![]() |
Uroczystości 74. rocznicy powstania w warszawskim getcie pod pomnikiem Bohaterów Getta w 2017 r. (AGATA GRZYBOWSKA) |
Liczy się jedynie droga. To ona trwa, a nie cel, który jest złudzeniem wędrownika. – Exupery, "Twierdza"
piątek, 20 kwietnia 2018
Henryk Szlajfer - Panie Prezydencie, nie mogę przyjąć Pańskiego zaproszenia
wtorek, 22 czerwca 2010
Wybór Napieralskiego
Odrzucił nie tylko ludzkość, ale także jej śmietniki. Ten obraz nie daje mi spokoju. Nie dlatego nawet, że mogłabym wtedy coś zrobić, zadzwonić gdzieś, a uciekłam. Sam obraz. Cichutko, spokojnie... Mysz piszczy tylko raz, z przerażenia, gdy złapie ją kot. Potem kot zanosi ją do swego legowiska, puszcza, a ona nie ucieka, patrzy cichutko i czeka na swój koniec. Nawet się nie kurczy ze strachu, tylko patrzy. Podobnie postrzelona sarna czeka cichutko i spokojnie na myśliwego, by ją dobił. W tej krótkiej chwili zwierzęta funkcjonują w stanie zawieszenia, poza życiem i jego normalnymi odruchami. On wyglądał jak umierające, sparaliżowane przerażeniem zwierzę. Co go tak przeraziło w świecie? - pomyślałam.
Seks, pomyślałam dalej, może być jak mruczenie kota. Niewiele osób wie, że kot mruczy także wtedy, gdy bardzo cierpi. Mruczenie wyzwala endorfiny i zmniejsza ból. Przyjemność w sytuacji granicznej wspomaga przetrwanie... ach, więc to tak zachowywali się muzułmanie w obozach koncentracyjnych... To wszystko przemknęło mi przez głowę w ułamku sekundy. Uciekłam.
Nie jest łatwo o solidarność społeczną z kimś takim, prawda?
* * *
Największym sukcesem kandydata lewicy jest nie sam wynik, choć niewątpliwie znakomity, lecz to, że na ów wynik znacząco złożyły się głosy ludzi młodych. Tak powiadają sondażownie. Wielka to odmiana po lewicy Olejniczaka i Kwaśniewskiego. Dotychczasowy „żelazny” elektorat SLD przeżył swe młode lata w PRL i choć zdyscyplinowany i gotowy zaakceptować każdą programową woltę swego przywództwa, to coraz mniej chciało mu się głosować - aż przed ich partią pojawiło się widmo niebytu. Bo rzeczywiście, po cóż głosować na pseudoliberalną kopię, skoro większy, wyrazistszy i nie obciążony przeszłością oryginał ma się dobrze? Kiedy Napieralski przejmował schedę po Olejniczaku napisaliśmy, że szansą jego partii na przeżycie są – mówiąc skrótowo - związki zawodowe, a także przezwyciężenie PZPR-owskiej przeszłości. To pierwsze Napieralski robi, i to właśnie dało mu tak znakomity rezultat. To drugie jeszcze przed Napieralskim.
Wszyscy jesteśmy obywatelami politycznej agory, ale kiedy jedni zajęci są poszukiwaniem portrecistów i piewców, innym przyziemne zajęcia uniemożliwiają choćby zapoznanie się ze zdjęciem garnituru od Armaniego, a jeszcze inni myślą tylko o sprzątaniu po powodzi. Agora jest jedna, ale tworzą się na niej różne języki i różne sfery komunikacji, tylko czasami krzyżujące się ze sobą. A są jeszcze i tacy, jak ów człowiek pod wiatą. Pojęcie solidaryzmu społecznego wcale nie oznacza, że powstanie język wspólny dla wszystkich, to zaledwie postulat, by czynić starania, imperatyw zależny od woli.
Podkreślana w mediach izolacja polityczna PiS jest faktycznie tylko słabym refleksem sytuacji SLD po 1989 roku. Postpezetpeerowska lewica budzi zażenowanie. Dzięki swym wyborcom są obywatelami politycznej agory, ale obywatelami drugiej kategorii. Ekipą, z którą bywa się na tych samych imprezach lub robi się interesy, ale nie zasiada do wspólnego stołu. W obrębie lewicującego środowiska też wytworzył się rodzaj kultury „gradacji nieczystości” - pisaliśmy onegdaj o gorszącym wydarzeniu, jak to Jerzy Urban z uprzejmości podwiózł Monikę Olejnik, ktoś ją w aucie Urbana zauważył, więc ona powiedziała „w towarzystwie”, że żałuje, że do urbanowego auta wsiadła. Tak w ramach wdzięczności za bezinteresowny gest. To jest jedna z przyczyn, dla których do chwili obecnej SLD nie udało się przyciągnąć znaczących postaci z lewicy posolidarnościowej. Nawet nie o przeszłość czy lustrowanie idzie, a o poczucie rozwiniętej, obyczajowej dziwności. Człowiek w zetknięciu z kulturą „nietykalnych” czuje się nieswojo i nic na to nie może poradzić.
Ale też człowiek, póki nie znajdzie się pod wiatą, w pozycji „nietykalnego” czuje się upokorzony i stara się z niej wywikłać. Lewica Olejniczaka i Kwaśniewskiego radziła sobie za pomocą handlowania głosami. Za chwilową ulgę, za chwilowe poczucie równości w obrębie niematerialnej agory – głos. A bogacz z byłego PZPR – dotacja lub stawianie obiadów. Albo „realizm polityczny” sprowadzający się do prostego rachunku stołków należnych za głosy oddane za dowolną ustawą czy atakowanie cudzego wroga. Psychologiczne sado- maso, częściowo wynikające z błędu założycielskiego, popełnionego przy Okrągłym Stole, częściowo może z upodobań przywódców, co owocowało, że obserwując to środowisko przez całe lata, czasem się zastanawiałam, czy przypadkiem nie są już ludźmi spod wiaty...
* * *
Napieralski poprowadził SLD z powrotem ku lewicowości i otrzymał za to sowitą nagrodę, zapewnioną – jak powiadają sondażownie – w znaczącym stopniu głosami młodych ludzi. SLD się zmienia. Błądzą ci z ekspertów, którzy na gorąco analizowali, że „SLD odzyskuje żelazny elektorat”, gdyż jest to już całkiem inny elektorat. Na przykład, czy młodzi wyborcy Napieralskiego rzeczywiście boją się IV RP i lustracji? Na ile skuteczna jest taktyka straszenia lewicującej młodzieży, że PiS, o ile wygra, będzie zainteresowany sprawdzaniem, co robili w pieluchy? Pewne strachy pozostają przypisane tylko do pewnych pokoleń. Zwrot ku solidaryzmowi społecznemu oznacza dla formacji lewicowej, że przeżyje, ale też, że – odrzucając jego konserwatyzm - musi ułożyć się między innymi z Jarosławem Kaczyńskim, gdyż pojęcie społecznego solidaryzmu w najnowszej historii Polski jest nierozłącznie (choć nie tylko) związane z braćmi Kaczyńskimi; musi się też ułożyć z IV RP, gdyż ona – to także społeczna solidarność, bez której lewicy po prostu nie ma. Z numerkiem czy bez, Polska po 1989 roku jest krajem głębokiej transformacji ustrojowej, politycznej i gospodarczej i owa transformacja musi się wreszcie skończyć, a Polska ustabilizować w jakiejś postaci. Jaka to ma być postać? Czy wspólnotowość ograniczy się do wspólnej, niedzielnej wizyty w kościele, czy też obejmie również dbałość o powszechność publicznego dobra – szpitali szkół, ubezpieczeń, praw pracowniczych, mediów? SLD nie ucieknie przed pytaniem o IV RP i moment, w którym transformacja się wreszcie skończy. W jakim wtedy będziemy żyć kraju?
Wspólnotowość PiS wynika z ich katolicyzmu. A co jest taką światopoglądową więzią dla polskiej lewicy? Co zostaje z in vitro bez wspólnoty? Hodowanie ludzi przez bogatych? Co zostaje z praw kobiet bez wspólnoty? Prawo luksusowch dziwek do abortcji na żądanie? W pierwszych latach po transformacji na gospodarczej prawicy odbyła się fascynująca dyskusja o przyszłości Polski, w trakcie której jeden z tygodników „Wprost” bił w oczy okładką z ogromnym napisem „Gospodarka, głupcze!” Dzisiaj to samo musi sobie powiedzieć lewica. Lewica Olejniczaka i Kwaśniewskiego konstruowała swe polityczne sojusze niemal całkowicie pomijając fakt, że materialna organizacja życia społecznego jednak w dużym stopniu determinuje ludzkie losy. Co zostanie z mediów po likwidacji mediów publicznych? Korporacyjny rząd kieszeni i dusz? Może więc jednak warto oprzeć się propagandzie uprawianej w prywatnych mediach i zastanowić nad użytecznością wartości republikańskich dla lewicy? Uczyć się od PiS?
Tak wygląda pierwszy krok Napieralskiego, skrótowo opisany jako opcja związkowa, w odróżnieniu od liberalnej Kwaśniewskiego i Olejniczaka. Krok ten da się wykonać we własnym towarzystwie, ale krok drugi – przezwyciężanie PZPRowskiej przeszłości – musi być wykonany w relacji ze światem, w tym w interakcji z osobami ze środowisk posolidarnościowych. Jeszcze nikomu się tego nie udało zrobić, ale Napieralski rozpoczyna teraz grę o wysoką stawkę. Może zostać ojcem – założycielem nowoczesnej formacji lewicowej w Polsce.
* * *
Nie zakończono liczenia głosów, a już rozpoczęło się kuszenie lewicy. Napieralski może zostać wicepremierem w rządzie Donalda Tuska. Ale tak naprawdę PO nie ma nic do zaoferowania lewicy poza kontynuacją egzotycznego bycia na scenie wzorem Kwaśniewskiego i Olejniczaka, na identycznych warunkach oraz identycznym kosztem ich własnej partii, ale na niższych pozycjach w państwie. Nawet ewentualna zasłona dymna dla tej transakcji handlowej nie może być zanadto szczelna, gdyż nadto jawna rezygnacja PO z własnego, liberalnego programu odbyłaby się kosztem elektoratu PO. W rozważaniach strategicznych warto czasem oderwać się od bezpośrednich targów i spojrzeć od strony kultury politycznej, uruchamiając intuicję. Tak, jak kultura polityczna skutecznie zapobiegła przez dwa dziesięciolecia wyjściu SLD poza PZPRowski skansen, tak i tutaj można spodziewać się, gdzie nie urosną owoce. Oto niedziela dwudziestego czerwca, zbliża się dwudziesta, zbierają się sztaby wyborcze, by zapoznać się z pierwszymi wynikami. W obszernych lokalach PiS i SLD tłumy, wielkie ekrany. Za to ze sztabu PO relacjonuje dziennikarz radia RFM FM, że pomieszczenie strojne, choć niewielkie, że jest już tylu dziennikarzy, że nie wszyscy sztabowcy Komorowskiego się w nim zmieszczą, że ekran niewielki i umieszczony niemal na zapleczu. „PO postawiło na stylowość” - skonstatował. „Stylowy” - oto nowy antonim do wyrazu egalitaryzm. Pytanie, czy Napieralski i jego wyborcy oddadzą na niego głos, kosztem własnej partii, za to zgodnie z własną, dwudziestoletnią tradycją? Jeszcze niedawno PO nazywała Napieralskiego „politycznym handlarzem” a dzisiaj spodziewa się, że ubije z nim – i jego wyborcami - interes.
