niedziela, 7 czerwca 2009

Samotność długodystansowca

Józef Dajczgewand, Bogumiła Tyszkiewicz
Frasyniuk: "Biegnę przez tłum, tłum się rozsuwa, ubecy za mną, skręcam w lewo, w prawo. I nagle słyszę: Wła-dek, Wła-dek. Wszyscy mnie przecież znali. Tłum skanduje i bije brawo. Rozumiesz? Dotarło do mnie, że znalazłem się w kretyńskiej sytuacji. Jest kilkaset osób, może tysiąc, i oni się cieszą, że ich Władek taki dzielny i szybko biegnie. Dla nich to były zawody sportowe. ... W sierpniu ,88, w drugiej fali strajków, chciałem im uciec, ale mnie skręcili i znowu posadzili."

Sporo prawdy w jego wspomnieniach. Ludzie się bali, trudno było wynająć mieszkanie, bo często, jeśli właściciel dowiedział się, żeś z opozycji, to z mety wyrzucał na bruk. Nie dlatego, że przeciwnik, lecz ze zwyczajnego strachu, obawy przed rewizjami czy milicyjną nyską pod domem. Całym majątkiem Bogumiły w drugiej połowie lat 80tych był plecak na plecach i to, co się w nim zmieściło. Człowiek miewał często poczucie zawieszenia w powietrzu, oddzielenia od świata... bycia trędowatym. Izolacja bywała trudniejsza do udźwignięcia, niż - w sumie klarowne - relacje z ówczesnym wrogiem. Czasem w zwykłych, codziennych sytuacjach ludzie reagowali na ciebie, jak na nosiciela śmiertelnej zarazy. Bali się i uciekali, jak najdalej się da...

Identyczne samopoczucie miał Józef na początku lat 1970tych. Pamiętał Warszawę z 1968 roku, roznamiętnioną i radosną, mimo represji. Ale nie do takiej Warszawy wrócił. Na parę dni przed wyjściem z więzienia administracja miasta Łodzi zabrała mu mieszkanie po rodzicach, zresztą, do dziś nie odzyskane, nie miał co ze sobą zrobić. Poszedł do sąsiadów, przyzwoitych ludzi, pogrzebał w rzeczach, które im się udało dla niego uratować i przechować, i wsiadł w pociąg do Warszawy.

Szedł przez opustoszałe miasto. Na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego robił się wokół niego pusty krąg. W knajpkach chętnie odwiedzanych przed więzieniem, traktowanych jako punkty spotkań towarzyskich - teraz skuleni ludzie o znajomych twarzach wychodzili, gdy on wchodził. Więc idziesz sobie Marszałkowską i masz wrażenie totalnego, śmiertelnego mrozu. Mrozu i pustyni. Równie dobrze można było być niemową, nie było z kim i o czym rozmawiać.

Problemy z noclegami. Ławka w parku? Z czego żyć? Ówczesna opozycja, sama połamana przesłuchaniami i więzieniami, nie bardzo się interesowała kolegą. Za to bezpieka - owszem. Ciągnął za sobą "ruską obstawę", jak ją nazwał wiele lat później Władysław Frasyniuk, a jedynym człowiekiem, który z nim w akademiku rozmawiał bez okazywania na wszelkie sposoby, że ta rozmowa jest wymuszona, był prowokator, który złożył propozycję zamachów bombowych.

Znaleźli się wtedy dzielni ludzie, którzy dali Józefowi mieszkanie i jedzenie. Wiele lat później w dokumentach IPN znalazły się dokumenty. Zarówno ten o odebraniu mieszkania, jak i ten z rozkazem SB, by wszystkich, którzy mu udzielą schronienia, nękać przesłuchaniami. Taka taktyka SB wystarczała i później, w latach osiemdziesiątych. Samotność i i poczucie emocjonalnego mrozu, o których przypomina sobie Frasyniuk, dotykały wielu opozycjonistów drugiej połowy lat 1980tych, tym bardziej, że ówczesna opozycja, podobnie jak ta z lat 1970tych, w sporej swej części była opozycją połamaną, pokonaną przez strach. W końcówce lat 19980tych zafunkcjonowało zjawisko "opozycji kościelnej", tj. takiej, której działalność ograniczała się tylko do uczestnictwa w mszach oraz śpiewania patriotycznych pieśni, i która bardzo nerwowo reagowała na inne propozycje, czy to składane przez Frasyniuka, czy Piniora, a dotyczące tak prostych czynności, jak złożenie kwiatów pod pomnikiem Solidarności.

