I tak, kiedy jedni wypisują, że Polska to już nie ich państwo, drudzy odzyskują paszporty i wracają do domu.

Miedzy faszyzmem a komunizmem

Aż zatyka kompletnie, kiedy czyta się te porównania lustracji, czy w ogóle IV RP do PRL z lat 60tych: „kiedyś była demokracja, dzisiaj wolność, ale poza tym wszystko jest powtórzeniem, Kaczyńscy organizują gomułkowskie wiece, lustracja to powtórka Marca, a argumenty zwolenników otwierania archiwów powtórką propagandy Gontarza.” Skoro Kiszczak z Jaruzelskim, totalitarna bezpieka i jej agenci mają być dzisiejszymi syjonistami, to kto gra rolę Gontarza? Ci, co pójdą po swoją teczkę i powiedzą, co w niej znaleźli? A co na to wszystko mają powiedzieć ci oryginalni syjoniści, wypędzeni z Polski w 68? Robert Krasowski w Dzienniku z 15 marca pisze, że gdyby zapytać dzisiejszego trzydziestolatka, o co chodzi w wojnie lustracyjnej, największej i najdłużej trwającej wojnie ideowej w III RP, to zapewne ów trzydziestolatek nie potrafiłby odpowiedzieć. Ale nie tylko on. Marcowy emigrant też się łapie za głowę i zastanawia o co chodzi: czy dawni koledzy z opozycji oczekują, że przyjmiemy moczarowców, czyli tych wszystkich, co nas z Polski wygonili, w szeregi ofiar czystek antysemickich totalitarnego aparatu? To jest tak dziwne, że w naszych mózgownicach w żaden sposób nie chce się połączyć w koherentną całość.

Krasowski trafnie też zauważa kilka rzeczy, na przykład, że energia włożona w lustrację jest niepomiernie wielka w stosunku do energii włożonej w dekomunizację, ale z oglądu sytuacji wyciąga wnioski jedynie personalne. Że to wojna w obrębie KORu, poniekąd wojna w rodzinie, lustracja wzbudza więcej energii, gdyż kwestia zdrajców w obrębie rodziny zawsze budzi więcej emocji niż wrogowie. Ale nam się wydaje, że jest gorzej.

Wojna, która okazała się ważniejsza od wszystkich klasycznych sporów ideowych, inscenizowana jest w bardzo szczególnej scenografii: wojny faszystów z komunistami. Blog Ewy Milewicz ozdabia informacja „tu pisze KPP”, a jej najzaciętsi wrogowie z LPR powołują się na tradycję gett ławkowych przedwojennej Młodzieży Wszechpolskiej. Wojna KPP z ONR to nie lata 60te tylko lata 30te. Polscy Żydzi nie mają w tej wojnie nic do roboty. Późniejszy rozwój wypadków, a także zawartość rozmaitych blogów, pozwalają nawet postawić hipotezę, że to lewica Jaruzelskiego walczy z Jaruzelskiego prawicą. I że to dlatego komunistów nigdy nie denerwowało 30-procentowe bezrobocie wynikające z programu Balcerowicza, a rycerzy lustracji i łagiewnickiego katolicyzmu współpraca ideologa LPR z ateistą Jaruzelskim. Powiadają, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi prawdopodobnie o kasę. Grę iluzji uprawianą za pomocą tego, co marksiści nazywali dialektyką, a co jest używaniem sprzeczności do kontynuowania kontroli nad życiem społecznym, poprzez umiejętne dozowanie entuzjazmu i strachu, poczucie uczestnictwa „w słusznej walce”, tych samych emocji, które jednoczyły onegdaj aparat ZMP. Mentalne wzorce działania przeżywają systemy, które je zrodziły. Polityka posttotalitarna jest sztuką iluzji, nie tylko na radykalnych skrzydłach. Dużo się dzieje, króliki wyskakują z kapelusza, osoby pojawiają się i znikają, powstają i znikają partie, elektorat stawia się na kolejne wezwania do wojny o moralność, a ogólny układ sceny się nie zmienia, pozostawiając mgliste wrażenie ciasnoty. Ano, może tu za „Szewcami” Witkacego z 1934 roku powiedzieć, „komunista czy faszysta, ja w tym serze jako glista”.Co w tej sytuacji może zrobić człowiek, który się nie chce zapisać ani do faszystów, ani komunistów?

Emigracja 1968 roku przeszła niemal analogiczną antylustracyjną histerię niemal równo rok temu. Po spotkaniu z premierem Marcinkiewiczem, który publicznie obiecał otwarcie marcowych archiwów, rozpętała się agresywna kampania propagandowa, która zakończyła się małym deszczem z wielkiej chmury: zebrano tylko nieco ponad 200 podpisów pod czymś w rodzaju autodonosu wysłanego do Kancelarii Premiera. Też uważali, jak Ewa Milewicz, że ich przeszłość jest tylko ich, i zorganizowali akcję „obywatelskiego nieposłuszeństwa”, pod którą imiennie się podpisali. Na wieść o autodonosie najbardziej ucieszyli się historycy IPN oraz ci, co uważają, że tak mała liczba osób na tak dużą emigrację to niewiele i dobrze o emigrantach świadczy. Szczególnie jeśli się wie, że wśród niżej podpisanych były nie tylko króliczki, ale też krewni i znajomi króliczka, którym nijak było odmówić koledze, a także jakaś grupa głupców, która lubi błyszczeć z obojętnie jakiej okazji. Za to nie wszystkie króliczki były aż takie głupie, żeby się wpisywać na taką listę. Po roku z wielkiej kampanii pozostało jedynie zażenowanie, i zapewne tak samo potoczy się w Polsce.

Człowiek, który nie chce być ani faszystą, ani komunistą, musi szukać racjonalności we wszystkim, co myśli i robi. Początkiem jest empatia. Nie jest żadną katastrofą, że przeciwnik polityczny myśli dokładnie odwrotnie, niż my. Autorzy tego tekstu piszą z punktu widzenia osób żywiących nadzieję, że powrót do wielokulturowej Polski jest możliwy. Nie da się tego zrobić bez otwierania archiwów, ale dyskusje wokół najnowszej historii Polski można toczyć bez popadania w skrajne nastroje i złudzenia, że polityka toczy się między siłami anielskimi a zastępami szatana. Obojętnie, z jakiej pozycji się występuje.

3 komentarze:

  1. Szacunek dla Autora. Wielki.

    Szkoda tylko, że tego tekstu nie drukują wszystkie polskie gazety, a może drukują?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z tuje. Dawno nie czytałem tak dobrej i zrównoważonej analizy. Głęboki szacunek.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ze ktos na polskiej pustyni potrafi TAK pisac! Chyle przed wami czolo.

    OdpowiedzUsuń