W okrągłym stole dotyczącym służby zdrowia nie ma etatów, za to jest godność. Wyjście z kryteriów kultury „nietykalnych”. Lewica nie jest „stylowym” salonem, w którym niewiele osób się mieści, nawet spośród tych, co pracowali na rzecz jego właściciela. To nie są wybory parlamentarne, tylko prezydenckie. Nie chodzi o dyskusje nad całościowym programem partyjnym, lecz o to, że liberalny prezydent Komorowski byłby raczej poparł liberalne reformy służby zdrowia własnej partii czy likwidację telewizji publicznej, a Jarosław Kaczyński stuprocentowo zawetuje. Pozbawieni godności mogą i oczywiście biorą udział w grach politycznych na całym świecie, ale nie w pierwszej lidze, bo ta jest zarezerwowana dla graczy, którzy szanują sami siebie. Mysz, przerażona własną przeszłością, wyjdzie spod wiaty lub zginie. Oto rzeczywisty wybór Napieralskiego: doraźny dostatek i etaty dla szczytów partyjnego aparatu, ale w kurtce na politycznej głowie i ręką w politycznych spodniach, albo godność wynikająca z zajmowania swego miejsca w świecie, choć czasem można w nim zmoknąć, bo się nie przebywa pod wiatą.
sobota, 28 marca 2009
Rozpaczliwa agonia lewicy
Z polskiej polityki znikają ostatnie już ślady lewicowych idei
Książka Bernarda-Henri Lévy’ego "Ce grand cadavre à la renverse" rozpoczyna się od opisu rozmowy telefonicznej, którą Nicolas Sarkozy przeprowadził z francuskim intelektualistą przed zakończeniem kampanii prezydenckiej we Francji. Przyszły prezydent zadzwonił do Lévy’ego, prosząc, by, podobnie jak André Glucksmann, wyraził on poparcie dla jego kandydatury. Ku zdziwieniu Sarkozy’ego, mimo podobieństwa poglądów, a nawet bliskich stosunków, jakie ich łączyły, Lévy odmówił. Jego zdaniem bowiem - jak tłumaczy na dalszych stronach książki - nie wolno rezygnować z odrębności lewicy ani pozwalać na jej rozpłynięcie się w ogólnie centrowej platformie politycznej.
Choć książka Lévy’ego stanowi krytykę postmodernizmu i triumfującej bezideowości w polityce francuskiej, zaproponowana w niej diagnoza świetnie przystaje do polityki światowej - w tym również polskiej. Po 1989 roku intelektualiści wskazywali na wyczerpywanie się XX-wiecznych sporów ideologicznych. Podkreślano trwałość konsensusu liberalno-demokratycznego, liberalizację gospodarki i polityki. Miało to szczególne znaczenie dla Europy Środkowo-Wschodniej. Powstające tam partie polityczne odwracały się od walki o idee. Proces ten w sposób bardzo podobny przebiegał we wszystkich krajach byłego bloku wschodniego, jednak szczególną siłę osiągnął właśnie w Polsce, stając się jedną z głównych przyczyn upadku naszej polityki.
Szczególną bezbronność na tym polu - i tu znów analizy zawarte w książce Lévy’ego okazują się uniwersalne i dalekowzroczne - prezentowała i prezentuje nadal polska lewica. Widać to na przykład w zbyt daleko idących kompromisach, jakie zawiera z innymi opcjami politycznymi. Platforma Obywatelska postępuje z lewicą podobnie jak Nicolas Sarkozy we Francji. Nawet silne postaci polskiej lewicy - jak Danuta Hübner czy Włodzimierz Cimoszewicz - wchodzą bardzo często w takie układy. Z punktu widzenia działania politycznego nie ma w tym nic niewłaściwego. Problemem jest jednak to, że ludzie lewicy nie odróżniają współpracy (na przykład przy przegłosowywaniu ustaw) od rezygnacji z własnych projektów ideowych.
I właśnie to, że polska lewica do dziś nie podjęła walki o stworzenie odrębnych idei, o ponowne wprowadzenie do publicznego dyskursu tradycji politycznej oraz wydarzeń historycznych, które tworzą jej tożsamość i odróżniają ją od prawicy populistycznej, jest jej największym problemem. Choć często zdajemy się o tym zapominać, lewicowe idee mogą być bardzo wyraziste, również w Polsce. Po pierwsze, naszą lewicę zawsze odróżniała od prawicy koncepcja narodu politycznego. Od końca XIX wieku lewicowcy przeciwstawiali się definiowaniu polskości w kategoriach etnicznych i religijnych, podkreślając polityczny i obywatelski charakter społeczeństwa. Po drugie, choć lewica w Polsce utożsamia się z rozpoczętą w 1989 roku demokratyczną transformacją, budową instytucji liberalnych oraz rządów prawa, osią budowania jej tożsamości w obecnej chwili powinna stać się krytyka szokowej terapii gospodarczej, jaką zastosowano w naszym kraju po przełomie.
Postpolityka i postkomunizm
Powody kryzysu lewicy polskiej mają trojaki charakter. Po pierwsze, jak wskazywałem wyżej, kryzys ten powiązany jest ze znacznie rozleglejszą polityczną zapaścią. Choć zwykle traktujemy teorię Francisa Fukuyamy o końcu historii z pobłażaniem, trudno nie przyznać amerykańskiemu filozofowi racji w tym, że wielki spór ideologiczny między lewicą a prawicą heglowską wyczerpał się u końca XX wieku. "Końcem historii", w heglowskim rozumieniu tego słowa, jest pojawienie się postpolityki, niedysponującej żadnymi ideami. To właśnie z tego kryzysu wynika fakt, że "Solidarność" nie potrafiła stworzyć żadnej silnej lewicowej partii politycznej po 1989 roku.
Po drugie, z racji niemocy, jaką wykazała lewica solidarnościowa, opisywany tu kryzys wiąże się również z tym, że monopol na politykę socjaldemokratyczną znalazł się w rękach lewicy o PZPR-owskim rodowodzie. Należy pamiętać, że podstawowym punktem odniesienia dla świadomości lewicowej w Polsce jest ciągle Radom. Moje pokolenie, czyli generacja "Solidarności", w wieku 21 lat po wydarzeniach w Radomiu, stanęło przed następującym wyborem, który zadecydował o kształcie jego życia: albo idziesz do organizacji, takiej jak ZMP czy PZPR, albo w kierunku KOR - czyli wybierasz opozycję. Albo urządzasz sobie wygodne życie, albo podążasz za swoimi ideami. Lewica wywodząca się z PZPR od samego początku pozbawiona była fundamentu ideowego i nie miała powodów, by cokolwiek w tym aspekcie zmieniać. To spowodowało, że kryzysy polityczne w postaci korupcji, kompromitacji działaczy, a wreszcie całego ruchu lewicowego, przyniosły z sobą prawdziwą anihilację lewicy.
Po trzecie, gdybyśmy winą za kryzys lewicy w Polsce chcieli obarczać tylko postkomunistów i globalny kryzys, byłoby to - niestety - zbyt daleko idące uproszczenie. Właściwe, i być może najważniejsze pytanie brzmi: co się stało ze społeczeństwem? Nie jest prawdą, że społeczeństwo polskie nigdy nie miało do wyboru lewicy innej niż postpezetpeerowska. Była przecież próba odbudowania PPS przez młodą inteligencję, powstała Unia Pracy, Partia Zielonych, były też inne propozycje. To, że społeczeństwo nie chciało na nie głosować, a ostatecznie doprowadziło do sytuacji, w której hasła sprawiedliwości społecznej używa PiS, świadczy o ogromnym wewnętrznym kryzysie jego samego, o obecnych w nim skłonnościach populistycznych, a nawet autorytarnych.
Odpowiedzialność za tę sytuację ponosi również mój macierzysty związek zawodowy. W momencie swego powstania "Solidarność" (a wcześniej opozycja przedsolidarnościowa) reprezentowała ogromny potencjał emancypacyjny. Już w 1980 roku stworzono bardzo oryginalny program samorządnej Rzeczypospolitej, łączący wolny rynek, samorząd i plan, stawiający na emancypację i wejście Polski na dobrych warunkach w obręb gospodarki kapitalistycznej. Ta emancypacja została później osłabiona represjami, które spadły na ruch robotniczy w stanie wojennym. Jednak przełomowi 1989 roku powinna była towarzyszyć już pewna refleksja, dotycząca naszego wejścia na światowy rynek. Prywatyzacja nie musiała oznaczać, że koniecznie trzeba sprzedać na tym rynku wszystkie gazety, wszystkie media i wszystkie zakłady pracy. Przestawienie Polski na gospodarkę kapitalistyczną nie musiało być tożsame z wprowadzeniem planu Balcerowicza. Nie wolno było bezkrytycznie aprobować przyjęcia przez parlament kontraktowy między Wigilią a sylwestrem 1989 roku programu gospodarczego, który spowodował falę bezrobocia, zaszczepiając tysiącom ludzi poczucie poniżenia i krzywdy. Po stronie "Solidarności" nie pojawiła się jednak wówczas jakakolwiek samokrytyczna refleksja dotycząca tego procesu.
Lata po 1989 roku to również bez wątpienia druzgocąca klęska polskiego ruchu pracowniczego, który nie potrafił stanąć na własnych nogach i oprzeć się na własnych wartościach - czy to socjaldemokratycznych, czy lewicowo-chadeckich. Ironią historii jest to, że "Solidarność", która do dziś jest na całym świecie symbolem wyzwolenia, nie ukonstytuowała się jako samodzielny podmiot polityczny. Kompletny rozkład intelektualny i duchowy środowiska "Solidarności" doprowadził w istocie do tego, że Związek nie ma żadnego pomysłu na nowoczesność. Po 1989 roku można było pokusić się o sformowanie partii pracowniczej, jak to się stało na początku XX wieku w Wielkiej Brytanii, czy w 1980 roku, w momencie demokratyzacji, w Brazylii (Partia Pracowników). Dziś brazylijski model prezydenta Luli da Silvy przedstawia się w najpoważniejszych światowych gazetach jako wzorzec tego, co należy robić w warunkach kryzysu globalnego. W Polsce niestety nikt tego rodzaju działań nie podjął.
W sytuacji, gdy kryzys finansowy wymaga poważnej ogólnospołecznej dyskusji, "Solidarność" pozostaje właściwie nieobecna - co najwyżej spełnia rolę marnej przybudówki Prawa i Sprawiedliwości. Potencjał emancypacyjny został roztrwoniony przez populistów.
Ksiądz Jerzy i Ojciec Dyrektor
Niestety, nie tylko "Solidarność", ale i Kościół rzymskokatolicki, który w czasach komunistycznych wspierał związki zawodowe i za sprawą idei personalizmu był lewicy bardzo bliski, po 1989 roku nie odnalazł się w nowej rzeczywistości.
Wejście na rynek światowy w warunkach globalizacji było dla Kościoła polskiego szokiem. Dlatego w wolnej Polsce, w odróżnieniu od czasów PRL, Kościół nie jest w stanie tworzyć dla społeczeństwa enklaw niezależności duchowo-intelektualnej. W latach 80. działał Jerzy Popiełuszko i podobni mu księża. Ksiądz Jerzy był w stanie tworzyć wokół siebie i swojej parafii niezależną przestrzeń publiczną, w której mogli odnaleźć się robotnicy i intelektualiści, mężczyźni i kobiety, wierzący i niewierzący, wspólnotę opartą na szacunku dla odrębnej tożsamości oraz tradycji ideowej. Dziś Ojciec Dyrektor prezentuje za pośrednictwem swego koncernu medialnego model Polski etnicznej, zamkniętej, wręcz ksenofobicznej, nacjonalistycznej i szowinistycznej. Używa retoryki antymodernizacyjnej, która prowadzi donikąd. Co więcej, radio Rydzyka uformowało w Polsce całą rzeszę księży, którzy dziś mają wpływ na Kościół. A takim wyjątkom, jak Węcławski, Bartoś czy Obirek pozostaje tylko odejść samemu lub poczekać na usunięcie z Kościoła.
Być może zatem pozostaje nam jedynie czekać, aż Kościół odnajdzie się w nowych warunkach społeczno-politycznych, aż uformuje się w nim kolejne pokolenie otwartych, mądrych księży. Wtedy nareszcie nie będzie trzeba określać Kościoła jako instytucji prawicowej i autorytarnej - jest to przecież instytucja odrębna względem opcji politycznych, zakorzeniona głęboko w polskim społeczeństwie. Tylko pod takim warunkiem lewica w Polsce będzie mogła prowadzić z nim dialog, korzystając z tego, że krytyka współczesnej cywilizacji, dokonywana przez duchownych w obrębie Kościoła, jest w wielu punktach zbieżna z myśleniem intelektualistów lewicowych.
Jaka przyszłość lewicy?
Wygląda na to, że na ponowną emancypację Kościoła, jak również na odrodzenie się polskiego społeczeństwa, przyjdzie jeszcze poczekać. Nawet nowa inteligencja z pokolenia 20- czy 30-latków wydaje się zupełnie zagubiona w dzisiejszej rzeczywistości politycznej i ideowej, przez co albo nie bierze udziału w wyborach, albo głosuje na populistów. O zaangażowaniu w aktywną politykę nie ma w ogóle co wspominać.