Sytuację w drugiej połowie lat 1980tych zmieniła dopiero wrocławska Pomarańczowa Alternatywa. Jej największym sukcesem jest nie to, że zgromadziła ludzi z poczuciem humoru, którzy potrafili zorganizować miasto wokół oczyszczającego śmiechu z komuny i własnego losu, lecz to, że odebrała komunie ulicę, a nawet areszty. Ludzie nie tylko, że przestali się bać uczestnictwa w imprezach nie akceptowanych przez komunę, lecz nawet zaczęli się ustawiać w kolejkach do aresztanckich bud, które obstawiały całą ulicę Świdnicką. Oprzytomnieli na tyle, by sobie zdać sprawę, że traktowanie aresztantów zależy od tego, ilu ich jest. W pewnym momencie śpiewanie radosnych, opozycyjnych pieśni na korytarzach Komendy Wojewódzkiej MO we Wrocławiu, nabrało charakteru beztroskiego pikniku. A potem narosła fala strajków 1988...

Wrocław miał szczęście do liderów, bo zarówno Pinior i Frasyniuk są rówieśnikami. Byli chyba najmłodszymi przywódcami Solidarności w kraju i każdego z nich otaczało stado małolatów. To nie całkiem prawda, kiedy Frasyniuk powiada "dla nich... to były zawody sportowe". Dla nas często też. W 1988 Frasyniukowi nie udało się uciec, a drużyna Piniora zadzierała nosa do góry, że Pinior uciekł.

Ruska obstawa stała pod jego drzwiami, ale w pewnej późnej godzinie nocnej znudziło im się, a może chcieli porozmawiać nie będąc podsłuchiwani, i zeszli na dół. Pinior zgarnął Bogumiłę, która wtedy spała u niego na podłodze w kuchni, i udał się schodami na strych, a potem przez okienko na dach, szczytami dachów przedostali się na drugi koniec ulicy, zeszli na dół, i tyle ich było widać. Innym znów razem Frasyniuk wykonał kaskaderski skok z okna prosto na siodełko podstawionego motocykla, i to jego drużyna zadzierała nosa.

Dziś można się zastanowić, na ile owe małoletnie drużyny wymuszały na swych uwielbianych wodzach kaskaderskie wyczyny, w wyniku których mogli stracić życie, i czy to w ogóle było mądre. Jedyne, co usprawiedliwia, to to, że owe drużyny też chętnie ze sobą konkurowały na dzikie eksperymenty. Jak jedni się wspięli na komin elektrowni, by na jego szczycie zawiesić transparent, to drudzy koniecznie musieli wspiąć się z transparentem na budynek KC. A Józef, bywało, też się świetnie bawił. I w wojnie o rękawiczki na przysposobieniu wojskowym, i wtedy, gdy zorganizował pierwszy w Polsce happening uliczny, polegający na wdarciu się sporej grupy młodzieży na marsz pierwszomajowy i rozwinięciu transparentów wymalowanych pastą do zębów prosto w twarz w Gomułce.

Frasyniuk przypomina sobie zdziwienie funkcjonariusza SB, że nie jest człowiekiem połamanym i dodaje "bo w życiu jest odwrotnie, niż głosi Kościół, że cierpienie uszlachetnia. Nieprawda - wiem, że wykrzywia." Ano, prawda, wspomnienia o cierpieniu też potrafią wykrzywić. Czy to prawda, że samotność była aż tak głęboka, jak to wmawiają nam złe wspomnienia? - "Więc skończmy uprawiać megalomanię, że cały naród bohatersko walczył z komuną. I przestańmy wmawiać młodzieży, że wolność zawdzięczają tym, co się teraz pokazują bez przerwy w telewizorze." - powiada Frasyniuk - "Powiem brutalnie. "Solidarności" nie było w Gorzowie, Radomiu czy w Tarnowie. Nawet nie mogło być. W mniejszych ośrodkach milicja ją tam w miesiąc likwidowała. Podziemna "Solidarność" była mocna tylko w czterech regionach: w Gdańsku, Wrocławiu, Warszawie i w Nowej Hucie, bo już nie w Krakowie."

W pewnym sensie to prawda. Telewizję przepełniają dziś styropianowi kombatanci, którym aż chce się przypomnieć komentarz Piłsudskiego, gdy zobaczył kłębiący się tłum kombatantów - legionistów: "Ach, gdyby wtedy tylu ich było..." Ale złe wspomnienia kłamią. Jednak opozycjoniści znajdowali jakiś dach nad głową i na ogół nie sypiali pod mostami, a w w fali strajkowej 1988 Bogumiła woziła ulotki do Wałbrzycha, do nieistniejącej, zdaniem Frasyniuka, górniczej Solidarności, na ich wyraźne zamówienie. W Katowicach i Zagłębiu Miedziowym też była, bynajmniej nie na spotkaniach autorskich... Aż tak źle nie było. I na początku lat 1970tych, i w końcówce lat 1980tych.


materiały:
Teresa Torańska, Frasyniuk, nie bądź taki kozak, Gazeta Wyborcza, 6 czerwca 2009.

1 komentarz:

  1. Dziękuję za wspomnienia z życiowej perspektywy, o której rzadko się pisze. I za umiar w ocenach.

    OdpowiedzUsuń