Zwiastunem czegoś ożywczego w polskiej polityce może być środowisko "Krytyki Politycznej". To pierwsze autentyczne pokolenie polskiej inteligencji po 1989 roku, starające się na nowo wykuwać zręby polityki lewicowej. Nigdy nie kryłem entuzjazmu dla ich pracy ideowej, polityki wydawniczej i działalności klubowej. Jednak ich fascynacja literaturą lewicową nie może w nieskończoność usprawiedliwiać bezradności politycznej w konkretnej polskiej rzeczywistości. Żywione przez to środowisko nadzieje na załamanie się kapitalizmu, na jakiś kataklizm gospodarczo-polityczny zostawiają politykę polską pod kontrolą neoliberałów z PO i konserwatywnych populistów z PiS. Wielkie wybuchy społeczne w rodzaju rewolucji 1905 czy pierwszej "Solidarności" z 1980 roku nie wydarzają się w społeczeństwach co dekadę. Od kilku lat w Polsce następuje konsekwentne wypłukiwanie wszystkiego, co lewicowe, z głównego nurtu polityki. Prawica w Polsce nie boi się nowego Lenina lecz nowego Tony’ego Blaira! "Krytyka Polityczna" nie ma pomysłów na "wyjście w lud", na to, co w XIX wieku nazywano "pracą u podstaw".
Jestem tak otwarcie krytyczny, bo traktuję to środowisko poważnie jako najbliższe mi na polskiej scenie politycznej. Mówiłem o tym w redakcji "Krytyki" na Chmielnej i w czasie nocnej dyskusji z Danielem Cohn-Benditem w Warszawie w maju 2008 roku. Młoda lewica popełni rozłożone na lata samobójstwo polityczne, jeżeli odwróci się od instytucji demokracji liberalnej. Sukces socjaldemokracji w ostatnim stuleciu czy sukces Zielonych w ciągu ostatnich 30 lat polegał na wygrywaniu wyborów, na odwadze szukania poparcia dla swojego programu nie tylko w elitach, ale także w masowym elektoracie. Do tego przecież sprowadza się w istocie triumf Baracka Obamy w Ameryce. W Polsce muszą się pojawić formacje polityczne, które będą w stanie wygrywać wybory i - na instytucjonalnym gruncie liberalnej demokracji - mieć wystarczający potencjał woli politycznej i profesjonalizmu, by realnie zmieniać budżet na rzecz finansowania edukacji i nauki, by aktywnie pobudzać polski, peryferyjny kapitalizm w kierunku modernizacyjnym i prospołecznym, by wreszcie zawrócić politykę polską do głównego nurtu polityki europejskiej.
Pogarda w stosunku do wyborów i partii politycznych zaowocuje dziecięcą zabawą w lewicowość i rozgrywaniem "Krytyki Politycznej" przez wielkie gazety. Zaowocuje lewicowością, z której nic nie będzie wynikało dla społeczeństwa poddanego kontroli tabloidów, wegetującego w pustce cywilizacyjnej dzisiejszej Polski. "Krytyka" dociera do swojej smugi cienia i musi uważać, by nie rozpłynąć się we wpisanym w konstytucję tego narodu życiu na niby. W na niby kapitalizmie, na niby Unii Europejskiej, na niby lewicowości, na niby debacie...
opublikowane: "Europa" nr 260, "Dziennik", 28.03.2009
***
Józef Pinior, ur. 1955, polityk, prawnik, filozof. W PRL działacz Solidarności", aresztowany w 1983 roku i skazany na cztery lata więzienia. Od 1987 roku uczestniczył w próbach reaktywowania PPS. Obecnie członek SdPl i poseł do Parlamentu Europejskiego. W "Europie" nr 253 z 7 lutego br. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "Czym był Okrągły Stół". (notka "Dziennika")
wtorek, 27 stycznia 2009
Lewica i mułłowie Iranu
Można dyskutować nad rozlicznymi wadami komunizmu i jego historycznymi błędami lub ideologiczną nieadoptowalnością do demokracji. Ale w Iranie komunizm swoiście zabarwiła współpraca z religionistami, i to jest trwała bejca, której nie usunięto od rewolucji 1979.
Typowym przykładem owego piętna w czasach po irańskiej rewolucji jest najpopularniejszy we współczesnej historii Iranu ruch marksistowsko- leninowski, Ludowa Organizacja Partyzantki Fedainów („OIPFG”). Istnieli, rzecz jasna, lewicowi intelektualiści oraz małe grupy, które nie pokłoniły się supremacji Chomeiniego. Wyraz "lewica" lub "lewicowy" w tym artykule określa tylko prosowieckie struktury polityczne, zwane Partią Tudeh oraz frakcję OIPFG zwaną Większością. Jednymi i drugimi sterował Kreml w kierunku bezwarunkowego poparcia "antyamerykańskiej” Islamskiej Republiki Iranu (IRI). Większość powstała w wyniku rozłamu w OIPFG w 1980 roku. Druga część tej partii, zwana Mniejszością, wraz z innymi lewicowymi grupami walczyła przeciwko "burżuazji" IRI - cała ta opozycja była systematycznie i stopniowo przez reżim wyrzynana, rozpędzana i rozbijana.
OIPFG został założony w końcu lat 1960tych przez młodą inteligencję i rewolucyjnych studentów. Proklamował swą walkę w 1971, kiedy to grupa uzbrojonych fedainów przejęła wiejski posterunek policji zwany “Siahkal”. W odniesieniu do absolutystycznej dyktatury reżimu szacha wierzyli, że uzyskanie wolności i sprawiedliwości społecznej jest możliwe tylko w wyniku walki zbrojnej awangardy rewolucyjnej, która w pewnym momencie przekształci się w masową rewolucję. Inne środki bez użycia przemocy, szczególnie w wyniku nieudanych doświadczeń Partii Tuddeh i Frontu Narodowego (szerokie spektrum polityczne, popierające Mohammeda Mosaddeqa), były uznawane za ułomne i nieefektywne. Te dwie główne grupy opozycyjne nie były w stanie zmobilizować ludzi przeciwko absolutystycznej dyktaturze szacha - w owych czasach zbrojnych ruchów nie etykietowano określeniami, takimi jak „terroryzm”, „awanturniczość”, czy „utopie drobnej burżuazji”.
Trzeba tu zważyć na niepokoje społeczne lat 1960tych; Francja i Niemcy były zdominowane demonstracjami studenckimi 1968 roku, we Francji niemal doszło do sytuacji rewolucyjnej. Pojawiła się jakaś liczba grup lewicowych w Niemczech, Włoszech, Francji oraz innych krajach. Uzbrojone grupy, jak IRA w Irlandii Północnej czy baskijska ETA, były zaangażowane w walkę zbrojną. Rewolucyjne wydarzenia w Ameryce Łacińskiej cieszyły się masowym poparciem ze strony europejskiej młodzieży. Nawet państwa europejskie, szczególnie zarządzane przez partie socjalistyczne lub socjaldemokratyczne, musiały uwzględniać sympatię ich inteligencji do ruchów rewolucyjnych i antyamerykańskich. Idea Castro, że "kule, a nie głosy, to droga sięgania po władzę" miały polityczny sens. Doradcą Mitterranda do spraw Ameryki Łacińskiej został Régis Debray, który walczył u boku Che Guevary w Boliwii w 1967 i był autorem książki "Rewolucja w rewolucji". Książka ta zainspirowała Fedainów.
Nie trzeba wspominać, że w owym czasie koncepcje walki zbrojnej były wolne od jakichkolwiek skojarzeń z terroryzmem czy politycznym islamem. Ogromna liczba zachodniej młodzieży o poglądach lewicowych lub alternatywnych żywiła sympatię do Ruchu Wyzwolenia Palestyny (PLO) i stąd nosiła palestyńskie chusty jako znak solidarności z palestyńskimi bojownikami. Tymczasem Front przejawiał więcej niż powierzchowne podobieństwo do budzących dziś zaniepokojenie islamistów z Hamasu czy Hezbollahu.
Choć warunki społeczno gospodarcze, które sprzyjały walce zbrojnej w Ameryce Łacińskiej, nie były podobne do warunków w społeczeństwie islamskim, takim jak Iran, walka zbrojna Fedainów była w dużym stopniu zainspirowana doświadczeniami rewolucyjnymi Ameryki Łacińskiej. Uważali, że walka zbrojna wypromuje masową rewolucję w Iranie tak, jak to się stało w Kubie. W historii pierwszych założycieli ruchu Fedainów nie znajdziesz nawet stroniczki o ich kontakcie z islamem czy o roli islamu w ewentualnej rewolucji. Tak ważny czynnik społeczny, jak islam, jest w ich analizach zupełnie nieobecny.
W przeciwieństwie do części księży w Ameryce Łacińskiej mułłowie irańscy nigdy nie pogodziliby się z kolektywizmem, socjalizmem i materializmem lewicy. Od dynastii safadyjskiej do Szacha (oprócz około 16-letnich rządów szacha Rezy) irańscy kapłani czy mułłowie zawsze utrzymywali więź z monarchią. Ten sojusz został później użyty przez władze kolonialne do podtrzymywania status quo. Po decydującej „szyityzacji” Iranu przez Safawidów w 16 wieku społeczno- polityczny wpływ mułłów stale narastał, a proces ten uległ przyspieszeniu w czasie 16letnich rządów szacha Rezy. W latach 1960tych Ajatollach Chomeini sprzeciwił się reformom szacha: rolnej i przyznającej kobietom prawa wyborcze, przez co poprowadził ruch islamski do oporu wobec „nieislamskim reformom”.
Ani prorosyjska Partia Tudeh, ani marksistowsko- leninowski OIPFG nie były w stanie wprowadzić do swoich analiz społecznych marksowskiego „religia to opium dla ludu” -- zamiast tego uważali „antyimperialistyczny” ruch muzułmański za swego strategicznego sojusznika. Nic dziwnego, że obaj eks- rywale (partia Tudeh oraz większość Komitetu Centralnego nie prosowieckiej OIPFG zwana Większością) spotkali się mimo pogłębiających się tarć, aby bezwarunkowo poprzeć „antyimperialistycznego Chomeiniego i jego islamistyczny ruch – i popierali go do momentu, gdy sami, jak inne lewicowe grupy, wpadli pod islamistyczny miecz Chomeiniego jako „bluźnierczy ateiści”.
Ale przedtem ich ślepe poparcie dla islamistycznego reżimu osiągnęło poziom zdradzieckiej współpracy z strukturami represyjnymi i prawicowymi, paramilitarnymi opryszkami reżimu – którzy na terenie całego kraju zajmowali się identyfikacją i „aresztowaniami” „agentów imperializmu”. Wykonano egzekucje na wielu tysiącach owych „agentów”, w tym na osobach niedorosłych. W rzeczywistości olbrzymią liczbę ofiar stanowili nastolatkowie oraz młodzi ludzie, domagający się podstawowych praw demokratycznych.
Klasa robotnicza, którą ta pseudolewica miała wspierać, straciła tą odrobinę praw, jaką uzyskała w czasie rewolucji, i którą nadaremno usiłowała zachować na stałe. Ich nowe, niezależne związki zawodowe, zostały zakazane i zastąpione przez islamistyczne zrzeszenia założone przez Ministerstwo Pracy. Ich udział w zyskach i przywileje, ustanowione jeszcze za szacha, zostały zlikwidowane. Zakazano prawa do strajku. Płace utrzymywano na bardzo niskim poziomie, zamknięto wiele fabryk, a ich pracowników wyrzucono na bruk bez żadnych zasiłków dla bezrobotnych. Ponieważ protestowali, islamistyczny reżim wielu robotników aresztował, osadzał w więzieniach i poddawał egzekucjom – a w tym czasie opisywane tu spektrum lewicy popierało reżim mułłów.
Ta część irańskiej lewicy nie absorbowała swej uwagi prawami człowieka, indywidualnymi wolnościami czy prawami kobiet. Dla nich istniały podziały bazujące na klasie, ideologii oraz jakichkolwiek antagonistycznych czynnikach związanych z koncepcją klasy. Z tej perspektywy selektywnie argumentowali, że krajowi kapitaliści reprezentowali interesy imperialistów, ale już rola mułłów i ich tradycyjne więzi z feudalizmem i tradycyjnym kapitalizmem były przez nich ignorowane. Słynnej książka „Historia trzydziestu lat” Bijana Jazaniego, założyciela marksistowsko- leninowskiej OIPFG, wyraża ogromne uznanie dla Ajatollacha Chomeiniego jako „rewolucyjnego” mułły wywodzącego się z „drobnej burżuazji”. Liczące sobie czternaście stuleci islamistyczne prawa szariatu, opisane w książce Chomeiniego jako Państwo Boga, “Velayt-e-Faghih”, były zdumiewająco ignorowane przez tą część lewicy. Chomeini miał te faszystowskie, mizoginistyczne i antysocjalistyczne idee jeszcze przed rewolucją 1979, ale został przez to spektrum lewicy zaakceptowany i wychwalany jako symbol walki przeciwko Szachowi. Aby skonkludować, islam jako czynnik wytwarzający nowe podziały czy monolityczne stosunki społeczne, w ogóle nie był wzięty przez lewicę pod rozwagę.
Tymczasem to właśnie religia była używana przez siły kolonialne czy wewnętrzne jako tama przeciwko demokracji i nowoczesności. Oczywiście, do pewnego stopnia na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej ruchy islamskie były czynnikiem jednoczącym, ale równocześnie władze kolonialne tolerowały je, by zapobiec wyłanianiu się demokratycznej alternatywy. Islamistyczne ruchy nie oferowały żadnych efektywnych rozwiązań dla istniejących problemów. Nie da się tak po prostu zlikwidować stanu zależności ekonomicznej, z, albo i bez islamistycznych rozwiązań. Jedynym rozwiązaniem, gwarantującym ekonomiczną niezależność, jest szybki rozwój w ramach demokratycznego i świeckiego państwa – inaczej islamskie państwa, takie jak Pakistan, Afganistan, Somalia czy Iran – pozostaną zależnymi ekonomicznie państwami klienckimi wielkich mocarstw.
Siły kolonialne respektowały, a nawet propagowały religię w Iranie, także jako sposób na konspirację. Szyiccy mułłowie w Iranie, podobnie jak chrześcijańscy misjonarze w Afryce, znani byli z zajmowanych przez nich pozycji protégés brytyjskiej administracji kolonialnej; jedni i drudzy wygłaszali kazania, by przyciągnąć ludzi do Boga, ale nie do wolności i postępu. Kolonializm z natury rzeczy pragnie utrzymywać swoje kolonie w stanie jak największego niedorozwoju, analfabetyzmu i zabobonu. Te wsteczne tendencje idą ręka w rękę z religią. Bez takich warunków wstępnych w dziejach kolonializmu plądrowanie i grabież kolonii by nie była taka łatwa.
W koloniach islamskich rolę chrześcijańskich misji wypełniała struktura islamskich ulemów, która podlegała dostosowaniu do celów kolonialnych. Administrujący koloniami nie interweniowali w kwestie dotyczące islamu czy islamskich praktyk, ale oddzielnie religii od spraw praktycznych rządu i prawa było w ich interesie. To, samo w sobie, jest interwencją w sprawy islamu. W przypadku Iranu uważa się, że w 20 wieku Imperium Brytyjskie musiało współpracować z pewną liczbą wpływowych duchownych, aby wzajemnie wzmacniać swoje wpływy i władzę. Szczyt owej wzajemnej współzależności przypadł na rok 1953 i zaplanowany przez USA i Wielką Brytanię zamach na irańskiego premiera Mossadegha, który zagroził brytyjskim interesom nacjonalizując irański przemysł naftowy. Do przeprowadzenia zamachu siły kolonialne spożytkowały najbardziej opryszkowate i reakcyjne elementy muzułmańskiego „bazaru” (tradycyjnego biznesu, zakazanego dla duchownych), którym przewodzili duchowni. Dr. Mossadegh jest jedynym demokratycznym premierem w najnowszej historii Iranu. W wyniku zamachu USA i Wielka Brytania reinstalowały w Iranie szacha na pozycji despoty.
Nawet po pierwszej w historii Bliskiego Wschodu rewolucji konstytucyjnej Iran nie mógł uwolnić się od wpływu mułłów. Wkrótce straciła sens konstytucja, która oddawała władzę w ręce ciał obieralnych. Z pomocą mułłów władza pozostała świętym darem w rękach królów, którzy od czasu Safawidów uważani są za „ziemskich reprezentantów Ukrytego Dwunastego Imama, Mahdiego”, a z kolei mułłowie uważani są za jedynych interpretatorów Imama.
Mimo podziału Iranu na sfery interesów Anglii i Rosji Iran nie został skolonizowany oficjalnie, lecz mimo to kraj utracił swoją naturalną drogę postępu, demokracji, sekularyzmu i niezawisłości. Jak dokumentuje książka F. Williama Engdahla „A Century of War - Anglo-American Oil Politics and the New World Order”, interesy brytyjskie na Bliskim Wschodzie zaczęły szczytować z chwilą, gdy jej przywódcy zorientowali się, że ropa zastąpi węgiel jako źródło energii przyszłości. Na przełomie wieków Wielka Brytania nie miała bezpośredniego dostępu do ropy i jej dostawy zależały od Ameryki, Rosji i Meksyku. Szybko zrozumiano, że taka sytuacja jest nieakceptowalna i poprzez intrygi z udziałem brytyjskiego szpiega nazwiskiem Sidney Reilly oraz australijskiego geologa i inżyniera nazwiskiem William Knox d’Arcy, Wielka Brytania zapewniła sobie prawa do wierceń od perskiego monarchy Rezy Chana. Za prawa wydobywania perskiej ropy do 1961 roku D’Arcy zapłacił 20 tysięcy dolarów w gotówce i zobowiązał się do tantiemy 16 procent od całej sprzedaży na konto szacha. Firma brytyjska, do współpracy z którą Reilly namówił d’Arcy'ego, znana była wtedy pod nazwą Anglo-Persian Oil Company – i była faktycznym prekursorem potężnego dziś British Petroleum. Popularny premier Iranu Mossadegh znacjonalizował irańską ropę, by tej grabieży położyć kres. Dwa lata później w 1953 Mossadegh został obalony przez amerykańsko-brytyjski zamach stanu, nie bez dużej pomocy ze strony przywódców duchowych kierowanych przez ajatollacha Kaszani, wpływowego mułły, który już wcześniej poprzysięgał demokratycznie wybranemu rządowi Mossadegha, że go obali.
Bardziej niż instytucji takich jak armia, służby cywilne i sądownictwo, które systematycznie ustanawiano w koloniach, kolonializm brytyjski potrzebował religii do lepszej kontroli rozległych terytoriów, jakie zdobyli w XIX wieku. Co więcej, kreowano sekty i kulty, podburzano do sekciarskich konfliktów. Wszystkie te środki torowały drogę do utrzymania stanu zależności ekonomicznej, nawet po ich fizycznym wyprowadzeniu się. Przykładem takiej „dekolonizacji” jest zdobycie niepodległości przez Indie w 1947, które szybko zaowocowało podziałem subkontynentu indyjskiego na dwa, a potem trzy państwa, na podstawie konfliktów religijnych. I takie są źródła narodzin islamskiego państwa Pakistanu z prezydentem Ayub Khanem w końcówce lat 1960tych.
Ustanowienie państw komunistycznych w XX wieku było dla niektórych muzułmańskich działaczy jak tych z Ludowej Organizacji Mudżahedinów (MEK) jako szansa antykolonializmu na wzmocnienie politycznego sojuszu przeciwko Zachodowi, a dla szyickich mułłów (jak Chomeini) „komunizm to ateizm” i dlatego go demonizowali jako “Kufr” (bluźnierstwo). Islamistyczne ruchy, a szczególnie irańscy mułłowie, postrzegali wyłanianie się marksizmu jako obcego demona, z którym należy walczyć i nie dopuszczać do mentalnej i fizycznej obecności w szyickim społeczeństwie. Aczkolwiek struktury islamistyczne mają stalinowskie metody organizacji, to są bardziej antykomunistyczne niż antyzachodnie. Ateistyczna legitymizacja komunizmu przypomina im nieustannie, że problem kultury ateistycznej może stanowić większe niebezpieczeństwo niż zachodni kolonializm. Komunizm zawsze pozostawał głównym wyzwaniem dla każdej struktury islamistycznej, przyzwyczajonej do długiej koegzystencji z Imperium Brytyjskim i hegemonią USA.
Ten antysocjalistyczny charakter ruchów islamskich w ogólności, a szczególnie szyickich mułłów w Iranie, stanowił to brakujące ogniwo, które nie pozwoliło szerokiemu spektrum irańskiej lewicy nawiązać kontaktu z rzeczywistością. Wpadli w pułapkę Chomeiniego, co ostatecznie kosztowało ich nie tylko złą reputację, lecz także tysiące ludzkich żyć.
.
Jahanshah Rashidian
Rotten Gods, 19 styczeń 2009
środa, 5 listopada 2008
To jest wasze zwycięstwo - pełny tekst przemówienia Baracka Obamy
Miasto Waszyngton wyległo na ulice, tańczyć i trąbić klaksonami na jego cześć. Europa przyjmuje go z otwartymi ramionami. Wielotysięczny tłum zgromadzony na wiecu w Chicago przywitał Baracka Obamę skandując entuzjastycznie "Yes, we can! Yes we can!" W światowych komentarzach, jakie pojawiły się po jego pierwszym przemówieniu już jako prezydent elekt, coraz częściej pojawiają się słowa "perfekcyjny" i "historyczny wybór". To przemówienie nie może utonąć pod nawałą nowych informacji. Jest rzeczywiście perfekcyjne... Poniżej - pełen jego tekst.[red]
Jeśli ktokolwiek jeszcze wątpi, że Ameryka to miejsce, gdzie wszystko jest możliwe; zastanawia się, czy marzenia założycieli naszego państwa wciąż są żywe i wątpi w moc naszej demokracji - dziś ma odpowiedź - od szkół do kościołów, w liczbie jakiej ten naród nigdy wcześniej nie widział. Ludzie czekali trzy-cztery godziny, bo wierzyli, że tym razem musi być inaczej, że tym razem ich głos przyniesie zmianę. Młodzi i starzy, biedni i bogaci, Demokraci i Republikanie, czarni, biali, Latynosi, Azjaci, rdzenni Amerykanie wysłali światu wiadomość: Nigdy nie byliśmy tylko zbiorem niebieskich i czerwonych stanów, tylko Stanami Zjednoczonymi Ameryki.
Jest to odpowiedź tych, którym kazano być cynicznym, przestraszonym i pełnym wątpliwości. Ci wszyscy wzięli historię w swoje ręce i zmienili ją, w nadziei na lepsze dni. Trwało to długo, ale dziś, dzięki temu co zrobiliśmy w tych wyborach, w tym decydującym momencie, zmiana przyszła do Ameryki.
Odebrałem właśnie bardzo uprzejmy telefon od senatora McCaina. McCain walczył długo i ciężko w tej kampanii, jeszcze dłużej i ciężej walczył za kraj, który kocha. Większość z nas nawet nie jest w stanie wyobrazić sobie poświęceń tego odważnego przywódcy. Gratuluję mu oraz gubernator Palin wszystkich ich osiągnięć. Nie mogę doczekać się wspólnej pracy na rzecz tego narodu.
Chcę podziękować Joe Bidenowi, wiceprezydentowi-elektowi Stanów Zjednoczonych, mojemu towarzyszowi podróży, który w tej kampanii działał prosto z serca i mówił głosem tych, z którymi dorastał na ulicach Scranton i jeździł pociągiem do domu w Delaware. Nie było by mnie tutaj bez niezłomnego wsparcia mojej najlepszej przyjaciółki od 16 lat, ostoi naszej rodziny i miłości mojego życia, następnej pierwszej damy Michelle Obamy. Sasha i Malia, kocham was bardzo. I pomimo, że nie ma już jej wśród nas, wiem, że moja babcia nas obserwuje, wraz z całą rodziną. Zawdzięczam im to, kim jestem.
Jestem wdzięczny Davidowi Plouffe i Davidowi Axelrodowi oraz najlepszej kampanii kiedykolwiek prowadzonej w historii polityki. Sprawiliście, że to zwycięstwo stało się prawdziwe.
Ale przede wszystkim, nigdy nie zapomnę, do kogo ta wygrana naprawdę należy. Ona należy do was.
Nigdy nie byłem faworytem. Na początku nie mieliśmy dużo pieniędzy czy wsparcia. Nasza kampania nie została wymyślona w Waszyngtonie. Ona rozpoczęła się na podwórkach w Des Moines, salonach w Concord i ogródkach Charleston. Została zbudowana przez ludzi pracy, którzy wysupłali swoje drobne oszczędności, żeby dać pięć, dziesięć czy dwadzieścia dolarów na tą kampanię. Siłę dali nam młodzi ludzie, którzy odrzucili mit apatycznego pokolenia, które opuszcza rodzinne domy aby ciężko pracować za małe pieniądze. Siłę dali nam starsi ludzie, którzy odważnie, w mrozie i upale chodzili od domu do domu. Siłę dały nam miliony Amerykanów, którzy jako woluntariusze dali dowód, że dwa stulecia później, rząd z obywateli, tworzony przez obywateli i działający dla obywateli nie zniknął. To jest wasze zwycięstwo.
Wiem, że nie robiliście tego tylko po to, żeby wygrać wybory. Nie zrobiliście tego też dla mnie. Zrobiliście to, bo rozumiecie ogrom zadań, które stoją przed nami. Nawet dziś, gdy świętujemy, dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, że są to największe wyzwania naszych czasów. Dwie wojny, zagrożona planeta i najgorszy kryzys finansowy w historii. Nawet dziś, wiemy, że dzielni Amerykanie przemierzają pustynie Iraku i góry Afganistanu, ryzykując życie dla nas. Wiemy o rodzicach, którzy kładą spać swoje dzieci, a sami martwią się o pracę, spłatę kredytu, czy o pieniądze na lekarza lub edukację. Musimy okiełznać nową energię i stworzyć nowe miejsca pracy, zbudować nowe szkoły, zwalczyć nowe zagrożenia i odbudować nasze sojusze.
To będzie długa i stroma droga. Nie dotrzemy tam w rok czy w jedną kadencję. Ale, Ameryko, nigdy nie miałem większej nadziei niż dziś, że uda nam się. I obiecuję wam, że zrobimy to wspólnie. Popełnimy błędy, będzie wielu, którzy nie będą zgadzać się z moimi decyzjami. Wiem, że rząd nie rozwiąże każdego problemu. Zawsze będę z wami szczery. Będę was słuchać, szczególnie wtedy, gdy nie będziemy się zgadzać. I przede wszystkim, proszę was, abyście włączyli się do pracy nad odmianą tego narodu w jedyny sposób, w jaki przez 221 lat było to robione. Cegła po cegle, dzielnica po dzielnicy, ramię w ramię.
To, co zaczęło się zimą dwadzieścia jeden miesięcy temu nie musi zakończyć się w tą jesienną noc. To zwycięstwo to nie zmiana, której potrzebujemy - to szansa na dokonanie jej. Nie uda nam się, jeśli wrócimy do starego porządku. Nie uda się bez was. Przywołajmy więc ducha nowego patriotyzmu: Służby i odpowiedzialności. Pracujmy ciężej i dbajmy o siebie nawzajem. Pamiętajmy, czego nauczył nas ten kryzys. Nie możemy mieć kwitnącego Wall Street, jeśli Main Street nie działa dobrze. Upadamy i wznosimy się jako jeden naród.
Odrzućmy pokusę powrotu do starej walki partyjnej, małości i niedojrzałości, które tak długo zatruwały naszą politykę. Pamiętajmy, że to mężczyzna z tego stanu jako pierwszy wniósł sztandar Partii Republikańskiej do Białego Domu, partii opartej na wartości samowystarczalności, wolności osobistej i jedności narodowej. Dzielimy te wartości. Partia Demokratyczna odniosła wielkie zwycięstwo, przyjmujemy je z pokorą i determinacją, aby zwalczyć podziały, które hamują nasz rozwój. Tak, jak powiedział Lincoln do narodu podzielonego o wiele bardziej, niż dziś: "Nie jesteśmy wrogami, lecz przyjaciółmi. Uczucie mogło splamić tę przyjaźń, ale nie złamie naszego przywiązania". Zwracam się do tych Amerykanów, których głosów nie zdobyłem: Nie głosowaliście na mnie, ale słyszę was i potrzebuję waszej pomocy. Będę także waszym prezydentem.
Do wszystkich tych, którzy obserwują nas na całym świecie, od parlamentów i pałaców, do tych zgromadzonych w zapomnianych zakątkach świata: Nasze życie jest inne, ale przeznaczenie to samo. Świt nowego przywództwa Ameryki jest w naszym zasięgu. Zwyciężymy tych, którzy chcą zniszczyć ten świat. Pomożemy tym, którzy poszukują pokoju i bezpieczeństwa. Tym, którzy wątpili w Amerykę udowodniliśmy dziś, że prawdziwa siła naszego narodu pochodzi nie z potęgi naszych armii czy rozmiaru bogactwa. Ona pochodzi z mocy ideałów - demokracji, wolności, szansy i niezłomnej nadziei.
Oto prawdziwy geniusz Ameryki. Ameryka może się zmienić. Nasz związek może być ulepszony. A to, co już osiągnęliśmy, daje nam nadzieję, że możemy stawić czoła wyzwaniom jutra.
Te wybory miały wiele precedensów, o których uczyć się będą następne pokolenia. Dziś myślę o kobiecie, która zagłosowała w Atlancie. Jest bardzo podobna do innych, którzy czekali w kolejce, aby ich głos został usłyszany. Poza jednym - Ann Nixon Cooper ma 106 lat. Urodziła się tylko jedno pokolenie po zniesieniu niewolnictwa, w czasach gdy nie było ani samochodów, ani samolotów. Nie miała prawa głosu z powodu płci i koloru skóry. Dziś, myślę o tym wszystkim co przeszła w tym stuleciu bólu i nadziei, walki i postępu. Mówiono nam wtedy, że nie możemy. Tak, możemy.
Był czas, gdy głosy kobiet były uciszane a ich nadzieje lekceważone. Dożyła czasu, gdy to się zmieniło. Tak, możemy.
Był czas, gdy depresja doprowadziła nasz naród do zwalczenia strachu za pomocą New Deal. Tak, możemy.
Był czas, gdy bomby spadły na naszą bazę, a tyrania zagrażała światu. Całe pokolenie podjęło wyzwanie i demokracja została ocalona. Tak, możemy.
Ann przeżyła autobusy w Montgomery, most w Selmie i kaznodzieję z Atlanty, który powiedział ludziom, że "Przezwyciężymy". Tak, możemy.
Człowiek dotarł na księżyc, mur runął w Berlinie, świat został połączony przez naukę i wyobraźnię. I dziś, w tych wyborach, Ann oddała głos, ponieważ mając za sobą najlepsze i najgorsze czasy, wie, że Ameryka może się zmienić. Tak, możemy.
Ameryko, dotarliśmy tak daleko. Widzieliśmy tak wiele. Ale jest jeszcze bardzo wiele przed nami. Jeśli nasze dzieci dożyją następnego stulecia, jaką zmianę zobaczą? Jaki postęp?
Mamy teraz szansę, żeby odpowiedzieć na to pytanie, to nasz moment. Musimy dać ludziom pracę i otworzyć możliwości przed dziećmi. Przywrócić pomyślność i promować pokój. Odzyskamy amerykański sen i potwierdzimy fundamentalną prawdę, że jesteśmy jednością. Dopóki oddychamy, mamy nadzieję, powiemy cynikom, którzy twierdzą, że nie możemy. Tak, możemy. Niech was Bóg błogosławi i niech Bóg błogosławi Stany Zjednoczone Ameryki.
Z podziękowaniem dla bg - tłumacza z Gazety Wyborczej.
czwartek, 30 października 2008
Polska potrzebuje nowoczesnej lewicy
Tomasz Sygut: - Co dolega polskiej lewicy?
Józef Pinior: - Przeżywa poważny kryzys. Normą jest, że w każdym kraju UE - prócz Irlandii - lewica albo ma rząd, albo jest największą siłą opozycyjną. W Polsce w dwóch kolejnych wyborach znalazła się poza głównym nurtem politycznym. Jeśli powtórzy się to w następnych wyborach, wyląduje na marginesie polskiej polityki.
- Za co płaci polska lewica? Wydawało się, że winy rządu Millera już dawno odkupiła...
- Jedną z zasadniczych przyczyn słabości lewicy jest fakt, iż nie jest ona zakorzeniona w tradycji. Od Brzozowskiego poprzez Polską Partię Socjalistyczną i Pużaka.
- Chce pan powiedzieć, że obecna lewica jest słaba intelektualnie?
- Nie ma intelektualnego fundamentu, a przede wszystkim duchowej siły, którą posiada Partia Pracy w Wielkiej Brytanii czy SPD w Niemczech. Efekt jest taki, że kryzys wywołany rządami Leszka Millera przerodził się w katastrofę.
- Dziś dyskurs polityczny jest zdominowany przez PO i PiS. Co lewica powinna zrobić, aby odnaleźć się w tej trudnej dla siebie sytuacji?
- Lewica musi być bardziej ofensywna. Jeśli spyta pan, dlaczego w ciągu siedmiu lat zjechała z 40 do 6 procent, odpowiem, że nie była w stanie podjąć walki politycznej z prawicą. Zarówno tej o tradycje historyczne, jak i tej o kwestie dotyczące współczesności. Nie umiała powiedzieć, jak ma wyglądać dobre państwo, rynek. I tym samym oddała prawicy pole debaty publicznej. Jakim mamy tego efekt? Brak lewicy jest jedną z przyczyn totalnego upadku polskiej polityki. Trudno wyobrazić sobie jeszcze większą kompromitację od sporu między ośrodkiem rządowym a prezydenckim wokół szczytu UE. Zamiast mówić jednym głosem i współdecydować o losach całej Unii, kłócimy się o samoloty i krzesła.
- Lewica nie potrafiła wykorzystać sporu między Tuskiem a Kaczyńskim...
- Jestem przekonany, że spotkanie środowisk lewicowych, które miało miejsce kilka dni temu w Krakowie, pokazało, iż lewica zaczyna się budzić. Spotkali się tam ludzie, których mimo wielu różnic łączy przekonanie, że trzeba odebrać monopol na politykę prawicy konserwatywnej.
- Zaproszenia do Krakowa nie otrzymał szef SLD. Chcecie odbudowywać lewicę bez Sojuszu?
- To spotkanie nie było wymierzone w SLD. Miało pokazać, że lewica posiada potencjał intelektualno-duchowy. A od tego, a nie od politycznej kreacji, zakładania partii czy ustalania list wyborczych trzeba zaczynać. Oczywiście planujemy następne kroki, które w nieodległym czasie mają doprowadzić do powstania jednej formacji politycznej. A SLD? Nie widzę przeszkód, by znalazł się w strukturze nowej zreformowanej lewicy.
- Jako odrębny byt?
- Być może na początku będą to dwa osobne byty. Natomiast można wyobrazić sobie pewien alians strategiczny związany z wyborami. Jesteśmy otwarci na różne rozwiązania na poziomie technicznym. Wiele zależy od Napieralskiego. Grając między PO a PiS, skazuje lewicę na margines. Szef SLD musi otworzyć się przede wszystkim na inne środowiska lewicowe. Tak naprawdę ma dwa wyjścia: albo stanie się jednym z ważnych przywódców lewicy, albo będzie przywódcą małej sekty.
- Na spotkaniu w Krakowie pojawił się aktor Daniel Olbrychski...
- Miał jedno z najlepszych przemówień na sali. Okazuje się, że jest nie tylko wielkim aktorem, ale ma też ogromny potencjał polityczny. Na sali obecny był też prof. Jerzy Pomianowski spełniający testament Jerzego Giedroycia jako redaktor naczelny "Nowej Polszy", pisma dla rosyjskiego inteligenta. Moim zdaniem tego pokroju ludzi jest w Polsce więcej. Oni chcą nas wspierać intelektualnie i pokazać, że Polska ma nie tylko twarz Kaczyńskiego i Tuska.
- Jaki azymut powinna obrać dziś polska lewica? Co powinna zrobić, aby pokazać, że jest potrzebna?
- Kwestia fundamentalna to sprawa polityki historycznej. Lewica musi mieć świadomość swojej tożsamości i siły. A ta siła wynika z tradycji intelektualno-duchowej w Polsce. My jesteśmy od Brzozowskiego, od Pużaka i Giedroycia. Nie możemy pozwolić na politykę degradacji, jaką prawica prowadzi chociażby w stosunku do Lecha Wałęsy. Po drugie: lewica musi pokazywać, że ma dobre projekty - reformy służby zdrowia, edukacji. Że jest za wprowadzeniem w Polsce waluty euro, że ma swoich ekonomistów, którzy mogliby reagować na kryzys gospodarczy. I wreszcie polityka europejska. Lewica musi nieustannie stawiać prawicę pod ścianą i pytać: dlaczego nie ratyfikujemy traktatu lizbońskiego, dlaczego Polska nie przyjęła Karty Praw Podstawowych, dlaczego nie potrafimy wywalczyć właściwego miejsca w łonie narodów europejskich?
- Wierzy pan w lepsze jutro lewicy?
- Jestem o tym przekonany. Trudno wyobrazić sobie historię Polski XX w. bez Brzozowskiego, Piłsudskiego, KOR-u, Giedroycia czy pierwszej Solidarności. To pokazuje, że lewica intelektualna i polityczna decydowała o najnowszej historii Polski. Nie widzę żadnych powodów, by teraz miało się to zmienić.
źródło: "Superekspres"
piątek, 19 września 2008
Europejska socjaldemokracja, siła bezsilna
Ale równoczesność występowania i jaskrawa obecność tych problemów są mniej znaczące, niż na to wskazują. Błędy w zarządzaniu czy niezdarność nie są wyłączną cechą lewicy: Belgię paraliżuje zagrożenie rozpadem, Austria ciągle poszukuje sposobów na scementowanie nie do końca konserwatywnej koalicji, Polska walczy o uzyskanie stabilnej równowagi wśród jej licznych, reakcyjnych impulsów, a francuski prezydent w rankingach popularności bije rekordy niskich notowań.
Dwa czynniki pomagają wyjaśnić obecne europejskie niewiadome. Po pierwsze, mamy do czynienia z kryzysem ekonomicznym i finansowym, z którym powoli dajemy sobie radę. Po drugie, chodzi o sposób, w jaki media ten kryzys przedstawiają. Sądzę, że oprócz poczucia bezsiły dręczącego całą Europę, właśnie kombinacja tych dwóch czynników może charakteryzować szczególnie socjaldemokrację.
Pisząc o kryzysie media przykładają nadmierną wagę do samych finansów i niewystarczająco interesują się kwestią wyraźnego spowolnienia wzrostu gospodarczego. Ale to właśnie spowalnianie wzrostu czyni wszystkie rozwinięte kraje mniej odpornymi na szoki finansowe wynikające z problemu kredytów wysokiego ryzyka i wiązanych pakietów kredytowych, które są z kolei używane do osłabiania ryzyka związanego z długami wysokiego ryzyka. W rzeczywistości to kombinacja trudności banków, spowolniony wzrost oraz wzmożone zagrożenie bezrobociem lub pracą dorywczą kreują słabości polityczne, widoczne w Zjednoczonym Królestwie, Hiszpanii, Włoszech i gdzie indziej.
I tu mamy prawdziwy problem ideologiczny. Druga połowa XX wieku była świadkiem zwycięstwa gospodarki rynkowej nad gospodarką administrowaną. Lewica, wcześniej wspierająca się o Marksa, straciła orientację. Nawet te socjaldemokracje, które były znakomitym regulatorem kapitalizmu, jak szczególnie w Skandynawii, zostały przygniecione kontrowersjami między keynesistami a monetarystami – i w całym rozwiniętym świecie wygrali monetaryści. Powszechnie akceptowaną mądrością dnia dzisiejszego jest to, że rynki się optymalnie równoważą niezależnie od państwa, co znaczy, że żadna interwencja rządu czy regulacja nie będzie ani efektywna, ani pożądana.
Obecny kryzys jest surową karą za ten ogromny błąd intelektualny. W ostatnich 30 latach mamy do czynienia nie tylko z podupadaniem onegdaj akceptowanych regulacji socjalnych i finansowych, co się odzwierciedla w relatywnym, ale znaczącym spadku dochodów z płac jako procent GDP per capita – a przez to także i spadku wydatków konsumpcyjnych we wszystkich krajach rozwiniętych, ale także z dosłownym zniesieniem kontroli nad sektorem bankowym, który może robić to, co mu się podoba. Niemniej, gdyby wydawać sądy na podstawie opinii prezentowanych przez media, to równoległe kryzysy kredytów wysokiego ryzyka i kredytów wiązanych, paraliżujące obecnie światowe finanse, należałoby przypisać wyłącznie „amoralności” banków, a w żadnym wypadku niewydolności systemu.
Mówiąc w uproszczeniu, deregulacja, prywatyzacja, redukcja serwisów publicznych, reorientacja zarządów korporacyjnych na zarobki – to wszystko odpowiada zbyt wielu ludziom. W rezultacie bitwa polityczna o przywrócenie poczucia użyteczności publicznej będzie długa i trudna. Co jest równie jasne, to potrzeba, nawet jeśli nie do końca uświadamiana, aby natura tej bitwy była przede wszystkim intelektualna; trzeba przywrócić legitymizację poglądowi, że obowiązują pewne podstawowe zasady i instytucje kontroli publicznej.
To powinno być zadanie dla socjaldemokratów - ale właśnie w tym miejscu but zaczyna uwierać. My, socjaldemokraci, już nie jesteśmy w stanie walczyć w takich bitwach, gdyż problem jest nie tylko natury ideologicznej, ale też kulturowej. Media już nie są komentatorami, ale uczestnikami, którzy zalali politykę swoją symboliką. Czy to przez przypadek, czy z zamysłu, media wybierają tylko te bitwy, które oferują najlepsze spektakle: zderzenia osobowości, przemoc i represje, walki o narodową tożsamość i dysputy o postawach moralnych i seksualnych. Współczesne media ignorują techniczne spory o sposób sprawowania władzy, gdyż publiczność dla takich sporów jest zbyt ograniczona.
Na przykład, w ramach przygotowań do jej następnego kongresu, Francuski Partia Socjalistyczna poddała się tej rzeczywistości. Już wiemy, że będą fajerwerki medialne, a za to niewiele dyskusji na temat regulacji gospodarki. Przypadek Hiszpanii, gdzie kompetentny i szanowany rząd ponosi pełną odpowiedzialność za kryzys finansowy, który się gdzieś indziej zaczął – jest identyczny. Zamiast skupić się na kryzysie, kryguje się przed mediami. Wszystko, co zagraża stabilności rządu, powiększa sprzedaż gazet i przestrzeni reklamowych, równocześnie komplikując jakiekolwiek próby rozwiązywania problemów, leżących u podstaw tej niestabilności.
Całkiem po prostu, system, w którym media się w taki sposób zachowują, naraża na niebezpieczeństwo nie tylko gospodarkę, lecz też demokrację.
* Michel Rocard, były premier Francji i przywódca Partii Socjalistycznej, jest członkiem Parlamentu Europejskiego. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem monetaryzmu?
Michel Rocard, Une Sociale Démocratie européenne au pouvoir impuissant, copyright fr. Project Syndicate, sierpień 2008, pol. Planeta Terra.
Dyskusja na Salonie24
niedziela, 6 lipca 2008
Józef Pinior – Strategia centrolewicy
Ofiarą tamtej sytuacji staje się przede wszystkim lewica – mająca przeciwko sobie gestapo i NKWD. Polityka dwudziestowieczna to walka socjalistów o fizyczne i duchowe przetrwanie, w obozach, w podziemiu, na emigracji, bez własnych partii politycznych, uczelni, środków finansowych; na marginesie wydarzeń. Represje dotykają zawsze partie socjaldemokratyczne, ale często także samych komunistów. Isaac Deutscher w słynnym eseju mówi o tragedii Komunistycznej Partii Polski, rozwiązanej przez Komintern w 1938 r. Partii, której prawie wszyscy działacze Komitetu Centralnego giną w stalinowskich procesach w latach trzydziestych w Związku Sowieckim. W przejmujący sposób o doświadczeniu lewicowej inteligencji mówi Aleksander Wat w wywiadzie- rzece z Czesławem Miloszem „Mój wiek”. Lewica w całej Europie mierzy się z narodowymi dyktaturami, z faszyzmem i ze stalinizmem. Polska Partia Socjalistyczna w 1948 r. zostaje wchłonięta przez partię stalinowską, a jej członkowie stają przed dramatycznym wyborem emigracji, wewnętrznego wygnania lub działalnością w strukturach komunistycznych. Nie ma dobrego wyboru. Emigracja po II wojnie światowej oznacza w Europie Środkowo – Wschodniej utratę wpływu na los własnego kraju na 50 lat.
Doświadczenie lewicy jest przede wszystkim doświadczeniem demokracji. Takie pozostaje przesłanie Orwella; pomiędzy jednym totalitaryzmem a drugim lewica wybiera demokrację liberalną. Druga polowa XX wieku oznacza wielkie polityczne zwycięstwo Międzynarodówki Socjalistycznej. W 1968 Praska Wiosna dokonuje ostatecznego przełomu w ewolucji wielu partii komunistycznych w kierunku demokratycznego socjalizmu, kładzie podwaliny pod „eurokomunizm”, jeden z najciekawszych nurtów politycznych ostatnich trzydziestu lat. Walka o demokrację staje się wspólnym celem opozycji w Europie Środkowo – Wschodniej oraz lewicy socjalistycznej na Zachodzie. Demokratyzacja w Portugalii, Hiszpanii, Grecji przynosi odrodzenie partii socjaldemokratycznych w Europie Południowej, towarzyszy wraz z procesem helsińskim powstaniu w Polsce Komitetu Obrony Robotników oraz Karty 77 w Czechosłowacji. Upadek ostatnich narodowych dyktatur w Europie w latach siedemdziesiątych, bunt „Solidarności” w 1980 r., wreszcie rewolucja demokratyczna w krajach bloku wschodniego w 19989 r. Otwiera drogę do uformowania rozszerzonej Wspólnoty Europejskiej, do Europy opartej na trwałym pokoju, demokracji i sprawiedliwości.
Zwycięstwo nad faszyzmem w II wojnie światowej przyniosło Europie Zachodniej odbudowę rynku kapitalistycznego z zabezpieczeniami socjalnymi i pracowniczymi. Liberalizm po wojnie został zakorzeniony w społeczeństwach europejskich przez instytucje państwa dobrobytu. Zarowno partie chrześcijańsko demokratyczne, jak socjaldemokratyczne, były połączone w kształtowaniu społecznej gospodarki rynkowej. Polityka europejska zrealizowała to, co się nie udało na początku XX stulecia: zjednoczenie Europy w oparciu o kapitalistyczny rynek, rządy prawa, instytucje liberalne, prawa pracownicze i socjalne. Demokratyzacja w Europie Południowej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych odwzorowywała generalnie ten model rozwoju. Jednak demokratyzacja w Europie Środkowo - Wschodniej odbyła się w innej sytuacji historycznej, w warunkach nowego etapu globalizacji, w którym miejsce keynsizmu zajął paradygmat neoliberalny, twardego rynku i polityki monetarnej. Liberalizm w swoim głównym nurcie nie odwolywał się już do idei państwa dobrobytu. „Terapi szokowej” towarzyszą często nieuczciwa prywatyzacja, poczucie zubożenia i poniżenia wielu setek tysięcy ludzi, szczególnie w Polsce. Partie lewicowe nie są w stanie wyartykułować polityki rozwojowej, która łączyłaby doświadczenia „trzeciej drogi” Billa Clintona i Tony Blaira z inną sytuacją społeczno – gospodarczą tej części kontynentu. Głosy niezadowolonych przejmują różnej maści partie prawicowe i populisttyczne.
W odróżnieniu od Europy Południowej, większość partii lewicowych w Europie Środkowowschodniej nie ma za sobą etosu działalności opozycyjnej przeciwko dyktaturze, co stanowi główny argument w krucjacie antylewicowej konserwatywnej prawicy. We wszystkich krajach tej części Europy, poza Republiką Czeską, partie lewicowe stanowią przekształcone w socjaldemokracje partie wywodzące się z partii rządzących w reżimach autorytarnych. W Czechach istnieje jednak silna partia komunistyczna. Na Węgrzech rządząca socjaldemokracja zmaga się z potężną opozycją konserwatywnego Fidesz-u i wydaje się pozostawać w defensywie politycznej od sierpnia 2006 r., kiedy ujawniono nagrania, w których premier Gyurcsany przyznał, że partia okłamywała społeczeństwo, aby wygrać wybory. Na Słowacji populistyczno – lewicowa SMER premiera Roberta Fico utworzyła rząd z dwiema radykalnymi partiami prawicowymi. Doprowadziło to do zawieszenia SMER w Partii Europejskich Socjalistów w latach 2006 – 2008. SMER ma w niej status partii aplikującej o członkostwo.
Najtrudniejsza sytuacja dla lewicy ukształtowała się jednak w Polsce. Kryzys lewicy w perspektywie historycznej wynika przede wszystkim ze złamania ruchu robotniczego w stanie wojennym, jak i masowych, negatywnych efektów „terapii szokowej” na początku lat dziewięćdziesiątych. Zarówno wybory parlamentarne i prezydenckie w 2005 r., jak i wybory parlamentarne w 2007 r., tworzą scenę polityczną konfliktu pomiędzy dwoma wielkimi blokami politycznymi, liberalno – konserwatywnym (PO) oraz ultrakonserwatywno- nacjonalistyczno- populistycznym (Prawo i Sprawiedliwość), i marginalizują lewicę w okolicach 10 proc. Wyniku wyborczego. Polska polityka staje się przez to wyjątkowa na tle europejskim. Strategia odbudowy lewicy, wejścia do głównego nurtu polityki polskiej, musi uwzględniać doświadczenie demokratyczne oraz liberalizm społeczny lewicy europejskiej.
Co to oznacza w obecnych warunkach politycznych? Po pierwsze, ponad piętnastoletnie dzieje polskiej demokracji wskazują, że niemożliwa jest masowa, zakorzeniona w społeczeństwie formacja lewicowa bez odwołania się do tradycji KOR-u i „Solidarności”. W najbliższych latach w Polsce nie będzie lewicy, jeśli nie będzie posiadała jako fundamentu ideowego 21 Postulatów Gdańskich i programu Samorządnej Rzeczpospolitej” z I Zjazdu NSZZ „Solidarność” w 19981 r. Lewica pozwoliła odebrać sobie historię, doprowadziła do zatracenia własnej tożsamości ideowej. Przeciwstawienie się konserwatywnej krucjacie prawicy, przywrócenie pamięci historycznej społeczeństwa tradycji PPS, rad robotniczych z okresu destalinizacji, tradycji liberalnych oraz chrześcijańsko- demokratycznych inteligencji w okresie PRL jest najważniejszym zadaniem chwili.
Po drugie, lewica w Polsce musi się stać liberalno – społeczna. To oznacza nakreślenie programu odbudowy polskiej odmiany państwa dobrobytu, opartego na planach rozwoju infrastruktury, edukacji, systemu opieki zdrowotnej i mieszkalnictwa. Przekuć na polskie warunki europejski model społecznej gospodarki rynkowej, doprowadzić do sojuszy politycznych ze związkami zawodowymi w tej sferze.
Po trzecie, lewica musi pamiętać, że specyfika polityki polskiej polega między innymi na tym, że jedna z głównych sił politycznych, Prawo i Sprawiedliwość, jest formacją eurosceptyczną, a w niektórych nurtach antyeuropejską. Polityka europejska, obrona rządów prawa, wolności osobistych, reguł polityki liberalnej przeciwko polityce nacjonalistycznej i fundamentalistycznej będzie głównym obszarem polityki w najbliższych latach. Sojusz środowisk socjaldemokratycznych ze środowiskami liberalno – demokratycznymi pozostaje kluczem do skutecznej polityki europejskiej w Polsce.
---
Józef Pinior – Eurodeputowany Grupy Socjalistycznej w PE, członek Komisji Rozwoju, Komisji Spraw Zagranicznych, Podkomisji Praw Człowieka, Absolwent prawa UWr., Podyplomowego Studium Etyczno- Religioznawczego UWr. I Szkoły Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Stypendysta New School University w Nowym Jorku. Wykładowca Akademii Ekonomicznej i Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania we Wrocławiu. Założyciel i jeden z przewodniczących regionu Dolny Śląsk NSZZ „Solidarność” (1980-1989); więzień sumienia Amnesty International w 1984 oraz w 1988.
sobota, 26 stycznia 2008
Lewicy w wielkim kryzysie o hodowli brojlerów
Ze sprawozdania opublikowanego w Gazecie Wyborczej wynika, że dzisiaj aktualnym zagadnieniem jest kryzys lewicy, a teren będzie się zajmował debatami na temat, jak przenieść na konkrety hasło "Wolność człowieka i solidarność między ludźmi". Kierownictwo amerykanskiej Partii Demokratycznej miałoby w ogóle poważne trudności ze zrozumieniem koncepcji "przenoszenia debat w teren" - głównie dlatego, że ma biurokratyczną samoświadomość i wie, że zadaniem partyjnej biurokracji jest organizowanie maszyny wyborczej, a nie sterowanie wewnątrzpartyjnym propagitem i pseudointelektualnymi "debatami". Życie intelektualne w Partii Demokratycznej kwitnie, ale nie dzięki partyjnym lektorom wysyłanym z Waszyngtonu w głęboki teren stanu Iowa.
O czym, jak, kiedy i z kim
Wolność człowieka, tak samo jak wolność wewnątrzpartyjna, realizuje się między innymi poprzez samosterowność jego życia intelektualnego. Temu służą think tanki. Debatują o czym chcą, jak chcą, kiedy chcą i z kim chcą. Sam termin pojawił się po II wojnie światowej. Dosłownie oznacza zbiornik myśli, a jako pojęcie wywodzi się od nazwy schronu, w którym naradzali się amerykańscy stratedzy. Aparat biurokratyczny Partii Demokratycznej, jak i każdej innej partii, z natury rzeczy ogranicza wolność członków tej partii. Jest właśnie do tego powołany. Jego głównym celem jest namówienie lub wymuszenie na wolnych jednostkach takiego zbiorowego działania, które zrealizuje najlepszą strategię prowadzącą do wygranych wyborów. Cieszy się partyjną legitymizacją tak długo, jak długo potrafi sprawnie zarządzać członkami partii, chętnie godzącymi się nadwerężyć własną wolność, poddać jurysdykcji sądów koleżeńskich i komisji rewizyjnych, płacić składki i nie całkiem dobrowolne darowizny, wszystko w nadziei na pożytki płynące z wyborczego zwycięstwa.
Wolność intelektualna człowieka, podobnie jak ciąża, nie istnieje częściowo, gdyż jest wolnością chaotyczną. Albo intelektualista ma wolność poruszania się ruchami Browna, albo przestaje być intelektualistą. Think tanki są szczytowym osiągnięciem powojennych, demokratycznych sposobów sprawowania władzy i chyba jakąś reakcją na powojenne przerażenie, że Hitler doszedł do władzy z zachowaniem formalnych mechanizmów demokracji. Gdyby Niccolo Machiavelli wiedział, ze wybór nie ogranicza się tylko do wyboru między despotą dobrym, a despotą niedobrym, to sam za bzdurę by uznał własną opinię "twierdzenie że lud jest najlepszym strażnikiem swoich praw, to bzdura niczym nie usprawiedliwiona. Jest on strażnikiem najgorszym, wręcz żadnym". Zarówno biurokraci, jak i intelektualiści, odpowiadają sobie na pytanie "o czym, jak, z kiedy i z kim". Biurokraci muszą wybrać jedną odpowiedź. Intelektualiści, którzy jedną i tą samą odpowiedź wybiorą, z presją lub bez, już intelektualistami nie są. Innymi słowy, rola partyjnego biurokraty i rola partyjnego intelektualisty do zupełnie różne role, różne środki i różne kryteria oceny.
Zamiast fantazji o politycznej prekognicji
Machiawelli żywił nadzieję, że zdolność przewidywania skutków własnych czynów jest tym, co odróżnia władcę dobrego od złego: "najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas". My, lokatorzy pierwszej połowy XXI wieku, jesteśmy od niego mądrzejsi. Wiemy już, że burz przewidzieć się nie da. Ani tej z Hitlerem, ani tej z Stalinem, ani tej z World Trade Center, ani wszystkich przyszłych. Przyszłością się rządzić nie da. Nawet Hitlerowi to się nie udało, mimo, że na swoim dworze zatrudniał wróżbitów. Ale w radzeniu sobie z przyszłością można przyjąć lekcję Matki Natury i zrobić to samo, co ewolucja robi od milionów lat. Siejesz mutującą sie pulę genetyczną i patrzysz, co z tego wyniknie. Coś padnie, coś przetrwa, a coś się okaże najlepszym lekarstwem na kryzys, którego dzisiaj nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Temu służą think tanki. Właśnie dlatego muszą się poruszać ruchami Browna - na tym polega przetrwanie systemu demokratycznego. Oraz prawdziwa wymiana pokoleń liderów politycznych.
Nie wiadomo, co myślał Reagan, kiedy po ustąpieniu z prezydentury zajał się zakładaniem think tanków. Zapewne miał na myśli rozwiązanie bardzo praktycznego problemu, jakim był niedobór konserwatywnych kadr, na tyle poważny, że przy zatrudnianiu urzędników do Białego Domu on sam musiał korzystać z zasobów Demokratów. Już zupełnie nie wiemy, czemu jego think tank fundował stypendia na najlepszych uniwersytetach nie tylko konserwatywnej młodzieży, ale i demokratycznej, która rokowała jakieś intelektualne nadzieje. Ale po 20 latach absolwenci sieci tanków Reagana nie tylko zmietli z powierzchni ziemi skansen konserwatyzmu Thatcher na rzecz tzw. konserwatyzmu współczującego, ale też sprawili kłopot Demokratom. Okazało się bowiem, że - wbrew różnicom poglądów - młodszemu pokoleniu Demokratów jest percepcyjnie i językowo bliżej do młodych konserwatystów, niż mamutów z własnej partii. Dlatego Bush rządził pełne dwie kadencje.
Rewolucja potrzebna od zaraz
Światowa lewica nie ma żadnego kryzysu, przeciwnie, Demokraci najprawdopodobniej wygrają najbliższe wybory, a to da natychmiastowy impuls także w Europie. Kryzys, owszem, jest, ale wynika z procesów globalizacyjnych, a nie jakiejś szczególnej lewicowości czy prawicowości tych, którzy o nim myślą. Wszyscy, i lewica, i prawica, mają taki sam problem z nowym porządkiem świata i koniecznością ułożenia na nowo relacji między powszechnością i dostępnością świata a obroną lokalnej tożsamości i unikalności. Lewicowe życie intelektualne w Polsce kwitnie. Wszelkie badania opinii publicznej wskazują na rosnącą popularność postulatów lewicowych, co w ostatnich wyborach ujawniło się nawet w cudotwórczych zapędach Platformy Obywatelskiej. Bogactwo środowisk, grup, publikacji. Ale dla polskiej, partyjnej lewicy nic z tego nie wynika. Może i mają jakąś świadomość, że siedzą w bardzo chybotliwej łodzi, niemniej sygnału, że się na te środowiska otworzą, brak. Wysyłanie lektorów w teren i hodowla brojlerów nie są alternatywą dla życia intelektualnego... I będzie miało dokładnie taki sam skutek, jak - swego czasu - wykłady z marksizmu -leninizmu w podstawowych organizacjach partyjnych PZPR w zakladach pracy.
"Rewolucja potrzebna od zaraz" - pisze Sławomir Sierakowski (Newsweek, nr 3/08) - "...polityków takich jak Józef Pinior czy Marek Balicki nie powstydziłaby się żadna lewicowa formacja w Europie. Tym niemniej konieczną zmianę w LiD wiązać należy raczej z młodszym pokoleniem. Wojciech Olejniczak i Grzegorz Napieralski zrobili błąd: zamiast odmłodzić partię, sami postarzeli się o 20 lat. Błąd zrobili też Jerzy Szmajdziński, Krzysztof Janik, Marek Borowski i Aleksander Kwaśniewski, zachowując się jak pies ogrodnika - sami już nie mają siły, ale wolą pójść razem na dno, niż ożywić partię. Tak poważni politycy, którzy sprawowali najważniejsze funkcje w państwie i przeszli już werdykty wyborcze, mogą nie przejść najważniejszego - werdyktu historii. Zamiast być akuszerami lewicy w Polsce, mogą zostać zapamiętani jako jej grabarze..."
Mantra dla lewicy
Zbliża się 40 rocznica Marca68. Zapraszamy wszystkich 30 stycznia o godzinie 21.00 pod pomnik Adama Mickiewicza, niezależnie od wieku, zapatrywań, czy politycznej przynależności. Po spektaklu "Dziadów" w Teatrze Narodowym złożymy tam kwiaty, zapewne bardzo wzruszeni. Drogi byłych marcowców się dawno rozeszły. Jedni są dziś na lewicy, inni na prawicy. Jedni się lubią, inni darzą nawzajem niechęcią. Szczęśliwie żyjemy w innych czasach i innych nastrojach, nie grozi nam ani Golędzinów, ani policja polityczna.
Kiedy człowiek się zastanawia, co ewentualnie miałby do przekazania z własnych doświadczeń, okazuje się, że bardzo niewiele. Ale chyba jest coś, o co warto zadbać. To coś, co połączyło grupę Nowe Formy z Kicaka jeszcze przed Marcem, a potem tajemniczo objawiało się w kolejnych pokoleniach opozycji. To gotowość uczenia się nowych rzeczy zawarta w mantrze "jeśli ktoś powtarza za innym, to jest podejrzany". W rozmaitych ustach "wolność człowieka i solidarność między ludźmi" bywa tylko mgławicowym komunałem i zawsze się można wykręcić od wszelkiej odpowiedzialności za realizację powiadając, "ja to rozumiem inaczej niż ty". Za to każdy potrafi odróżnić, czy rozmawia z kopią, czy z oryginałem. Nigdy brojler nie będzie liderem politycznym. Sierakowski zarzucił Olejniczakowi, że zamiast odmłodzić partię, się postarzał o 20 lat, ale co to za zarzut. Zależy, kto jakie odmładzanie ma na myśli. Olejniczak miał tą partię odmienić, a skopiował co było. Ze w nieco młodszym wydaniu, to co z tego?
[mirror na Salonie24]
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz
piątek, 14 września 2007
Ostatni dzwonek dla SLD żeby wystąpić z LiD
W jednym z wystąpień na antenie TVP3 politolog z Uniwersytetu Śląskiego dr Marek Migalski stwierdził, że w tych wyborach spodziewa się wyższej frekwencji niż w ostatnich. Prognozował, że nawet około 48 proc uprawnionych do głosowania może się stawić przy urnach. Nie tylko dlatego, że wyborcy – wbrew ich własnym deklaracjom na rzecz polityki spokojnej i zrównoważonej – lubią polityczne jatki i chętniej skłonią się do stawienia przy urnie dzięki awanturom niż dzięki nudnym, niemedialnym debatom. Migalski spodziewał się też powrotu elektoratu lewicowego, który, jego zdaniem, w poprzednich wyborach został w domach, obniżając ogólną frekwencję, zniechęcony do afer gospodarczych rządu Millera oraz podziału formacji na SDPL i SLD. Zdaniem Migalskiego, elektorat ten ma teraz LiD -jednolite ugrupowanie, na które może głosować, więc do urn wróci. I tu się chyba myli.
Jeśli dzisiaj jakieś napięcia między zwolennikami SDPL a SLD istnieją, to nie są one wynikiem dramatycznych różnic programowych. Wspólny start obu ugrupowań z jednej listy nie budzi światopoglądowych zastrzeżeń, tu Migalski mógłby mieć rację, że taka lista dostałaby wyborczą „premię” za współpracę. Ale inaczej mają się sprawy mariażu SLD z byłą Unią Wolności, która własnego elektoratu już właściwie nie posiada. Elektorat lewicowy, wychowany na antybalcerowiczowskiej retoryce, może nie mieć chęci, by głosować na listę z ludźmi Balcerowicza.
Rafał Ziemkiewicz ironizuje w swoim blogu po konwencji programowej lewicy „Otóż, proszę państwa, mówiono na tej konferencji (przypomnę: programowej) o szeregu bardzo ważnych, konkretnych, programowych postulatów lewicy: normalności, obronie demokracji, przewadze urody działaczy LiD nad działaczami PiS. Ale nie powiedziano ani słowa o sprawiedliwości społecznej, wyrównywaniu szans, podnoszeniu zasiłków etc. Proszę państwa, to był pierwszy w RP zjazd liczącej się partii politycznej bez socjalnej demagogii! Oby wszyscy wzięli z lewicy ten przykład.” Z sumy programów Unii Wolności i SLD wychodzą co najwyżej politycy ładnie opaleni pod kwarcówką. Lewicowemu elektoratowi coraz bliżej do opinii Ziemkiewicza czy Millera, który powiada, że "samo SLD dzisiaj dostałoby tyle samo co LiD, albo nawet więcej głosów", niż do optymistycznej opinii Migalskiego, a o mobilizacji potencjalnych wyborców LiD oraz ich chęci pójścia do urn świadczą najlepiej wyniki badań opinii publicznej, które umiejscawiają tą koalicję na granicy wejścia do parlamentu.
Czas na decyzje się kurczy. Olejniczak stoi przed dramatycznym wyborem. Może brnąć w to, co jest, licząc, że jednak jakoś uda się pokonać próg wyborczy dla koalicji, choć to się wydaje coraz bardziej wątpliwe. Albo SLD może zdecydować się na wystąpienie z LiD i rejestrację własnej listy, którą skonstruuje tak, by dostać od swoich wyborców premię za współpracę, a nie naganę za nijakość. Czy to pozwoli lewicy przetrwać w Polsce? Nie. Bez bardzo radykalnych zmian i tak będzie to ich ostatnia kadencja parlamentarna. Ale liczenie na to, że „jakoś to będzie” może spowodować, że zabraknie nawet tej ostatniej kadencji.
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz
sobota, 8 września 2007
Cimoszewicz obnaża prawdę o formacji LiD- GW
Tymczasem Cimoszewicz zdecydował się na start w wyborach do senatu jako kandydat niezależny z okręgu podlaskiego. LiD zapowiedział, że będzie go popierać, a on sam, że nie weźmie udziału w krajowej kampanii LiD. Co się kryje pod elegancją tej zapowiedzi?
Jarucka, Kaczmarek i pułkownicy z PO. Warto tu sobie przypomnieć dziadka z Wermahtu, za którego Kurski zapłacił odsiadką w tylnych ławkach PiS, mimo, że zrobił tej partii świetną, wygraną kampanię, i mimo, że normalną praktyką jest nagrodzenie takiego sztabowca jakąś funkcją po wygranych wyborach, choćby stanowiskiem rzecznika rządu. Ale się posłużył niesprawdzoną informacją. Choć potem okazała się prawdziwa, to wystarczyło. Ostra walka nie polega na podawaniu elektoratowi fałszywych informacji, tylko na zręcznym wykorzystywaniu prawdziwych i sprawdzonych.
To nie LiD umożliwił Cimoszewiczowi powrót na scenę, tylko marszałek Dorn. Formacja LiD-GW zachowuje się bardzo niehonorowo nie tylko wobec przeciwników, ale i swoich. Ostatnio mieli mnóstwo okazji, aby przypomnieć, w jaki sposób zniszczono najpoważniejszego kandydata lewicy na prezydenta, ale nie zrobili tego. Przeciwnie.
W każdym demokratycznym państwie istnieją elektoraty prawicowe i lewicowe, a stad wynika, że mają prawo istnieć politycy, którzy je organizują. Stabilne sceny polityczne posiadają coś w rodzaju consensusu co do podstaw politycznych własnego państwa. Jednym z podstawowych elementów tego consensusu jest, że nie wolno ani oszukiwać elektoratu, ani fałszować wyborów. Niech wygrywają lepsi. Formacja GW-LiD tego consensusu nie przestrzega, bo inaczej nikt i nic nie skłoniłoby ich do gry pod dyktando pułkowników. To jest surrealistyczne, kiedy ekscytują się wypowiedzią Havla o obserwatorach - póki co, jedynymi fałszerzami po 89 roku są co pułkownicy z PO i ich Kaczmarek. Aktualni herosi Gazety Wyborczej. Jarucka i Kaczmarek to coś więcej, niż niesprawdzona informacja. To polityka w stylu Putina. Consensus przyszłej sceny politycznej powinien takich ludzi zupełnie wykluczyć z życia publicznego.
Ktoś z lewicowych wyborców stwierdził, że widocznie Cimoszewicz ma na sumieniu jakieś machlojki, skoro się wtedy wycofał. Oczywiście nie wiemy, ale bardziej prawdopodobne jest, że się przestraszył tekstu Michnika o nadciągającym totalitaryzmie i możliwych katastrofach, tyle że wtedy Michnikowi chodziło nie o PiS, a właśnie o tych pułkowników z PO. Możliwe więc, że się Cimoszewicz przestraszył wizji putinowskiej polityki, ataku na własną rodzinę i niepewnością, do jakiego punktu mogą się jego wrogowie posunąć – szczególnie jeśli się uwzględni, że putinowska polityka polega też na zabijaniu dziennikarzy i truciu wrogów plutonem lub innymi substancjami – patrz wybory na Ukrainie. I właśnie ludzie, którzy aż tak potrafią przestraszyć, są dziś herosami LiD-GW. Natomiast przewaga PiS w sondażach i wynikająca z niej wizja prokuratorów Ziobry jakoś Cimoszewicza do startu nie zniechęca.
Cimoszewicz, wraz z jego radykalnymi opiniami niechętnymi wobec PiS, tak naprawdę zupełnie tej partii nie przeszkadza. Przeciwnie. Organizuje elektorat, który i tak by na PiS nie głosował. To nie nieprzychylne opinie spowodowały kryzys rządowy, tylko fałszywe zeznania Kaczmarka. Jeśli się Cimoszewiczowi uda wygrać wybory w swoim okręgu, to w senacie może pojawić się kolejny człowiek, który będzie przestrzegał consensusu, ale po stronie przeciwników PiS. I o to chyba chodzi: ustabilizowanie sceny politycznej wokół nowego consensusu. Oczywiście, o ile będzie postępował zgodnie z własnym, życiowym doświadczeniem.
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz
czwartek, 6 września 2007
Starotestamentowa Polska
Argumenty, że tylko lewica może być przeciwko karze śmierci, są chyba refleksem jakieś mentalnej i moralnej zapaści, w którą popada polskie społeczeństwo. Kodeks Hammurabiego jest mniej więcej takim samym wyrazem cywilizacji jakości życia, o której ostatnio się wypowiadał obecny papież, jak i oparty na Koranie kodeks republik islamskich.
Przerażające, że w XXI wieku można szukać uzasadnień moralnych dla kary śmierci w Starym Testamencie, spisywanym, mówiąc oględnie, w czasach, które minęły jeszcze dawniej niż czasy, gdy powstawały te fragmenty Koranu, które zalecają kamieniowanie niewiernych żon i podrzynanie gardeł niewiernym.
Nasza odpowiedź na pytanie, które sugerujemy Bognie Janke, brzmi następująco: nie, Polska nie jest jedynym państwem europejskim, w którym żyją chrześcijanie. Przeciwnie, jest jedynym, które przebywa mentalnie w czasach, gdy Chrystus się jeszcze nie narodził. A skoro się nie narodził, to logiczną konsekwencją tego stanu rzeczy jest, że ani jednego chrześcijanina w Polsce nie ma.
Mirror na Salonie24
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz
sobota, 1 września 2007
Jaki parlament byłby najlepszy z możliwych? (wizja konstruktywna)
Wreszcie, że namawianie wyborców do takiego scenariusza rozpoczniemy od postawienia sobie i pozostałym wyborcom pytania, jak powinien wyglądać parlament najlepszy w takich warunkach i przy takiej klasie politycznej, jaką każdy na własne oczy widzi? No to postawmy.
Lewica głosuje na PiS!
Lewica nie jest na etapie walki o władzę. Lewica jest na etapie wyzwalania się z okowów pseudolewicy opisanej tu - oraz ze szponów pułkowników z PO (Brochwicz i Miodowicz),którzy w poprzednich wyborach wykończyli najpoważniejszego kandydata lewicy - Cimoszewicza, torując tym sposobem drogę Donaldowi Tuskowi do drugiej tury wyborów prezydenckich. Najwyraźniej samemu PO wyszło, że ich kandydat jest tak słaby, że nie ma szans przejść do drugiej tury bez fałszowania dokumentów, Jaruckiej i ataku na rodzinę Cimoszewicza - inaczej by po pułkowników nie sięgali. Zdaje się, że dzisiaj im to samo wychodzi. Ale lewica zmądrzała. Trzeba się pozbyć przynajmniej fałszerzy wyborów. Dlatego w tych wyborach lewica zagłosuje na PiS, żeby dać PiSowi rząd większościowy, a prokuratorom Rzeczpospolitej czas na posprzątanie sceny politycznej i jej obrzeży z pułkowników.
Elektorat PO głosuje na LiD!
Nie ma politycznej alternatywy dla PiS, dlatego, że w Polsce nie ma innej partii politycznej. A to już bardzo poważny problem strukturalny, bo w stabilnym systemie muszą być przynajmniej dwie konkurencyjne partie. Bez konkurencji każda partia gnuśnieje, szybko się deprawuje i PiS po iluś latach sprawowania władzy mógłby się stoczyć nawet do poziomu PO. Partii nie ma, ale jest Front Obrony Przestępców, opisany tu, który w okresie przejściowym mógłby pełnić funkcję surogatu opozycji - wszakże pod warunkiem, że będzie mniej zjednoczony niż obecnie. Idealnym rozwiązaniem jest podzielenie go na dwie, mniej więcej jednakowo liczebne frakcje, konkurujące między sobą o względy Największego Płatnika. Nie ma żadnych przeszkód światopoglądowych z głosowaniem na LiD: oni są lepszą prawicą niż kiedykolwiek byli lewicą, o czym najlepiej świadczy fakt, że to jedyne ugrupowanie w Polsce, które stać na apartament w waszyngtońskim Hotelu Ritz na sztab wyborczy. Dlatego przed właściwym glosowaniem każda rodzina wyborców PO głosuje między sobą na zapałkach, czy mąż głosuje na PO a żona na LiD, czy odwrotnie.
Po wyborach PiS rządzi, prokuratorzy osaczają pułkowników, Zjednoczony Front Przestępców kłóci się między sobą o przychody zmniejszone z powodu pobytu Największego Płatnika na przedłużonych wakacjach na Morzu Śródziemnym, a partia opozycyjna ma 4 lata na to, by się zorganizować i postrzelać sobie do władzy, ale zupelnie innej jakości kulami niż te, które obecnie świszczą w powietrzu.
Mirror na Salonie24
Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz