Pokazywanie postów oznaczonych etykietą media. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą media. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 17 kwietnia 2012

Nasrallah do Assange: Hezbollah rozmawiał z syryjską opozycją, popieramy Assada i chcemy pokoju, a USA i Izrael chcą wojny domowej

Według angielskiej transkrypcji zamieszczonej na stronie RT Nasrallah powiedział Julianowi Assange, że Hezbollah popiera prezydenta Syrii Baszara al-Assada, gdyż Syria wspierała ruch oporu w Libanie i "nie wycofała się, mimo izraelskiej i amerykańskiej presji", a ponadto "rząd Assada dobrze służył sprawie palestyńskiej". To dlatego szyicki Hezbollah wspierał Arabską Wiosnę w Egipcie, Tunezji, Jemenie i gdzie indziej, a syryjską opozycję namawiał do dialogu z Assadem:

“Mówię to po raz pierwszy. Skontaktowaliśmy się… z opozycją, aby ich zachęcić i ułatwić proces dialogu z rządem. Ale oni odrzucili dialog. Od początku mieliśmy rząd gotowy do przeprowadzenia reform i przygotowany do dialogu. Po drugiej stronie mieliśmy opozycję, która nie jest przygotowana do dialogu i nie jest przygotowana do zaakceptowania reform. Wszystko, czego chce, to obalić rząd. I to jest problem.”

środa, 7 stycznia 2009

Kolejne wojenne wpadki agencji Reuters

Bogumiła Tyszkiewicz


Wojny są wystarczająco okropne, by dla ich opisania nie były potrzebne żadne szczególne wysiłki zmierzające do ich podkoloryzowania. Ale jedna z największych na świecie agencji ponownie ma kłopoty z wiarygodnością tego, co oferuje opinii publicznej. W czasie konfliktu Izraela z Hezbollahem w południowym Libanie w 2006 roku blogerzy wykryli i udowodnili, że niektóre fotografie tej agencji są retuszowane popularnym programem Photoshop. Wybuchł skandal i w efekcie kierownictwo tej agencji zostało zmuszone do wydania komunikatu potwierdzającego informację o fałszowaniu zdjęć oraz o wyrzuceniu z pracy odpowiedzialnego za to fotoreportera, Adnana Hajj (eng. ) Również i tym razem informacje podawane przez Reuters są co najmniej wątpliwej jakości.

Blogerzy zauważyli, że przynajmniej w czterech przypadkach treść agencyjnych zdjęć nie odpowiada zamieszczonym pod spodem opisom. Zdjęcia przedstawiają samoloty i helikoptery wyrzucające flary. Flary nie służą atakowaniu celów naziemnych, mają zadanie defensywne, zmylenie ewentualnych pocisków ziemia-powietrze; są wyrzucane niekoniecznie w trakcie walki czy atakowania jakichkolwiek celów, lecz po prostu w trakcie przelotu nad wrogim terytorium. Libańska lekcja, kiedy się okazało, że Hezbollah posiada pociski ziemia- powietrzne, spowodowała, że tym razem dosyć dużo flar szybowało nad Gazą, rzeczywiście stwarzając okazję do malowniczych zdjęć. Ale podpisy pod zdjęciami sugerują, że to obraz lotnictwa izraelskiego w trakcie bombardowania lub sekundy później. Człowiek nie zorientowany w technice militarnej patrząc na zdjęcia i czytając podpisy może odnieść wrażenie, że widzi izraelskie lotnictwo zaraz po wykonaniu nalotu, oraz bomby, które właśnie lecą na ziemię.

Zdjęcie nr 1: samolot F16 wyrzucający pojedynczą flarę.



Podpis agencji Reuters: "Izraelski samolot f-16 przelatuje nad północną strefą Gazy po użyciu systemu broni 3 stycznia 2009. W sobotę siły izraelskie bombardowały Gazę z powietrza i morza, a zdesperowani mieszkańcy palestyńskiej enklawy szukali schronienia w domach, w miarę, jak ofensywa rozwijała się w następny tydzień [walk]".



Zdjęcie nr 2: Helikopter AH-64, pojedyncza flara



Podpis agencji Reuters: "Izraelski "gunship" Apache leci nad północną strefą Gazy po wystrzeleniu systemu broni 4 stycznia 2009. Izraelscy żołnierze i palestyńska milicja walczyły w niedzielę w Gazie, po tym, jak izraelskie oddziały i czołgi rozpoczęły inwazję nadmorskiej enklawy, w najbardziej poważnych walkach w konflikcie od dekad".



Zdjęcie nr 3: Helikopter AH-64, trzy flary



Opis agencji Reuters: "Izraelski helikopter Apacz leci nad północną strefą Gazy po wystrzeleniu systemu broni 4 stycznia 2009. Izraelskie czołgi i piechota walczyła z bojownikami Hamasu w strefie Gazy w niedzielę, w lądowej ofensywie rozpoczętej po ośmiu dniach śmiercionośnych ataków z powietrza, które nie zapobiegły atakom rakietowym grupy islamistycznej na Izrael".



Zdjęcie nr 4: Helikopter AH64 odpalił wiele flar



Podpis agencji Reuters: "Izraelski "gunship" Apacz leci nad północną strefą Gazy po wystrzeleniu systemu broni 4 stycznia 2009. Izraelscy żołnierze i palestyńska milicja walczyła w niedzielę na przedmieściach miasta Gazy po tym, jak izraelskie oddziały i czołgi rozpoczęły inwazję na nadmorską enklawę w najcięższych od dziesięcioleci walkach tego konfliktu"



Blogerzy zwracają uwagę na to, że termin "wystrzeliwanie systemu broni" lub "wystrzeliwanie (odpalanie) z systemu broni" ("firing a weapons system ") brzmi, jakby autor tych podpisów w ogóle nie mówił po angielsku - ani w ogóle żadnym ludzkim językiem - gdyż "systemami" się nie strzela, ani z "systemów" się nie strzela, nawet jeśli to "systemy broni"... - i zastanawiają się, po co Reuters to robi. Może agencja ma redaktorów technicznie niekompetentnych, może ma taki styl, że nie przywiązuje wagi do precyzyjności informacji, może uprawia jakąś propagandę, a może jej fotoreporterom nie chciało się sterczeć z aparatem wycelowanym w niebo w oczekiwaniu na realne obrazy realnych bombardowań? Niemniej nawet gdyby przyjąć najbardziej spiskową teorię, że agencją Reuters zarządzają sami miłośnicy organizacji terrorystycznych i antyizraelskiej propagandy, to konia z rzędem temu, kto wyjaśni, jakie korzyści miałaby odnieść agencja Reuters, przeciwnicy Izraela i terroryści z reklamowania zdjęć, w których obraz się kłóci z tekstowym przekazem, skoro obrazów realnych bombardowań nie brakuje? W tym samym czasie Ariel Schalit z AP potrafił fotografować i prawidłowo opisywać, co widzi, odróżniając flary od bomb, a jedne i drugie od "systemów".

UPDATE: Pewien człowiek na S24 który rozumie tego typu zdjęcia poprawił mnie, że to co służy do zmylania pocisków ziemia powietrze nazywa się "wabik termiczny" a "flara" to coś służące do oświetlania ziemi nocą.

piątek, 19 września 2008

Europejska socjaldemokracja, siła bezsilna

Michel Rocard

Michel RocardNa pierwszy rzut oka europejska socjaldemokracja zdaje się przeżywać kryzys. Stagnacja Gordona Browna w Zjednoczonym Królestwie; brutalny szok hiszpańskiej recesji; trudności z odnowieniem socjalistycznego przywództwa we Francji; upadek centrolewicowej koalicji we Włoszech; ostre walki wewnętrzne w niemieckiej SPD: wszystko wskazuje na jawną niezdolność socjaldemokracji do wykorzystania okazji, jaką jest obecny kryzys finansowy, do powiększenia swoich wpływów.

Ale równoczesność występowania i jaskrawa obecność tych problemów są mniej znaczące, niż na to wskazują. Błędy w zarządzaniu czy niezdarność nie są wyłączną cechą lewicy: Belgię paraliżuje zagrożenie rozpadem, Austria ciągle poszukuje sposobów na scementowanie nie do końca konserwatywnej koalicji, Polska walczy o uzyskanie stabilnej równowagi wśród jej licznych, reakcyjnych impulsów, a francuski prezydent w rankingach popularności bije rekordy niskich notowań.
Dwa czynniki pomagają wyjaśnić obecne europejskie niewiadome. Po pierwsze, mamy do czynienia z kryzysem ekonomicznym i finansowym, z którym powoli dajemy sobie radę. Po drugie, chodzi o sposób, w jaki media ten kryzys przedstawiają. Sądzę, że oprócz poczucia bezsiły dręczącego całą Europę, właśnie kombinacja tych dwóch czynników może charakteryzować szczególnie socjaldemokrację.
Pisząc o kryzysie media przykładają nadmierną wagę do samych finansów i niewystarczająco interesują się kwestią wyraźnego spowolnienia wzrostu gospodarczego. Ale to właśnie spowalnianie wzrostu czyni wszystkie rozwinięte kraje mniej odpornymi na szoki finansowe wynikające z problemu kredytów wysokiego ryzyka i wiązanych pakietów kredytowych, które są z kolei używane do osłabiania ryzyka związanego z długami wysokiego ryzyka. W rzeczywistości to kombinacja trudności banków, spowolniony wzrost oraz wzmożone zagrożenie bezrobociem lub pracą dorywczą kreują słabości polityczne, widoczne w Zjednoczonym Królestwie, Hiszpanii, Włoszech i gdzie indziej.

I tu mamy prawdziwy problem ideologiczny. Druga połowa XX wieku była świadkiem zwycięstwa gospodarki rynkowej nad gospodarką administrowaną. Lewica, wcześniej wspierająca się o Marksa, straciła orientację. Nawet te socjaldemokracje, które były znakomitym regulatorem kapitalizmu, jak szczególnie w Skandynawii, zostały przygniecione kontrowersjami między keynesistami a monetarystami – i w całym rozwiniętym świecie wygrali monetaryści. Powszechnie akceptowaną mądrością dnia dzisiejszego jest to, że rynki się optymalnie równoważą niezależnie od państwa, co znaczy, że żadna interwencja rządu czy regulacja nie będzie ani efektywna, ani pożądana.

Obecny kryzys jest surową karą za ten ogromny błąd intelektualny. W ostatnich 30 latach mamy do czynienia nie tylko z podupadaniem onegdaj akceptowanych regulacji socjalnych i finansowych, co się odzwierciedla w relatywnym, ale znaczącym spadku dochodów z płac jako procent GDP per capita – a przez to także i spadku wydatków konsumpcyjnych we wszystkich krajach rozwiniętych, ale także z dosłownym zniesieniem kontroli nad sektorem bankowym, który może robić to, co mu się podoba. Niemniej, gdyby wydawać sądy na podstawie opinii prezentowanych przez media, to równoległe kryzysy kredytów wysokiego ryzyka i kredytów wiązanych, paraliżujące obecnie światowe finanse, należałoby przypisać wyłącznie „amoralności” banków, a w żadnym wypadku niewydolności systemu.

Mówiąc w uproszczeniu, deregulacja, prywatyzacja, redukcja serwisów publicznych, reorientacja zarządów korporacyjnych na zarobki – to wszystko odpowiada zbyt wielu ludziom. W rezultacie bitwa polityczna o przywrócenie poczucia użyteczności publicznej będzie długa i trudna. Co jest równie jasne, to potrzeba, nawet jeśli nie do końca uświadamiana, aby natura tej bitwy była przede wszystkim intelektualna; trzeba przywrócić legitymizację poglądowi, że obowiązują pewne podstawowe zasady i instytucje kontroli publicznej.

To powinno być zadanie dla socjaldemokratów - ale właśnie w tym miejscu but zaczyna uwierać. My, socjaldemokraci, już nie jesteśmy w stanie walczyć w takich bitwach, gdyż problem jest nie tylko natury ideologicznej, ale też kulturowej. Media już nie są komentatorami, ale uczestnikami, którzy zalali politykę swoją symboliką. Czy to przez przypadek, czy z zamysłu, media wybierają tylko te bitwy, które oferują najlepsze spektakle: zderzenia osobowości, przemoc i represje, walki o narodową tożsamość i dysputy o postawach moralnych i seksualnych. Współczesne media ignorują techniczne spory o sposób sprawowania władzy, gdyż publiczność dla takich sporów jest zbyt ograniczona.

Na przykład, w ramach przygotowań do jej następnego kongresu, Francuski Partia Socjalistyczna poddała się tej rzeczywistości. Już wiemy, że będą fajerwerki medialne, a za to niewiele dyskusji na temat regulacji gospodarki. Przypadek Hiszpanii, gdzie kompetentny i szanowany rząd ponosi pełną odpowiedzialność za kryzys finansowy, który się gdzieś indziej zaczął – jest identyczny. Zamiast skupić się na kryzysie, kryguje się przed mediami. Wszystko, co zagraża stabilności rządu, powiększa sprzedaż gazet i przestrzeni reklamowych, równocześnie komplikując jakiekolwiek próby rozwiązywania problemów, leżących u podstaw tej niestabilności.

Całkiem po prostu, system, w którym media się w taki sposób zachowują, naraża na niebezpieczeństwo nie tylko gospodarkę, lecz też demokrację.



* Michel Rocard, były premier Francji i przywódca Partii Socjalistycznej, jest członkiem Parlamentu Europejskiego. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem monetaryzmu?

Michel Rocard, Une Sociale Démocratie européenne au pouvoir impuissant, copyright fr. Project Syndicate, sierpień 2008, pol. Planeta Terra.


Dyskusja na Salonie24

wtorek, 5 sierpnia 2008

Tygodnik "Nie": Nie wsadzać Sumlińskiego

Free Image Hosting at www.ImageShack.usDziś Wojciech Sumliński próbował popełnić samobójstwo. Podciął sobie żyły w kościele św. Stanisława Kostki. Nie wiem, czy jest to krzyk rozpaczy niewinnego człowieka, czy desperacki czyn człowieka przyłapanego na przestępstwie. Niech to rozstrzygnie sąd. Jednak zamykanie Sumlińskiego w takim stanie psychicznym, wobec tylu wątpliwości i kruchości oskarżeń pachnie państwem policyjnym.

Dziennikarze, którzy zajmują się najbardziej niebezpiecznymi tematami, na przykład piszą o służbach specjalnych, przestępczości gospodarczej, korupcji w wymiarze sprawiedliwości i innych brudach współczesnej polityki narażeni są na różnorakie prowokacje. Moi koledzy od pióra opowiadają o takich sytuacjach a i ja mógłbym opowiedzieć historię jeżącą włos na głowie. Wojciech Sumliński, dziennikarz kojarzony z "Misją Specjalną", a na co dzień pracujący dla TVP3 ma trafić do aresztu - orzekł Sąd Okręgowy w Warszawie, przychylając się do zażalenia prokuratury, na pierwszą decyzję sądu, który uznał areszt za bezzasadny. Dziennikarza oskarża jedna osoba.

Miał rzekomo od oficera WSI zażądać 200 tys. zł. za załatwienie pozytywnej weryfikacji. Na dodatek w mieszkaniu tego dziennikarza były jakieś niejawne dokumenty, być może nawet fragmenty aneksu do raportu o WSI. Aneksu, który od wielu miesięcy spoczywa w gabinecie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Aneksu, który od miesięcy czeka na upublicznienie, a więc i tak każda jego strona prędzej czy później będzie jawna.

Nie mam powodu specjalnie identyfikować się z Sumlińskim, dziennikarzem o jednoznacznie prawicowych poglądach. Nie podoba mi się "Misja Specjalna", program jednostronny i prymitywny. Jednak jaki by Sumliński nie był, trzeba zapytać:

- Który z dziennikarzy śledczych nie ma w swoich archiwach mniej lub bardziej niejawnych dokumentów? Powinno się ścigać urzędowo wtajemniczanych, którzy odpowiadając za zachowanie tajemnic nie dopełnili swoich obowiązków, w wyniku czego tajności wyciekły. Wbrew wadliwemu w Polsce prawu dziennikarze są od tego, żeby tajemnice rozpowszechniać, jeśli tkwi w tym interes społeczny.

- Jaką mamy pewność, że pomawiający Sumlińskiego mówi prawdę? Służby specjalne potrafiły wyeliminować z polityki urzędującego premiera (Oleksy), wiceministra obrony (Szeremietiew), kandydata na prezydenta (Cimoszewicz). Załatwienie jakiegoś dziennikarza wydaje się wobec tego dziecinnie proste.

- Czemu prokuratura tak usilnie pragnie wsadzić Sumlińskiego? Czy nie dość już mieliśmy przykładów aresztów wydobywczych? Jeśli chodzi o możliwość mataczenia, to od ujawnienia sprawy minęły przeszło dwa miesiące. Co miało ewentualnie być zamataczone już takie jest.

Andrzej Rozenek


Komentarz redakcyjny:


"Coś takiego jak wolna prasa nie istnieje. Wy o tym wiecie, i ja to wiem. Żaden z was się nie porwie na uczciwe wypowiedzenie swego zdania, a gdybyście to zrobili, to z góry wiedzielibyście, że się nigdy nie ukaże w druku. Płacą mi tygodniówkę za to, bym swoje opinie trzymał jak najdalej od gazety, z którą jestem związany..." tym niemal proroczym cytatem z Johna Swintona rozpoczęliśmy niedawno tekst o mediach w Polsce pt. "Publicystyka, propaganda, indoktrynacja". A znajdzie się jeszcze w polskich mediach przestrzeń do zagospodarowania przez dziennikarstwo śledcze? Z niemrawej obrony Wojciecha Sumlińskiego przez środowiska dziennikarzy rozparcelowanych pomiędzy partie polityczne w charakterze ich propagandzistów (z chlubnymi wyjątkami ludzi, którzy się ponad te podziały wznieśli), a rozgrywanej najbardziej dynamicznie przez blogerów, możnaby wnosić, że takiego zapotrzebowania nasze media nie posiadają. Tygodnik "Nie" ma oczywiście własny powód, by wrzucić na swoją główną stronę baner w obronie Sumlińskiego, zaraz pod paskiem tytułowym ("Nie" nr 29/2008): systematycznie publikowali informacje o aferach baronów paliwowych, służb specjalnych, Dochnala, Pęczaka, innych - gdy w pozostałych mediach panowała cisza. Uprawiają dziennikarstwo śledcze, to są zainteresowani. Niejasna rola służb specjalnych w osaczaniu Sumlińskiego może na wiele lat schłodzić śledcze apetyty dziennikarzy. Jego list pożegnalny ma w zasadzie charakter doniesienia o przestępstwie, ale nie słychać, by wszczęto jakiekolwiek postępowanie. Trójka dziennikarzy wprost zarzuca ministrowi Ćwiąkalskiemu, że powiedział nieprawdę, a ten - nic. Rezygnacja z aresztu wydobywczego to zbyt mało. Przedrukowujemy apel tygodnika "Nie" gdyż uznaliśmy, że warto go zarchiwizować, aby nie zagubił się w archiwum pod następnymi wydaniami gazety. Albowiem Tygodnik "Nie" napisał prawdę - zbyt wiele już było afer z udziałem służb specjalnych. Trzeba to w końcu wyjaśnić.

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

piątek, 1 sierpnia 2008

Mecenasi

13 marca 2008 poseł Jerzy Budnik poinformował Komisję Regulaminową i Spraw Poselskich, że mecenas Zbigniew Ćwiąkalski przestał być pełnomocnikiem powoda, pułkownika w stanie rezerwy mecenasa Raduchowskiego-Brochwicza w sprawie wniosku z dnia 29 sierpnia 2007 r. o wyrażenie zgody przez Sejm na pociągnięcie do odpowiedzialności cywilnej posła Ludwika Dorna za to, że ów odnosząc się do funkcjonowania powoda jako wiceministra spraw wewnętrznych i wysokiego funkcjonariusza Urzędu Ochrony Państwa nazwał go "uosobieniem patologii służb specjalnych" między innymi dlatego, że mecenas Raduchowski-Brochwicz zatrudnił jako swego doradcę pana Dunejko, aktywnego członka zespołu pułkownika Lesiaka. Przewodniczący Budnik poinformowal członków komisji, że pisemna informacja Raduchowskiego- Brochwicza o ustaniu pełnomocnictwa nosi datę 13 grudnia 2007.


Pełnomocnikiem oskarżyciela prywatnego Wojciecha Raduchowskiego- Brochwicza wymienionym we wniosku o wyrażenie zgody przez Sejm na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej posła Ludwika Dorna z artykułu 212 § 2 k.k. (tego samego, z którego TVN skarżyła redaktora naczelnego "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza oraz jego zastępczynię Katarzynę Hejke) jest mecenas Krzysztof Stępinski - rzecznik dyscyplinarny stołecznej Rady Adwokackiej, prawnik ze stażem ponad 30 lat pracy na sali sądowej, najpierw jako sędzia, potem adwokat; ostatnio obrońca podejrzanego o korupcję byłego ministra sportu w rządzie PiS Tomasza Lipca, ktoremu prokuratura zarzuca przyjęcie "korzyści majątkowej w związku z pełnieniem funkcji publicznej" i w związku z działalnością Centralnego Ośrodka Sportu, a także obrońca nieposzlakowanej opinii swojego zastępcy, mecenasa Jacka Dubois, oskarżanego w lutym 2006 przez prokuraturę w Ostrołęce o utrudnianie śledztwa i przekazywanie informacji dwóm podejrzanym z gangu pruszkowskiego o pseudonimach "Sankul" i "Bryndziak" (ten drugi był wtedy ścigany listem gończym, wg, "Masy" miał w mafii pruszkowskiej rangę kapitana) - zanim zostali zatrzymani.


W 2005 roku mecenasi Stępiński i Dubois bronili Wojciecha O. i Grzegorza M. z fabryki chipsów Frito-Lay (część amerykańskiego koncernu PepsiCo) w Grodzisku Mazowieckim w sprawie o molestowanie seksualne z użyciem przemocy i złośliwe zwolnienie z pracy ośmiu pracownic. W trakcie procesu media obficie donosiły o próbach tuszowania sprawy. Grupa pracowników Frito-Lay, wspierana przez żonę oskarżonego, rozsyłała liczne petycje twierdzące, iż został on niewinnie oskarżony, a pokrzywdzonym kobietom zarzucano, iż działają w zmowie. Dwóm pracownicom postawiono zarzut składania falszywych zeznań, trzeciej "podżeganie do składania fałszywych zeznań" - do jednej z molestowanych kobiet udała się 3osobowa delegacja załogi, która usiłowała szantażem i groźbami zmusić ją do wycofania oskarżeń wobec Wojciecha O. Podejmowane były również próby wyłączenia prokurator Krystyny Paszek prowadzącej postępowanie w sprawie i przekazanie sprawy innej jednostce prokuratury do rozpoznania. Pojawiły się też spekulacje na temat informacji, jaka wtedy się pojawiła w mediach, o skierowaniu pod koniec kwietnia 2005 r. pozwu przeciwko pokrzywdzonym kobietom o naruszenie dóbr osobistych Wojciecha O. Zgodnie z tymi informacjami, od ośmiu kobiet zażądano zadośćuczynienia w łącznej wysokości 40 tys. zł. "Co ciekawe, do dnia dzisiejszego pokrzywdzone kobiety nie dostały tego pozwu, co rodzi pytanie, czy w istocie był on skierowany do sądu, czy też informacja prasowa o jego złożeniu była jedynie elementem strategii procesowej." - komentowało "Mam prawo" z września 2005 niedwuznacznie sugerując, że mogło chodzić o wyciszanie świadków i zastraszania pokrzywdzonych kobiet. Mecenasi Stępiński i Dubois wygrali ten proces.


Mecenasi Raduchowski-Brochwicz oraz Krzysztof Stępiński jako obrońcy byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka, dziś podejrzanego o składanie fałszywych zeznań i nakłanianie do tego bylego szefa policji Konrada Kornatowskiego, we wrześniu 2007 wygrali skargę w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa na zatrzymanie ich klienta. Rozpatrujący skargę sędzia Igor Tuleya podzielił argumenty obrońców Kaczmarka, którzy podkreślali, że nie trzeba było zatrzymywać ich klienta, bo deklarował, że stawi się na każde wezwanie, oraz podzielił się podejrzeniem, że "zatrzymanie podejrzanego służyło innym celom niż dobro śledztwa". Do kwestii mataczeń podejrzanego odniósł się wiceprezes sądu Jerzy Podgórski, ktory stwierdził, że obawa zacierania śladów przez Kaczmarka podana przez prokuraturę jako powód jego zatrzymania, w jego opinii nie jest w żaden sposób udokumentowana w aktach sprawy.


Mecenas minister Ćwiąkalski, byly członek organizowanej przez Andrzeja Olechowskiego Rady Programowej Platformy Obywatelskiej, oprócz funkcji pełnomocnika Brochwicza, był także pełnomocnikiem Donalda Tuska i Hanny Gronkiewicz-Walc w procesie o zniesławienie wytoczonym im z oskarżenia prywatnego przez byłych działaczy PO związanych z Pawłem Piskorskim, jest autorem ekspertyz prawnych korzystnych dla Ryszarda Krauzego, Krzysztofa Popendy i Marka Dochnala, obrońcą Henryka Stokłosy, Ryszarda Krauzego i Piotra Bykowskiego, a także poszukiwanego dotąd Tomasza Wróblewskiego, właściciela przestępczej firmy Bioferm, nazwany orzez "Gazetę Polską" "obrońcą oligarchów", tworzy tymczasem projekty realizujące interesy korporacyjne: "... o pazerności i bezwzględności korporacji niech świadczy uchwała z 9 zjazdu adwokatury, która z jednej strony zakazuje możliwości demonopolizacji, czy też tworzenia jakichś dodatkowych zawodów prawniczych, które mogłyby świadczyć usługi na rzecz obywateli, a z drugiej strony zachęca do wolnorynkowych stawek za usługi prawnicze ("tyle ile zażąda adwokat, tyle powinno się płacić"), a z trzeciej strony zachęca do rozszerzania kręgu przymusu adwokackiego. Co to oznacza? Oznacza to, że adwokatura żąda, by istniał przymus adwokacki przy nieograniczonych kwotach i jeszcze, żeby nie można było rozszerzyć tej korporacji." - komentuje poseł Łukasz Zbonikowski (PiS) i pyta: "Czemu od pół roku marszałek Komorowski trzyma w "zamrażarce" ustawę o licencjach prawniczych?"


Podejrzany Wojciech Sumliński w liście pożegnalnym napisanym przed targnięciem się na własne życie oskarżył kierownictwo ABW o nadużycia, podając przykład ponad 100metrowego mieszkania wiceszefa ABW Jacka Mąki na ulicy Kazimierzowskiej w Warszawie, warte ponad milion złotych, "które ten otrzymał bezprawnie za kadencji Andrzeja Barcikowskiego, przed wyborami parlamentarnymi w roku 2005. (Barcikowskiemu zrewanżowano się później zatrudniając go w radzie programowej ośrodka szkoleniowego ABW). Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wystąpiła wówczas do Urzędu Miasta o lokal na cele operacyjne. Po otrzymaniu lokalu ABW wykorzystała go jednak na cele nieoperacyjne, konkretnie przekazała Jackowi Mące, który odnowił otrzymane mieszkanie przy pomocy pracowników Agencji, a następnie zameldował w nim siebie, żonę i syna." Jak przypominają blogerzy, o aferach mieszkaniowych pisał już przed kilku laty "Fakt": "Jak dostać za darmo i dożywotnio luksusowe mieszkanie? Trzeba zostać wiceministrem spraw wewnętrznych i administracji. Tak jak Wojciech Brochwicz i Krzysztof Bondaryk...." Mecenas minister Ćwiąkalski też się interesuje mieszkaniami. Potwierdził, że ministerstwo sprawiedliwości przygotowuje rozporządzenia o specjalnych kredytach mieszkaniowych dla prokuratorów i sędziów finansowanych z budżetu państwa. Wkład własny ograniczony został do 10 proc, oprocentowanie zmniejszone do poziomu inflacji (ok 4 proc), okres spłat przedłużono do 25 lat. W radiu TOK FM uzasadniał, że młodych sędziów nie stać na innego rodzaju kredyty, w żaden sposób nie odnosząc się do tego, że wg. jego rozporządzenia prawo do kredytu mieliby również sędziowie na emeryturze.


Minister mecenas Zbigniew Ćwiąkalski przyjął Stanisława Rymara, obrońcę Wojciecha Sumlińskiego, ale oświadczył, że sprawami jednostkowymi się nie zajmuje. Dzień później się zajął - w w Poranku Radia Tok FM bronił decyzji o zastosowaniu aresztu tymczasowego argumentując, że "śledztwo ma charakter "rozwojowy" i "dynamiczny", więc mimo że nie doszło do mataczenia, to nie znaczy, że do niego nie doszłoby w przyszłości." Gdyby podobnie potraktowano klienta jego byłego pełnomocnika, to Janusz Kaczmarek by siedział do dzisiaj. Ćwiąkalski odrzucił też oskarżenia o spisek służb specjalnych oraz kategorycznie zaprzeczył, że była pierwsza próba samobójstwa. Do kwestii mieszkaniowej się w ogóle nie odniósł, tymczasem publiczną informację powinien przynajmniej pro forma potraktować jako doniesienie o przestępstwie. Odwrotnie niż reżyser Sylwester Latkowski, który już wcześniej ostrzegał, że Sumliński może się targnąć na swoje życie, twierdzi, że w jego przypadku areszt będzie klasycznym aresztem wydobywczym, i który już rozmawiał z z Luizą Sałapą, rzeczniczką Centralnej Służby Więziennej, bo to jego zdaniem "jedna z osób, która od lat pokazuje ludzką twarz, a nie bezmyślnego klawisza".


"Niezależni.pl" zbierają podpisy pod apelem o wyjaśnienie wszystkich okoliczności związanych z udziałem służb specjalnych w aresztowaniu dziennikarza, a pułkownik Jacek Mąka szykuje się do wytoczenia sprawy "Rzeczpospolitej" za to, że opublikowała jego list pożegnalny. Ciekawe, który mecenas będzie pełnomocnikiem pułkownika?


źródła:



Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

piątek, 18 lipca 2008

I kto tu jest polieznym idiotą?

"PiS nie postawił żadnych wyraźnych warunków. Z drugiej strony wiadomo, że koncernu medialnego takiego jak ITI nie da się bojkotować w nieskończoność - to oczywista oczywistość." - pisze Łukasz Warzęcha. Czyżby? Od kiedy to partie negocjują z koncernami medialnymi, przedstawiają swe warunki lub zanoszą do nich podania? To się odbywa inaczej. Jak ktoś nie chce, to do studia nie przychodzi. Jeśli właściciel studia nie chce, to nie zaprasza. Łukasz Warzęcha, wyzywając swoich rozmówców od polieznych idiotów z Olimpu swego dziennikarskiego stołka, jest najlepszym dowodem na to, że środowiskom medialnym w Polsce po prostu odbija się megalomańską czkawką.

Media nie są graczami politycznymi, nigdzie na świecie. Media komercyjne nie mają żadnej misji, oprócz komercyjnej. Nie są również reprezentantami głosu publicznego, czy publicznego sumienia - od kiedy to biznes kierujący się kategoriami zysku reprezentuje jakiekolwiek sumienie, oprócz własnego, i jakikolwiek głos, oprócz własnego? To już prędzej partie maja związek z opinią publiczną, a nie media, dzięki demokratycznym mechanizmom wyborów i członkostwa. Wszędzie na świecie rozmaite media maja swoje profile, sprzyjają bardziej jednym, czasem bardziej innym partiom, ale uważają, żeby nie przesadzić z własnymi inicjatywami w zakresie czarnego pijaru przeciw wrogom swych ulubieńców. To się, u licha, inaczej robi...

Media w USA łatwo dadzą się podzielić na bardziej lewicowe lub bardziej prawicowe, ale ich publicystyka rzadko przypomina monotonne bicie w bęben. W NYT znajdziesz publicystów prawicowych, poważnie traktujących to, co się dzieje w Partii Konserwatywnej, a w WSJ - lewicowych publicystów specjalizujących się we wszystkim, co dotyczy Partii Demokratycznej czy europejskiej lewicy. Nie dlatego, że media amerykańskie są jakoś szczególnie moralne i przejęte własną, informacyjną misją, a ze względu na własny, biznesowy interes. Naprawdę to bez znaczenia dla TVN, że żadna debata w najbliższej kampanii prezydenckiej nie będzie zorganizowana w ich studiu? Żadna w wyborach parlamentarnych? Ich dotychczasową rolę przejmie po prostu Polsat i media publiczne...

Co do PiS, to nie ma sensu dziś prorokować czy, oraz ile na tym stracą; coś stracą na pewno, gdyż zawsze lepiej jest występować w większej ilości programów niż mniejszej. Ale, z drugiej strony, cóż Łukasz Warzęcha opowiada o budowaniu wizerunku PiS w TVN i odbijaniu elektoratu polieznych idiotów? (Swoją drogą, cóż za pogardliwe określenie telewidzów TVN...) Jeśli ma jakiś konkretny pomysł, to niech tej partii podpowie, jak budować wizerunek w programach z Kubą Wojewódzkim oraz jak namówić specjalistów od przekazu wizualnego na portalu ONET (własność tego samego koncernu), by z pliku zdjęć ilustrujących to, co mają do powiedzenia, nie wybierali z regularną monotonią tych z pięknie przypudrowanym Tuskiem i tych ze świecącymi nosami działaczy PiS.

Lukasz Warzęcha zarzeka się, że jego wpis "był zatem tekstem z gatunku analizy praktyki politycznej" i dodaje skromnie o różnicy między nim samym oraz jego dyskutantami: "Uderzył mnie kompletny rozdźwięk pomiędzy istotą mojego tekstu a tymi wywodami. Z jednej strony było pytanie o praktyczne skutki, pytanie z dziedziny prakseologii, z drugiej - patos i emocje." Komentarze TVN w wczorajszych "Faktach" wyglądały na wyprodukowane z głębi takiego samego poczucia skromności. Otóż mecz między dowolną partią polityczną a dowolnym koncernem medialnym w ogóle do dziedziny polityki nie należą. To są różne podmioty, nastawione na różne cele i oceniające własną praktykę wedle wielce odmiennych kryteriów. Być może dzięki bojkotowi TVN PiS przegra najbliższe wybory (choć nie należy przesadzać z szacowaniem wpływów tego koncernu na elektorat jako przemożny). Ale być może im wyszło, że lepiej złamać otaczającą ich czarną propagandę teraz, po to, by zwiększyć szansę na wygraną w wyborach następnych. To również nieprawda, że moment ogłoszenia bojkotu jest niedobry. Wręcz przeciwnie. Koncern ITI ma teraz cale wakacje na ochłonięcie i zastanowienie się nad galopującą zniżką kursu akcji Agory - koncernu, który przed ITI popełnił ten błąd, że się zidentyfikował z jedną opcją polityczną i bił wszystkie inne.. Być może życiu publicznemu w Polsce wyjdzie to na dobre...

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

czwartek, 3 lipca 2008

Planeta Terra w New York Times

Free Image Hosting at www.ImageShack.us
Dziękujemy wszystkim czytelnikom, to dzięki Wam, Waszym odwiedzinom i systematycznym powrotom automat New York Times'a wrzucił Planetę Terra do polecanych stron w rubryce "Polish Navigator" w kategorii witryn polskojęzycznych na stronie o Polsce (adres poniżej).

Co prawda zamiast tytułu zamieścili nazwisko jednego z autorów, ale gdy zobaczyliśmy, że Gazete Wyborczą wpisali jako "Gazeta Wyzbora" to nam to przestało przeszkadzać. Zorientowaliśmy się w sytuacji tylko z powodu nagłej i znaczącej ilości wkliknięć z USA. Za jakiś czas pojawią się tam inne strony, ale i tak bardzo nam przyjemnie:)

Żeby zobaczyć dowód rzeczowy w formacie .jpg kliknij na zamieszczoną tu miniaturkę. Jeśli większy obrazek będzie i tak za mały, kliknij na niego w dowolnym miejscu, a otworzy się oryginalny format.

http://topics.nytimes.com/top/news/international/countriesandterritories/poland/index.html


Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

środa, 2 lipca 2008

Publicystyka, propaganda, indoktrynacja

"Coś takiego jak wolna prasa nie istnieje. Wy o tym wiecie, i ja to wiem. Żaden z was się nie porwie na uczciwe wypowiedzenie swego zdania, a gdybyście to zrobili, to z góry wiedzielibyście, że się nigdy nie ukaże w druku. Płacą mi tygodniówkę za to, bym swoje opinie trzymał jak najdalej od gazety, z którą jestem związany. Inni z was są podobnie opłacani za podobne rzeczy, a każdy wystarczająco głupi, by pisać szczerze, szybko trafi na bruk szukać innej pracy. Gdybym sobie pozwolił na to, by moje szczere opinie przelać na papier w tylko jednym wydaniu gazety, to utraciłbym pracę przed upływem 24 godzin. Zadaniem dziennikarzy jest niszczyć prawdę, kłamać prosto w oczy, wypaczać, szkalować, płaszczyć się u stóp mocnych i sprzedawać ten kraj i jego naród za codzienny chleb. Ja to wiem i wy to wiecie, więc po co te toasty za niezależne dziennikarstwo? Jesteśmy narzędziami i marionetkami pociąganymi za sznurki przez zakulisowych bogaczy. Kukiełkami tańczącymi w takt melodii, jakie oni grają. Nasze talenty, nasze możliwości i nasze życia są własnością innych ludzi. Jesteśmy intelektualnymi prostytutkami" (*)

Ten cytat z Johna Swintona (1829-1901) - wieloletniego wydawcy New York Timesa, wypowiedziany gniewnym tonem pewnego wieczora 1880r na bankiecie na jego cześć, wydanym przez jego pracowników, padł w odpowiedzi na czyjąś próbę wzniesienia toastu za pomyślność niezależnej prasy. Pojawiwszy się w Nowym Jorku Swinton pisywał dla NYT okazjonalne artykuły, przyjęto go w końcu na etat, gdzie się systematycznie piął w górę, aż w 1860 został wydawcą. Gazetę opuścił dziesięć lat później i zaangażował się w działalność związków zawodowych. Następnie przepracował 8 lat na analogicznej pozycji w The New York Sun, a jeszcze później zaczął wydawać biuletyn dla związków zawodowych pod tytułem John Swinton's Paper.

W dzisiejszej Europie motto skonstruowane z wypowiedzi Swintona jest wskaźnikiem wyróżniającym modnych i obytych autorów tekstów o "czwartej władzy" i "demokracji mediów" z tłumu autorów nieobytych i nie znających się na rzeczy. Cytat tłumaczony z jednego języka na kolejny przez autorów, ściągających od siebie nawzajem internetowe wersje tekstów, coraz bardziej oddala się od oryginału, nawet nazwisko po niemiecku i francusku niekiedy bywa zapisywane jako Swaiton, a nie Swinton, i bywa, że się autorom mylą stulecia, ale nieodmiennie po cytacie pada jakieś "no proszę, tyle lat, ponad stulecie minęło, a się nic nie zmieniło!"

Ale dalej, wbrew przesłaniu swego motta, zwykle piszą autorzy o "mediokracji", albo "demokracji mediów", czyli o takiej - jakoby dzisiejszej - rzeczywistości politycznej, w której media sprawują władzę - gdyż mają wpływ na wynik wyborów, na to, kto i jakie obejmie stanowisko w układzie władzy i jak długo się na nim utrzyma, kreują polityczne nastroje, przedstawiają rankingi szkół i praktycznie decydują o preferowaniu ich przez młodzież. Demokracja mediów to świat, w którym media przestają być władzą czwartą, a aspirują do pierwszej, i w którym wszystko jest im podporządkowane: politycy władzy ustawodawczej i wykonawczej, przedstawiciele władzy sądowniczej i organów sprawiedliwości dbają głównie o to, by dobrze wypaść przed kamerą, wszelkie wydarzenia polityczne i publiczne dopasowuje się do trybu pracy redakcji, a to, co nie zostało sfilmowane i opisane w czołówkach gazet, to się po prostu nie wydarzyło. Tak to przynajmniej wygląda w mitologii "globalnej wioski" - ale czy mit ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?

Sami dziennikarze głęboko wierzą w swą zawodową wszechmoc i równie często, jak cytują Swintona, myślą o sobie jak o wyjątkowych arystokratach ducha i społecznych emocji, traktują nawzajem jak celebrytów, udzielają jedni drugim wywiadów i nagród w prime time, a w Polsce, co jest jednak wyjątkowe, tak dalece mylą swą rzeczywistą pozycję społeczną z mityczną, że z pełną powagą i bynajmniej nie w prasie brukowej zastanawiają się, jakie szanse miałby kolega, gdyby go wystawili na prezydenta państwa ot, tak sobie, spoza sceny politycznej? Bo skoro są tak potężne, to po co kandydatowi mediów jakieś partie polityczne, statuty i składki? Wystarczą programy telewizyjne, sprawna gadka i przypudrowany nos, ściśnięcie otumanionego elektoratu żelazną pięścią kampanii medialnej - i już, wygrana jest możliwa... A przecież nie tak dawno temu zakończył się ustrój, którego władza miała takie możliwości, jakie się dzisiejszym mediom nawet nie śnią: posiadali nie tylko wszystkie media, ale też wojsko i siły bezpieczeństwa zdolne utrzymać całe społeczeństwo z dala od jakichkolwiek wrażych podszeptów, zakłóceń i alternatywnych źrodeł informacji - a i to tylko do czasu. I bez lektury dzieł socjologów Polacy powinni intuicyjnie wiedzieć, że oddziaływanie technik propagandowych i indoktrynacyjnych w systemie demokratycznym musi - z natury rzeczy - być wielokrotnie słabsze, niż w ustroju totalitarnym. Pomysły w rodzaju wystawienia kandydatury Tomasza Lisa czy Jolanty Kwaśniewskiej w wyborach prezydenckich nigdy się nie powinny pojawić, a jednak się pojawiły. Towarzystwo było ślepe na to, że Hillary Diane Rodham Clinton była nie tylko żoną swego męża, lecz samodzielnym politykiem, a pierwowzór Tomasza Lisa Silvio Berlusconi (nie w sensie poglądów, lecz środowiska, z ktorego się wywodzi) - jest właścicielem imperium medialnego, a nie medialnym celebrytem, bardzo bogatym człowiekiem, ktory miał po swojej stronie wnuczkę Mussoliniego i pozostałości elit postfaszystowskich zanim jeszcze zdecydowal się utworzyć partię Forza Italia. Losy Stana Tymińskiego, a później partii Leppera i Giertycha wskazują, że nie tylko, że scena polityczna się profesjonalizuje, ale też, że elektorat bardzo dojrzał w stosunku do początków lat 90-tych, kiedy oszołomieni ludzie zachłystywali się kapitalizmem i wolnością. Wszędzie na świecie przedstawiciele Czwartej Władzy poprawiają sobie humor samouwznioślając się i przerysowując własne znaczenie, ale w Polsce to jakby poszło dalej, niż gdzie indziej, u ludzi skądinąd niegłupich. Czemu?

Można spekulować, że być może owo specyficznie polskie zakłócenie percepcji środowiska dziennikarskiego wynika z zauroczenia pozycją, jaką przez wiele lat zajmował na polskiej scenie Adam Michnik - aktualnie dziennikarz. Rzeczywiście przez wiele lat niezwykle potężny i wpływowy, zdolny nie tylko otwierać i zamykać dyskusje, ale też mieć realny wpływ na wydarzenia polityczne z pierwszych stron gazet. Ludziom starającym się przebić przez wytworzony przez niego cień, nastawionym konkurencyjnie, mogło się w gruncie rzeczy podobać, że pracują w tym samym zawodzie; a w miarę upływu czasu coraz chętniej mogli zapominać, że polityczna potęga Michnika nie wynika ani z tego, że jest dziennikarzem, ani nawet z tego, że ma swoją gazetę. Dałby sobie radę i bez niej - choć to brzmi jak herezja w uszach zarówno przeciwników, jak i miłośnikow Gazety Wyborczej, to Michnik pisywał i pisuje stosunkowo rzadko. Każdy jego tekst każda redakcja by wzięła z pocałowaniem ręki - ze względu na własny, finansowy interes. Być może dlatego swego czasu odmówił wzięcia akcji Agory - nie potrzebował ich, to oni potrzebowali jego. Podobnie jego ogromna intuicja polityczna, wyrażająca się w umiejętności obracania sytuacji na swoją korzyść, przecież przez tyle lat skuteczna, nie wynikała ani z umiejętności pisania, ani z bycia dziennikarzem. Michnik jest przede wszystkim bardzo doświadczonym, politycznym i salonowym praktykiem, ktory od czasu do czasu sam pisze. Być może michnikowska potęga zafunkcjonowała po pewnym czasie jako potencjalna, a dla niektórych realna, zdolność całego środowiska dziennikarskiego.

2.
W Polsce po 1989 roku rozwinęło się (poza nielicznymi wyjątkami dziennikarstwa informacyjnego) głownie dziennikarstwo takie samo, jak wszędzie indziej w społeczeństwach demokratycznych, które ktoś kiedyś nazwał dziennikarstwem diskdżokejowym: dziennikarze za swoje główne zadanie uważają zabawianie publiczności, czemu podporządkowują informację, komentarze do niej i pamięć, że krew musi być na pierwszej stronie; ale kto czytuje czołówkę diskdżokei z NYT lub The Washington Post, ten widzi, że nie napiszą artykułu bez kilku telefonów do rozmaitych specjalistów i starannego przywołania ich opinii w tekście dla podparcia własnej. Takie zjawisko jest w Polsce absolutną rzadkością. Tu wszyscy pisują z wyżyn własnego geniuszu, samouwielbienia i bez jakichkolwiek konsultacji z uczelnianym gminem. Ale elokwencja rzadko kiedy wystarcza, by zakryć pustkę. Dlatego często kończy się tak, że porównanie politycznego publicysty skądinąd z Michnikiem wypada na korzyść Michnika, nawet, jeśli się ktoś z nim dogłębnie nie zgadza - bo dziennikarz Adam Michnik, nawet jeśli niczego z nikim nie uzgadnia, to bezustannie konsultuje się z wewnętrznym Michnikiem - doświadczonym graczem politycznym, a publicysta skądinąd, nawet jeśli ma w czymś rację, z chwilą, kiedy sobie nadmiernie zaufa, to może się konsultować co najwyżej z pustką we własnej głowie, zorientowaną na zgrabne pointy. W efekcie pisze dużo płycej, niż jego czy ją byłoby potencjalnie stać.

Dziennikarze, w tym publicyści, najczęściej bywają miernymi analitykami, zresztą, nie zdolności analityczne są potrzebne do uprawiania tego zawodu, tylko umiejętność zabawiania publiczności. Analitycy z kolei mają prawo być nudziarzami; ale pozostaną analitykami tylko wtedy, gdy będą szczerze wyrażać, co myślą, a nie to, co chce usłyszeć zleceniodawca. O tej bolesnej różnicy między dziennikarzem a analitykiem najlepiej się przekonał Krzysztof Leski, współzałożyciel Gazety Wyborczej, który trafił do Wikipedii za to, że mu Adam Michnik powiedział na pożegnanie: "Krzysiu, jeśli ty chcesz tu robić wolną gazetę, to po moim trupie." Wyleciał na bruk dokładnie z powodów opisanych przez Swintona, a kto wie, może i w przewidzianym przez niego tempie? Z tych samych powodów swego czasu wyleciał z "Rzeczpospolitej" Bronisław Wildstein - mimo wszelkich antylustracyjnych presji na ówczesnego redaktora naczelnego mogło chodzić nie o lustrację, a o to, że marionetka urwała się ze sznurka i usiłowała zakręcić swoim właścicielem. A wolność marionetki kończy się w momencie, gdy wybierze swego pracodawcę.


3.
Larry King, diskdżokej telewizyjnej publicystyki, cieszy się popularnością nie dlatego, że wykorzystuje swych gości do zademonstrowania telewidzom, jak bardzo jest piękny, mądry, sławny i potężny, lecz dlatego, że ze swego wycofania pomaga im zręcznymi pytaniami wydobyć z siebie to, co chcieliby powiedzieć i pomyśleć. Dlatego rozmówcy w jego programie mówią zazwyczaj coś, czego nigdzie indziej by nie powiedzieli. Ale Larry King byłby się obraził, gdyby ktoś go nazwał "dziennikarzem obiektywnym" w rozumieniu takim, jak to funkcjonuje w dzisiejszej Polsce.

Wypowiedź publicystyczna interpretuje i ocenia fakty z przyjętego przez autora punktu widzenia, celem jej jest zaś wpływ na opinię publiczną. Propaganda jest celowym działaniem zmierzającym do ukształtowania określonych poglądów i zachowań zbiorowości lub jednostki, polegającym na perswazji intelektualnej i emocjonalnej, czasem z użyciem jednostronnych, etycznie niewłaściwych lub nawet całkowicie fałszywych argumentów. Gdy propaganda zmierza do upowszechnienia trwałych postaw społecznych, poprzez narzucenie lub zmuszenie odbiorców do przyjęcia określonych treści, wtedy stanowi jeden z elementów indoktrynacji. Indoktrynacja jest procesem korzystającym z propagandy celem wpojenia określonych ideologii, poglądow lub przekonań. Wyróżniającą cechą indoktrynacji jest pozbawianie wiedzy o kierunkach wręcz przeciwnych do promowanych (uproszczone definicje za Wikipedią). Trzecią, unikalną cechą polskiego współczesnego dziennikarstwa jest to, że mu się te trzy bardzo różne pojęcia kompletnie pomieszały.

Najważniejszym elementem definicji publicystyki jest sformułowanie "z przyjętego przez autora punktu widzenia", które ją odróżnia od obu gorzej urodzonych sióstr, strojących się w szatki bezstronności i obiektywizmu. Larry King posiada swoje poglądy i jest do nich przywiązany. Czasem udaje się je w jego programie dostrzec. Człowiek zajmujący się publicystyką polityczną z natury rzeczy musi sobie jakieś poglądy wyrobić, wyciągnąć jakieś wnioski z tego co widzi i słyszy, i jak każdy przedstawiciel polskiego elektoratu wiedzieć, jak zagłosowałby, na jaką partię i za jaką opcją polityczną. Obiektywizm jego czy jej dziennikarstwa nie polega na odgrywaniu bezpoglądowego chłopka - roztropka, unoszącego się swobodnie nad sceną i mrugającego oczkiem w dziele fraternizacji z mu podobnymi, czy arbitralnego sędziego rozstrzygającego gdzie leży absolutna prawda, lecz na tym, że zaprasza publiczność, aby dojrzała to, co i on, z jego, specyficznego punktu widzenia; stara się ją przekonać do tego, by również ten punkt widzenia przyjęła, pozostawiając jej wolność decydowania o sobie. Najwięcej propagandy, indoktrynacji oraz ordynarnego kłamstwa jest tam, gdzie własny punkt widzenia sprzedaje się jako absolutną i jedyną prawdę. Tymczasem dyskusja rozpętana za czasów premierostwa Jarosława Kaczyńskiego postawiła wszystko na głowie: dziennikarze przyznający się, że posiadają poglądy, i z ich punktu widzenia piszą, byli natychmiast bici przez obóz przeciwny po głowach jako funkcjonariusze znienawidzonego reżimu.

Po upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego przez Gazetę Wyborczą przetoczyła się fala ekstazy i samozadowolenia, a przez teksty jej przeciwników - fala oskarżeń wypływających z głębokiego przekonania, że do upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego przyczynił się czarny pijar i manipulacja "Wyborczej". Tylko czy publicyści Wyborczej rzeczywiście mają tytuł do samozadowolenia, a jej przeciwnicy - oburzenia?

Jak to więc było? Czy istotnie to kampania Gazety Wyborczej obaliła rząd Jarosława Kaczyńskiego, czy coś zupełnie innego?


*John Swinton, za: Labor's Untold Story, by Richard O. Boyer and Herbert M. Morais, published by United Electrical, Radio & Machine Workers of America, NY, 1955/1979

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

sobota, 1 września 2007

Kiedy polityka staje się mataczeniem w śledztwie?

Bronisław Komorowski i Ryszard Kalisz powoływali się na art 19 ustawy o CBA twierdząc, że jest w nim zawarty zakaz informowania o tajnej akcji kogokolwiek oprócz ministra Ziobry oraz - domyślnie - za każdym razem, kiedy sugerowali, że właściwym źródłem przecieku jest ktoś, od kogo Kaczmarek się dowiedział. Łżą. W (cytowanym poniżej) artykule 19 taki zakaz nie istnieje. Jest tylko zapis, kogo szef CBA ma obowiązek na bieżąco informować. Kaczmarek miał certyfikat uprawniający go do dostępu do największych tajemnic państwa, ale też wprost nakazujący mu dochowanie tajemnicy, nie rozróżniając przy tym sposobów nabywania wiedzy tajnej na takie, które go przestrzegania tajemnic zobowiązują, i takie, które by go z tego obowiązku zwalniały. O przecieku można mówić dopiero, gdy wiedza o akcji CBA dostaje się w ręce osób nie posiadających takich uprawnień.

Dlatego to Kaczmarek jest źródłem, obojętnie, czy dowiedział się przez przypadek, czy też został poinformowany, oraz obojętnie, kto i z jakich przyczyn go informował. W świetle materiałów przedstawionych przez prokuraturę jest to raczej oczywiste. Innego źródła nie ma, pojawia się za to pytanie o rolę polityków w tej sprawie. Do jakiego momentu działania opozycji są normalną praktyką demokratycznego państwa, a kiedy stają się pomocą w mataczeniu i utrudnianiu śledztwa? Bezprzykładna presja, w tym oskarżenia, że prokuratura bierze faktycznie udział w zamachu stanu, wymusiły na prokuraturze ujawnienie większości materiału dowodowego zanim przesłuchali ostatnią z osób, Ryszarda Krauze. Prokuratorzy, pytani na konferencji, czy im to utrudni postawienie zarzutów Krauzemu, powiedzieli, że nie, gdyż pan Brochwicz, adwokat Kaczmarka, jest też członkiem rady nadzorczej jednej ze spółek Krauzego i w tej sytuacji nie można liczyć, że Krauze będzie nieświadomy co do bieżącego stanu śledztwa.

Ale pan Brochwicz jest też wymieniany jako jeden z pułkowników związanych z Platformą Obywatelską, których paskudna akcja z Jarucką swego czasu wyeliminowała z gry jedynego poważnego kandydata lewicy, Włodzimierza Cimoszewicza, torując drogę Tuskowi do drugiej tury i starcia z Lechem Kaczyńskim. Powstaje więc pytanie, czy Bronisław Komorowski samodzielnie wymyślił argument o artykule 19, czy też mu go ktoś zasugerował, a jeśli tak, to kto? Na ile komentatorzy z PO są samodzielni w tym, co mówią, na ile pomagają koledze z własnej partii, i na ile konsultują swoje wypowiedzi i działania publiczne z adwokatem osób, którym postawiono zarzut kłamstwa w śledztwie?

Jeśli nacisk na prokuraturę po prezentacji się zmniejszył, to niewiele. Wg. Dziennika Bronisław Komorowski miał powiedzieć "To było niebywałe zjawisko. Forma procesu pokazowego jak za najgorszych czasów. To potwierdzenie przypuszczenie o uwikłaniu prokuratury w układ partyjno-polityczny." To oskarżenie jest niewiele słabsze od oskarżenia o zamach stanu. Od początku afery Kaczmarka trwa też bardzo ostra presja na dziennikarzy komentujących inaczej, niż tego by chciała opozycja. Pojawiają się jakieś listy nazwisk i oskarżenia niewiele słabsze niż te pod adresem prokuratury.

I tu ponownie docieramy do tytułowego, kontrowersyjnego pytania. Kiedy polityka staje się mataczeniem w śledztwie? To znaczy, do jakiego momentu krytyka instytucji państwa i sposobu ich działania jest żelaznym, konstytucyjnie zagwarantowanym prawem polityka do wolności słowa, wykonywaniem obowiązków poselskich, i czy powinna istnieć jakaś prawna granica korzystania ze swobody wypowiedzi poselskiej? Innymi słowy, czy jest wyobrażalna sytuacja, by można było zgłosić do Komisji Etyki Poselskiej wniosek o pozbawienie jakiegoś posła immunitetu celem postawienia mu zarzutu utrudniania pracy prokuratury, mataczenia w śledztwie, etc., poprzez wpływanie na opinię publiczną środkami, jakie ma do dyspozycji każdy poseł? Czy, a jeśli tak, to od kiedy krytyka staje się wykorzystywaniem własnej pozycji do zwyczajnego zastraszania?

W "Tańcu chochołów" pisaliśmy o tytule komentarza Mirosława Czecha w Gazecie Wyborczej "Musi być sąd nad PiSem." Autor sądzi, że ów sąd powinien się odbyć "dla ukarania winnych i ku przestrodze potencjalnych naśladowców". Histeria to li tylko, czy już pogróżka, element presji? Słowa jakiegokolwiek dziennikarza mają zupełnie inną moc niż słowa polityka, który za miesiąc może rządzić państwem. Ale kiedy zbierze się słowa polityka i słowa dziennikarza do jednego koszyka, to pojawia się pytanie, czy przypadkiem nie są to słowa zbyt ostre, oraz pojawia się myśl, że jednak mogą one mieć znaczący wpływ na tok śledztwa oraz na relacje medialne. Ile musi mieć odwagi cywilnej prokurator, żeby się podpisać pod jakimkolwiek protokołem z przeprowadzanych czynności procesowych, jeśli czytając gazety i oglądając telewizję zastanawia się, ile lat może posiedzieć w więzieniu za udowodnienie Kaczmarkowi, że skłamał pod przysięgą? A dziennikarz, co napisze w swojej relacji, kiedy jego koledzy po fachu praktykują wolność słowa apelując o przykładne kary dla myślących inaczej niż on sam?



- - - -



Art. 19. 1. W sprawach o przestępstwa określone w art. 17 ust. 1, czynności operacyjno-rozpoznawcze zmierzające do sprawdzenia uzyskanych wcześniej wiarygodnych informacji o przestępstwie oraz wykrycia sprawców i uzyskania dowodów mogą polegać na dokonaniu w sposób niejawny nabycia lub przejęcia przedmiotów pochodzących z przestępstwa, ulegających przepadkowi albo których wytwarzanie, posiadanie, przewożenie lub obrót są zabronione, a także przyjęciu lub wręczeniu korzyści majątkowej.

2. Szef CBA może zarządzić, na czas określony, czynności wymienione w ust. 1, po uzyskaniu pisemnej zgody Prokuratora Generalnego, którego bieżąco informuje o przebiegu tych czynności i ich wyniku.

3. Czynności określone w ust. 1 mogą polegać na złożeniu propozycji nabycia,zbycia lub przejęcia przedmiotów pochodzących z przestępstwa, ulegających przepadkowi, albo których wytwarzanie, posiadanie, przewożenie lub którymi obrót są zabronione, a także złożeniu propozycji przyjęcia lub wręczenia korzyści majątkowej.

4. Czynności określone w ust. 1 nie mogą polegać na kierowaniu działaniami wyczerpującymi znamiona czynu zabronionego pod groźbą kary.

5. W przypadku potwierdzenia informacji o przestępstwie określonym w art. 2 ust. 1 pkt 1 Szef CBA przekazuje Prokuratorowi Generalnemu materiały uzyskane w wyniku czynności z wnioskiem o wszczęcie postępowania karnego. W postępowaniu przed sądem, w odniesieniu do tych materiałów, stosuje się odpowiednio przepis art. 393 § 1 zdanie pierwsze ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. - Kodeks postępowania karnego.

6. Prezes Rady Ministrów określi, w drodze rozporządzenia, sposób przeprowadzania i dokumentowania czynności, o których mowa w ust. 1. Rozporządzenie powinno, uwzględniając niejawny charakter czynności, określić sposób przechowywania, przekazywania i niszczenia materiałów i dokumentów uzyskanych lub wytworzonych w związku z realizacją czynności, o których mowa w ust. 1, a także określać wzory stosowanych druków i rejestrów.

Mirror na Salonie24

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

poniedziałek, 9 lipca 2007

Jackowi Łęckiemu (i nie tylko) Odp... sie od Żydów!

Biją Rydzyka? To znajdźmy Żydów do bicia w ramach retorsji... Jacek Łęski znalazł Alinę Całą z Żydowskiego Instytutu Historycznego, która ponoć w radiu Tok FM stwierdziła, że Jarosław Kaczyński przemawiając na Jasnej Górze w ostatnią niedzielę "naśladował ton Hitlera", oskarżyła braci Kaczyńskich o "antysemityzm ukryty po inteligencku" i "sprytnie wciskane aluzje antysemickie". Tak twierdzi Jacek Łęski, bo taśm brak.

Salonowy poranek zdominowały dyskusje o taśmie Rydzyka. Popołudnie - Żydzi. Biorąc udział w porannych dyskusjach zachowaliśmy ostrożność, na przykład popierając Free Your Mind, że zaskakuje opieszałość w publikacji nagrań, które od kwietnia czekały na moment, kiedy Jarosław Kaczyński udał się na pielgrzymkę jasnogórską. Skłócenie Kaczyńskich z Rydzykiem niewątpliwie może odebrać PiSowi parę moherowych głosów zdobytych dzięki wystąpieniu Jarosława. To jedna strona medalu, a druga, to sama treść nagrania. Jeśli taśmy są prawdziwe, to biada studentom Rydzyka.... i nie tylko. Rybitzky pisze o zgubnym wpływie Rydzyka na wizerunek PiS, i doprawdy trudno się z nim nie zgodzić. Wpisaliśmy się i tam, że najbardziej obraźliwe dla głowy państwa nie są ani chamskie uwagi o żonie prezydenta, ani antysemityzm, ale przechwałki Rydzyka, że zażądał, aby na spotkaniu z nim stawili się obaj Kaczyńscy, bo z jednym to mu się nie chce gadać.

Podobnej wstrzemięźliwości nie wykazał ani Jacek Łęski, ani jego czytelnicy, jeśli chodzi o Żydów. "Jedni mają Rydzyka, inni panią Alinę. Zaiste diabelska alternatywa" - napisał Łęski. Poprosiliśmy autora o doprecyzowanie, czy miał na myśli, że Rydzyka "ma" PiS, a panią Alinę Żydzi hurtem? Autor wyparł się, że chodziło mu o GW oraz Tok FM, ale sądząc po komentarzach, sporo jego czytelników zrozumieli dokładnie jak i my, że chodzi jednak o Żydów: "Zydzi i filosemici atakują Polskę i Polaków"; Zydzi stworzyli ojca Rydzyka i jego rzekomy antysemityzm, tysiące Żydów przed Aliną całą pluło na Polskę i Polaków; "Co jest z tymi polskimi Zydami, chyba tylko u nas tak się dzieje, żeby Zydzi s-li we własne gniazdo. Jakoś przestaje już dziwić ich szczególe zaangażowanie w ubecje i podobne służby"; "rasowa polakożerczyni"; "swoją drogą do koszernego nieba żaden stalinowiec by chyba nie wszedł, więc czemu ich porządni Żydzi nie wypunktują sami? Czyżby nie było już w Polsce - jak ćwierkają wróbelki - porządnych Żydów?"; "Tak właśnie przedstawia się obraz żydostwa,które podobno tak wiele wycierpiało.Wypowiedź ta przekonuje mnie,że wycierpiało prawdopodobnie na własną prośbę.Warto tej pani też powiedzieć,że historia lubi się powtarzać i wtedy Polacy zrezygnują z tych sadzonych drzewek w parku pamieci." Kataryna naigrywa się z pani Aliny: "chora kobieta i tyle, różnicy między obsesjami Rydzyka i Całej nie ma, oboje są stuknięci." i jako dowód jej choroby podaje link, gdzie Alina cała jako dowód antysemityzmu lejącego się z studia Ojca Rydzyka przytacza taką wypowiedź słuchacza w rozmowie z ks. Cydzikiem "Na przykład, wymordowanie 6 milionów chłopów w Rosji nie leżało w żaden sposób w hasłach socjalizmu, czy komunizmu, natomiast w Talmudzie chłopi są jednym z najgorszych gatunków ludzi, więc trzeba ich wymordować – i zostało to zrealizowane.'

Kropkę nad "I" stawia Mona: "czas na odwagę!" - woła - Pewnie sobie kupię mieczyk Chrobrego, żeby "dać wyraz".Publicznie..".

No więc, my, Żydzi hurtem, może jesteśmy porządni, może nie, ale nie wydaje nam się, żeby nasza "porządność" polegała na tym, że mamy jakiś rasowy obowiązek krytykowania i odcinania się od głupich Żydów czy ich głupich wypowiedzi. Nie wydaje nam się również, żeby Polacy mieli rasowy obowiązek krytykowania i odcinania się jako słowiańska rasa za każdym razem, gdy jakiś czkacz idiota słowiańskiej prowieniencji pozwoli sobie na antysemickie wypowiedzi na falach eteru Radia Maryja. Ustawy norymberskie oraz zbiorowa odpowiedzialność Żydów za cokolwiek, z ojcem Rydzykiem włacznie, nie mówiąc o straszeniu, że "historia się lubi powtarzać", kojarzy nam się z czasami II wojny światowej - a ta już dość dawno minęła, i byłoby nam miło, gdyby komentujący w blogu Łęskiego raczyli to zauważyć. Mieczyk Chrobrego jako oznaka odwagi walki z Żydami kojarzy nam się jak najgorzej. Równie źle kojarzy się nam zrównanie postaci Aliny Całej i Ojca Dyrektora, gdyż, o ile nam wiadomo, imperium medialne Aliny Całej nie istnieje. "Ci, co ponoć "maja pania Aline" prawdopodobnie nie wiedza o jej istnieniu. Ta - jak pan ja okresla - "publiczność Agory(...) i skoligaconych mediów oraz licznych nasladowców" byc moze nawet poczula sie zniesmaczona wypowiedzia pani Aliny, moze puscila ja mimo uszu." - pisze bryt.bryt

"To nie nasza wina, że wśród takich najwięcej jest Żydów" - pisze ktoś z satysfakcją. Gwoli ścisłości, pierwszym, który Kaczyńskich porównał do Hitlera, był rasowy aryjczyk, Donald Tusk z Platformy Obywatelskiej, w trakcie kampanii prezydenckiej. Napisaliśmy wtedy, że wolność słowa nawet kandydatów na prezydenta powinna podlegać pewnym ograniczeniom, i że tego rodzaju wypowiedziami powinno się zająć PKW. I byliśmy w tym osamotnieni, nikt właściwie nie podchwycił. Czy mamy więc teraz domniemywać, że to nie o oskarżenie o hitleryzm chodzi, tylko dowody rzeczowe na "szczegółne natężenie Żydów" wśród posuwających się do takich oskarżeń?

Ten tekst miał być zupełnie o czymś innym. Mianowicie o artykule Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego "Polska dla Polaków" z 3go lipca. Też, naszym zdaniem, manipulujący, i też używający Żydów do bicia w rząd. Ale już nam się nie chce. Chce nam się tylko napisać, żeby się wszyscy od Żydów odpieprzyli. I ci z GW, i ci zgromadzeni w blogu Jacka Łęskiego.

A to miał być przyjemny dzień...

mirror: http://autostopem.salon24.pl/22732,index.html

Józef Dajczgewand
Bogumiła Tyszkiewicz

niedziela, 6 maja 2007

Na smyczy trzyma filozofów Europy.... Kataryna

Pod słynnym tekstem Kataryny w Bloxie "Przydługie wyjaśnienie w sprawie Salonu24" figurują między innymi takie wypowiedzi: "Powrót poobijanej Kataryny dowodzi jedynie, że w Polsce prawicowe wartości nie mogą istnieć bez wsparcia Agory i Gazety Wyborczej... ", "...jedynym wyjściem dla osoby mobbingowanej jest opuszczenie patologicznego środowiska. To uczyniła Kataryna...", albo "uszanujmy decyzję Kataryny, wynikającą być może z tego, że tu łatwiej niż na salonie można napisać, że po dwóch latach rządów kapłanów lustracji jesteśmy krok przed zmuszeniem Geremka do złożenia oświadczenia po raz siódmy i ani o krok bliżej wyjaśnienia śmierci Pyjasa."


"Prawda jest jedna" - napisał rok wcześniej marcus_crassus w wątku towarzyszącym narodzinom dwóch równocześnie teorii spiskowych na temat Kataryny - " Nie mogę pojąć, dlaczego wszyscy ci "krytycy GW" piszą blogi na agorowym bloxie. Przecież tym sposobem windują w górę GW oraz zwiększają jej dochody. Dość dziwne to wg. mnie. Ale co tam mam mówić. Po prostu nie mogę wytrzymać ze śmiechu, jak widzę te wszystkie wyrazy świętego oburzenia na paskudnych michnikowców, a w lewym górnym rogu 'gazeta.pl' " Napisał też, że w trosce o własne bezpieczeństwo nie korzysta nawet z poczty na portalu Agory oraz zaproponował pomoc techniczną każdemu, kto chciałby się usamodzielnić. Nikt nie chciał.


Teoria numer jeden powiada, że istnieje spisek mający na celu Katarynę ujawnić i zniszczyć za to, że jest odkrywcza i pisze prawdę. Alternatywna teoria powiada, że to Kataryna spiskuje celem pomnożenia prawicowych klików w banery na portalu Agory i zapewnienia dominacji koncernu na rynku mediów elektronicznych. Obie teorie powstały w tym samym momencie i obie mają się dobrze do dzisiaj. Miłośnicy Kataryny są na ogół przekonani do teorii spiskowej numer 1, wskazują na zajadłe ataki na nią na forach Agory, post Azraela, domagający się od Kataryny ujawnienia i deklaracji lustracyjnej, niedawny post profesora Sadurskiego czy wczorajszy, niewybredny atak Rafała Kałukina na łamach Gazety Wyborczej. Według niektórych, w spisku biorą również udział państwo Janke, i to w nie bylejakiej roli - z tym, że cytowane opinie w blogu Kataryny na Bloxie oskarżają ich o cenzurę, a przynajmniej stronniczość pro- PiSowską (na rzecz kapłanów lustracji) a komentarze na Salonie oskarżają ich odwrotnie, na ogół o "anty-prawicowe lewactwo".


Sama Kataryna swoim zachowaniem zdaje się zgadzać z opinią, zawartą w komentarzach jej miłośników, że portal Agory jest opoką wolności słowa i prawicowych wartości, a tekstem wskazuje wyraźnie na teorię spiskową nr. 1. Opuszcza Salon, gdzie, jak pisze, "źle się czuła", i publikuje dosyć dramatyczny tekst o tym, jak bardzo sobie ceni własną anonimowość i bezpieczeństwo - co w zasadzie jest niedwuznaczną sugestią, że jej bezpieczeństwo na Salonie było w sposób istotny nadwerężone.


Obie teorie spiskowe pojawiły się w czerwcu 2006 roku, kiedy bloger ckwadrat znalazł w wywiadzie Krzysztofa Urbanowicza opublikowanym w 8/2006 numerze miesięcznika Enter zdanie "Pieniądze od portalu Gazeta.pl otrzymywała m.in. znana blogerka Kataryna". Krzysztof Urbanowicz, prezes firmy Mediapolis i autor bloga Media Cafe Polska napisał potem, że jego źródło - "zazwyczaj dobrze poinformowane" - tym razem podało nieprawdziwą informację - "skontaktowałem się z moim źródłem informacji, które spuściło z tonu, mówiąc o 'trybie warunkowym' " - dodał. Z kolei Tebe na Forum Kraj oświadczył "mam wrażenie, że Pan Krzysztof źle zrozumiał, albo Pana Krzysztofa źle zrozumieli. W zasadzie mógłby się dowiedzieć tego tylko ode mnie, a niczego takiego mu nie mówiłem." Urbanowicz napisał też, że Tomasz Bienias, zastępca dyrektora wydawniczego portalu gazeta.pl, powiedział mu telefonicznie: "nigdy nie płaciliśmy autorom naszych blogów."


Zaprzeczyła również Kataryna, a w blogach i na forach Agory pojawiły się wpisy w optyce podejrzeń o antykatarynowy spisek - "kto i dlaczego dał zlecenie na Katarynę?" - oraz w kiełkującej optyce spisku samej Kataryny, a raczej biura marketingowego Agory: "Chodzi mianowicie o to, że warto mieć bloga - nawet krytycznego "na swoim portalu". Ma się wtedy pod kontrolą odwiedzających i publikowanie treści - ale co znacznie ważniejsze - przyciąga się na portal więcej gości - także swoich krytyków. A media nie muszą być lubiane - ważne, jeśli są oglądane - bo to zapewnia większe zyski z reklamy. Być może więc bloggerzy nie wiedzą - ale poprzez pisanie swoich blogów wzmacniają internetową siłę portalów, na których piszą swoje blogi - bloggerzy publikujący na bloxie zaś pomagają serwisowi gazeta.pl - dodając mu wpływów z reklam oraz wzmacniając siłę portalu w wyszukiwarkach. Często blogger taki jest istną kopalnią złota dla portalu. Nie tylko "pracuje" gratis - ale przyciąga rzesze tych, którzy np. danego portalu szczerze nie znoszą. W czasie ważnych wydarzeń kilku dobrych bloggerow jest w stanie ściagnąć w Polsce nawet ponad 10 tysięcy osób (na zachodzie sa to liczby dużo większe - najpopularniejszy serwis - blog demokratów w USA (Daily Kos) ściaga dziennie ponad pół miliona fanów, a neokonserwatywny - poświęcony polityce bliskowschodniej blog "Małe zielone futbolowe piłeczki" odwiedza około 100 tysięcy gości każdego dnia.'


Tak czy inaczej, to tej awanturze Kataryna zawdzięcza swoją realną popularność. Co prawda Urbanowicz w swoim wywiadzie wspomina o niej jako "popularnej blogerce", ale w swoim blogu już pisze, że wtedy właśnie po raz pierwszy zajrzał do jej bloga. Nie on jeden.


Wspomniany tekst Kataryny na Bloxie jest swego rodzaju autokreacją na trybuna ludowego, słabego przeciwko "mainstreamowym silnym", uzbrojonego jedynie w prawdę, skromne zdumienie własną popularnością, motywowanego potrzebą przeciwstawienia się potędze "mainstreamowych elit", które w "w osobie pana Sadurskiego" atakują ją osobiście oraz ludowe prawa. "Kto by się porwał na krytykowanie mediów nieanonimowo ryzykując, że na drugi dzień bohater jego tekstów może z niego zrobić choćby pedofila w artykule "jak donosi nam pragnący zachować anonimowość bliski znajomy...". Taka argumentacja brzmi pięknie, jak baśń o chłopku - roztropku kiwającym elity, tyle że blog Kataryny był równie czerwony co Sadurskiego, jej pozycja na Salonie lepsza, a nie gorsza od pozycji Sadurskiego, a liczba osób krytykujących nieanonimowo rozmaite media, mniej i bardziej znanych, całkiem spora w internecie, i pewnie im nawet do głowy nie przychodzi, że jest to jakieś bohaterskie "porywanie się". Raczej owe media porwałyby się, nie tyle bohatersko, co głupio, pomawiając swoich krytyków o pedofilię czy cokolwiek, gdyż w efekcie musiałyby płacić pomówionej osobie wysokie odszkodowanie.


Tu ponownie pojawia się bloger ckwadrat, który ponownie zauważa cytat, tym razem w blogu Igora Janke: "Wczoraj rozmawiałem z naszą ulubioną blogerką z pół godziny przez telefon, przekonywałem na wszystkie możliwe sposoby, zobaczymy czy da się uprosić. Więcej nie mam siły.." Czyli osoba tak dalece przerażona wszechmocą i złą wolą mainstreamowych dziennikarzy i ukrywająca się przed nimi, nie tylko, że beztrosko oferuje im swoje ip, zapisywane w logach na portalach, na których prowadzi swe blogi, ale także i swój numer telefonu.


Szczerze powiedziawszy, więcej argumentów można znaleźć za teorią spiskową nr. 2 niż pierwszą, a nawet więcej, teoria nr 2 eliminuje niekonsekwencje widoczne w nr. 1.


Teoria spiskowa nr 2 powiada, że nick "kataryna" wykonuje pracę zleconą na rzecz Agory, której celem jest przyciągnięcie z powrotem prawicowych blogerów na portal Agory i sabotaż u konkurencji, czyli na Salonie, coraz częściej wymienianym jako obecnie najlepsza platforma dyskusji politycznej. Tego rodzaju działalność w teorii biznesu nazywa się guerilla marketing. "Guerrilla marketing warfare strategies are a type of marketing warfare strategy designed to wear-down the enemy by a long series of minor attacks. Rather than engage in major battles, a guerrilla force is divided into small groups that selectively attacks the target at its weak points." - czytamy w dobrej, bo krótkiej notce w Wikipedii, która powiada też "It has been said that "Guerrilla forces never win wars, but their adversaries often lose them".


W popularnej książce z 1984 roku "Guerrilla Marketing" Jay Conrad Levinson tłumaczy, że strategia polega na niekonwencjonalnych działaniach promocyjnych o bardzo niskim budżecie, często przeprowadzanych tak, że docelowa publiczność pozostaje nieświadoma, że została tym działaniom poddana (tzw. stealth marketing, wywołujący pytania natury etycznej ze względu na niejawność, podstępność czy subtelną naturę tego rodzaju kampanii). Organizatorzy działań marketingowych dzielą się na małe, partyzanckie zespoły, realizujące samodzielne zadania na niewielkich polach, tocząc wojny podjazdowe z konkurencją i unikając starć bezpośrednich. Guerilla marketing bazuje głownie na znajomości ludzkiej psychologii, a nie ekonomii, podstawową inwestycją nie są tu pieniądze, lecz czas, energia oraz wyobraźnia, koncentracja na doskonaleniu się w jednej ofercie, zamiast na dywersyfikacji produktu i oferty; miarą sukcesu nie jest ilość nowych kontaktów, lecz wpływy pośrednie (kontakty naszych kontaktów) i stałość kontaktów już zdobytych. W trakcie walki z konkurencją o rynek guerilla marketing częściej stosuje sabotaż niż metodę otwartej walki. Kiedyś ta strategia stosowana była głównie przez małe firmy, dzisiaj - równie dobrze przez korporacyjne giganty z listy Fortune 500, głównie dlatego, że się świetnie sprawdza w dobie Internetu.


Oto jedna z katarynowych niekonsekwencji: bardzo ostro, wręcz histerycznie reaguje na post Sadurskiego, a ze stoickim spokojem przyjmuje bardziej napastliwy i dużo mocniejszy, bo napisany na łamach Gazety Wyborczej atak Rafała Kałukina, o którym wypowiada się nawet z pewną pobłażliwą sympatią. Pisze, że się źle czuła na Salonie, choć tam niemal wszyscy stawili się bronić ją przed Azraelem, osamotnionym i przepraszającym za wezwanie do ujawnienia się, a dobrze jej na portalu Agory, gdzie ponoć zajadle ją cięto na forach, w rozmaitych blogach i wreszcie na łamach Gazety Wyborczej, zaraz po przeprowadzce na portal będący własnością koncernu, który tą gazetę wydaje.


Te niekonsekwencje można objaśnić sobie dwojako: zdenerwowaniem, trudnościami z logicznym myśleniem czy rozeznaniem we własnej sytuacji, ale równie dobrze tym, że owe zajadłe ataki gazetowe i forumowe służyły uwiarygodnieniu nicka "kataryna" w oczach naiwnych blogerów. W takiej perspektywie prof. Sadurski byłby kolejnym naiwnym, którego oburzenie za atak na Szymborską zostało wykorzystane jako pretekst do osłabienia Salonu. Niemożliwe?


W całej tej historii o spiskach nie jest istotne, czy, i która z teorii spiskowych jest prawdziwa, lecz to, że teorie spiskowe chadzają stadami. Nigdy nie występują w pojedynkę. Jeśli od paru osób usłyszysz o spisku, to się rozejrzyj dobrze, a na pewno trafisz na następną opowieść, o spisku jeszcze bardziej podstępnym. Do zaprezentowanych powyżej możnaby dodać teorię o "wrogim przejęciu" Salonu przez Agorę, o spisku Igora Janke z Rafałem Kałukinem, tajnym sprzysiężeniu Janków z Wandą Rapaczyńską, etc. etc. Nic z takich teorii nie wynika w zakresie wniosków praktycznych.


Za to wielce inspirujący jest ckwadrat, który nie o spiskach prawi, lecz krytykuje Salon za wszystkoizm, bo chciałby, "aby prawica dorobiła się swojej platformy blogowej"; czyni to w sytuacji, kiedy wszystko już jest: i platforma, a nawet cała agora, i sztandar i markietanka, i prawica, która karnie, bezkrytycznie i dwuszeregiem pomaszerowała za czołową blogerką prawicy prosto w objęcia Agory, czyli tam, gdzie się czują najbardziej swojsko i bezpiecznie, i który swoje salonowe marzenie ozdabia mottem:


Na smyczy trzymam filozofów Europy
Podparłam armią marmurowe Piotra stropy
Mam psy, sokoły, konie - kocham łów szalenie
A wokół same zające i jelenie...




link: Mirror na Salonie

sobota, 28 kwietnia 2007

Irena Lasota - Córka Dąbrowszczaka

Z dialogu na forum Kraj Gazety Wyborczej:

Irena Lasota: Poniższy tekst utrzymał się na forum Kraj mniej niż godzinę. I został przeniesiony na "oślą ławkę". Czyżby nawet w Gazecie tępiono dąbrowszczaków i ich potomstwo?

Gazeta Wyborcza: Apel Antygony
Wątek na forum Kraj, Agora
::::

Nieznany mi "stachporaj" napisał: "Wśród dzieci dąbrowszczaków nie widzę nazwiska Ireny Lasoty, dyrektora instytutu IDEE w Waszyngtonie oraz czołowej działaczki demokratycznej. Niedopatrzenie?"

Odpowiadam - myślę, że żadne niedopatrzenie. Nie ma też mojego brata Jana Piotra mieszkającego w Paryżu, astrofizyka.

Wiele osób, które podpisało ten apel, zna i mój, i mojego brata adres. Wiedzą, że mój ojciec był dąbrowszczakiem, że ja byłam w drużynie walterowskiej, i mogą nawet pamiętać (choć nie powinni), że zdarzało mi się pomagać im w osiąganiu ich bohaterskich, demokratycznych zasług. Nikt się do nas nie zgłosil.

Jeśli chodzi o mnie, to myślę, że chodziło o to, że a nuż mogłabym podpisać (podpisałabym, mimo patetycznego i grafomańskiego stylu). A gdybym podpisała, to po pierwsze - zbeszczeszczyłabym wąskie grono "środowiska," po drugie - zadałabym kłam dogmatowi panującemu wśród asów tego środowiska, że antykomuniści są po prostu faszystami wyzbytymi poczucia sprawiedliwości, uczciwości i godności. Wstyd panowie antygoniści, ale niczego więcej nie można się spodziewać po ludziach, którym z ust kapią bezustannie wartości i imponderabilia.

dr.freud: Ale o ci chodzi? Pani jest za postponowaniem dąbrowszczaków czy przeciw?

Irena Lasota: Jestem przeciwko postponowaniu kogokolwiek. Jestem za tym, żeby móc człowieka oceniać. Dlatego 17 lat temu byłam zwolenniczką lustracji i uważam ciągle, że miałam rację. Przeprowadzona w 1990-92 roku byłaby już przeszłością, ułatwiłaby zapewnie okres przejściowy i nie pojawiłaby się dzisiaj w tak kuriozalnej formie.

Ochotnicy zaś, którzy jechali do Hiszpanii w 1936 roku (sowieci i ludzie przyjeżdzający z ZSRR nie byli ochotnikami) nie robili tego dla mordowania anarchistow (to robilo GRU), gwałcenia zakonnic (to robili Hiszpanie), czy dla osiągnięcia w 10 lat później pozycji wiceministra, czy nawet ministra. Nie wszyscy zresztą dąbrowszczacy porobili kariery w PRL-u. A dużo z nich zginęło w Hiszpani i w Polsce lub Francji.

Przedzieranie się do Hiszpanii przez Pireneje w 1936 roku i walka po stronie republikanów było bohaterstwem. To, co zrobili Sowieci w Hiszpanii, było zbrodnią.

Te dwa zdania nie są z sobą sprzeczne i dlatego uważam, że "postponowanie" dąbrowszczaków za samo to, że byli dąbrowszczakami, jest niesłuszne, a odbieranie im rent - jest objawem politycznego kretynizmu.

Jednak po przeczytaniu calego apelu Antygony doszłam do wniosku, że bym go nie podpisała, bo jest apologią komunizmu.

Chętnie napisałabym coś od siebie - ale niech mi Pan powie gdzie. W każdym razie nie na forum, gdzie w słusznej sprawie mogą wypowiadac się tylko słuszni ludzie...

poniedziałek, 16 kwietnia 2007

Aleksander Kwaśniewski mówi z taką wrodzoną skromnością

Drukowaliśmy, co ma do powiedzenia generał Wojciech Jaruzelski o seksie i Państwie Polaków, drukujemy, co ma do powiedzenia były prezydent RP Aleksander Kwaśniewski o sobie samym: "Powiem z taką wrodzoną skromnością, że ja się po prostu nadaję na lidera. To jest ten problem." Owszem, jest.

W podlinkowanym tekście Aleksander Kwaśniewski dziękuje serdecznie pomysłodawcom z "Dziennika", którzy zasugerowali, że były prezydent "zakłada Ruch Obrony Praw Człowieka w Polsce, razem z profesorem Geremkiem, Andrzejem Olechowskim, Tadeuszem Mazowieckim, Markiem Ungierem, Waldemarem Dubaniowskim i między innymi Pawłem Piskorskim."

Kwaśniewski zaprzecza, że "takiego projektu, w tej fazie zaawansowania po prostu nie ma" - co zwykle w języku dyplomacji oznacza, że pomysł jest, ale faza jest niezaawansowana. Dlatego informujemy Kwaśniewskiego, zanim się - z wrodzoną skromnością - poczuje jego liderem, a także publicystów "Dziennika" oraz "Gazety Wyborczej", że pierwszy kongres krajowy tego ruchu miał miejsce w 1992 roku we Wrocławiu. Brało w nim udział ponad 20 organizacji, w tym - przedstawiciele wtedy organizującej się w Polsce Amnesty International. "Czy pretekstem tego ruchu będzie raport Rady Europy w sprawie praw człowieka w Polsce?" - pyta Żakowski Kwaśniewskiego, a ów mu na to, że "Ten raport został przesunięty w czasie."

Kwaśniewski, jak Wałęsa, nie chce, ale musi. Wypiera się pomysłu, ale, gdyby został zrealizowany, skromnie widzi się jego liderem, zanim przekaże pałeczkę troskliwie przez siebie wybranym raperom. Zanim sprawy potoczą się dalej, współautorka tego bloga uprzejmie informuje wszystkich zainteresowanych wstąpieniem do ruchu praw człowieka zakładanego przez Aleksandra Kwaśniewskiego, że formalnie współpracowała z Komisją Praw Człowieka Rady Europy w tej sferze przez czas jakiś, żeby się nie przechwalać, to tylko powiedzmy, że w dosyć reprezentacyjnej pozycji, i stąd jest nam wiadomo, że:

1. Ruchu praw człowieka nie trzeba zakładać w Polsce, bo istnieje.

2. Organizacje praw człowieka, jak np. Amnesty International, mają zakaz udziału w polityce partyjnej wpisany w statut. Bardzo słusznie zresztą, broni je to przed partykularyzmami w lokalnej polityce. Mają również zakaz udziału w polityce kraju, w którym są zorganizowane. Jest to więcej niż mądry zakaz, zapewnia Amnesty działalność suwerenną wobec władz państw. Za przykładem Amnesty poszła większość organizacji zajmujących się prawami człowieka.

3. Wykorzystanie polskich organizacji praw człowieka do partykularnych celów politycznych grozi ich izolacją, obcięciem funduszy do zera oraz całkowitą utratą ich wiarygodności na rynku międzynarodowym. O ile znamy te organizacje oraz ich działaczy - nie do zrobienia.

4. Raport Rady Europy, obojętnie jaki by nie był, nie może być pretekstem do czegokolwiek, z powodów pryncypialnych. Gdyby placówka RE została oskarżona o inspirowanie lub udział w życiu politycznym danego kraju, to byłby to ostatni dzień pracy jej dyrekcji. Co oczywiście nie zmienia charakteru raportu - będzie, jaki będzie. Ale jest adresowany do wszystkich, szczególnie władz państwa oraz istniejącego w Polsce ruchu praw człowieka.

Załączamy serdeczne pozdrowienia dla Jacka Żakowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego oraz tuzów od lewicy z "Dziennika". Przy okazji, szanowni państwo, dla współautorki tego bloga prawa człowieka są zasadniczą kwestią światopoglądową, która swego czasu spowodowała bardzo radykalną zmianę życiorysu. Próby instrumentalnego wykorzystania pięknej idei i pięknego ruchu przez nieudaczników politycznych rozjuszają. Pampersy, baczność! No Pasaran! -

czwartek, 12 kwietnia 2007

Kłamco, podyskutuj z Michnikiem o jego procesach.

Wchodzisz na katalog Forum - Regionalne - Małopolskie - Kraków, tam znajdziesz kolejny katalog z następującymi podtytułami: "Komunikacja i inwestycje", "Małopolska i powiaty", "Restauracje i puby", "Architektura", "Kraków - galeria", "Oferty", "Sport", "Kto nami rządzi", "Opinie i komentarze", "Szkoła i studia". Kliknij na "Kto nami rządzi". Tam znajdziesz wątek umieszczony przez redakcję Gazety Wyborczej pod artykułem Piotra Stasińskiego "Michnik i kłamcy" z 10 kwietnia.

zrzut ekranuArtykuł Stasińskiego został opublikowany w dziale Opinie, skąd komentarze trafiają zwykle do analogicznie nazwanego forum. Stąd się pewnie bierze zdziwienie forumowiczów, którzy zadają pytanie, czemu komentarze do artykułu spadły akurat tam? My też nie wiemy, dlaczego zdaniem redakcji Gazety Wyborczej Michnik rządzi Krakowem. Może chodzi o Wawel?

Jednym z kłamców wymienionych w artykule z imienia i nazwiska, jest profesor Andrzej Zybertowicz, który w publikacji "Żurnaliści pod wpływem autohipnozy" zamieszczonej w "Rzeczpospolitej" z dnia 14 marca 2007 napisał: "Michnik wielokrotnie powtarzał: ja tyle lat siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację". Stasiński broni Michnika przed tym kłamstwem następującymi słowy: "Co najważniejsze, Michnik ma świetną opozycyjną biografię z czasów PRL. Był antykomunistą, kiedy to naprawdę kosztowało. Kiedy odwaga nie była tak tania jak antykomunizm dzisiejszy."

W odpowiedzi przedsądowej opublikowanej 10 kwietnia w "Rzeczpospolitej" Zybertowicz odmawia przeprosin i polemizuje z zarzutem fałszowania życiorysu Michnika całym mrowiem argumentów, między innymi cytując anegdotyczną historyjkę z bloga Wojciecha Sadurskiego: "z relacji telewizyjnej z procesu zabójców górników w kopalni Wujek jest taka scenka: Michnik wychodzi z sądu po złożeniu zeznań usprawiedliwiających Kiszczaka. Spotyka się z rozżalonymi górnikami zarzucającymi mu, że ich zdradził, wybielają[c] komunistycznego przestępcę. Na to Michnik: proszę pani ja wielokrotnie siedziałem w więzieniu..."

Jesteśmy tym wszystkim rozbawieni, ale i zakłopotani, bo nie bardzo rozumiemy, czego dotyczy ta polemika i za co konkretnie się obraził Michnik. Pełnomocnik redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" mecenas Piotr Rogowski skierował do Zybertowicza wezwanie przedsądowe, w którym domaga się, aby Zybertowicz opublikował w prasie przeprosiny zawierające m.in. następujące sformułowanie: "Przyznaję, że stwierdzenie to nie polegało na prawdzie i w istotny sposób fałszowało życiorys i wypowiedzi pana Adama Michnika." Stasiński oskarża Zybertowicza o fałszowanie biografii: " nie wolno im (wrogom Michnika) kłamać, wpierając Michnikowi to, czego nie napisał ani nie powiedział, ani fałszując jego biografię". Nie jesteśmy polonistami, ale "życiorys" i "biografia" to niezupełnie to samo.

Według Encyklopedii PWN życiorys to skrótowe opisanie przebiegu dotychczasowego życia człowieka, najczęściej przedstawione w postaci syntetycznej z podaniem dat i przypisanych do nich faktów; jedną ze sformalizowanych postaci życiorysu jest "bieg życia", po łacinie curriculum vitae.

Biografia (gr. bios -"życie", grapho - "piszę"), to opis życia postaci, mający charakter naukowy, literacki lub popularyzatorski; gatunek wykształcony w starożytności; nowożytna odmiana - powieść biograficzna, łączy dane historyczne z fikcją fabularną. "Podanie jedynie zbioru dat i wydarzeń dotyczących bezpośrednio danej postaci, nie jest jej biografią, a co najwyżej jej życiorysem. Biografia jest w stosunku do życiorysu wzbogacona o elementy analityczne, krytyczne i podsumowujące" -wyjaśnia łopatologicznie Wikipedia.

Kontrowersyjny artykuł Zybertowicza na pewno nie jest życiorysem Michnika. Chodzi więc o biografię. Nie naukową, bo "Rzeczpospolita" nie jest pismem publikującym prace naukowe. Nie popularyzatorską, bo Michnik się już sam wystarczająco spopularyzował. A więc chodzi o formę literacką. Słownikowa wiedza mówi nam, że forma literacka tekstu biograficznego jest używana szczególnie w przypadku braku dostępności informacji na temat danej osoby, a także w celu dokonania jej analizy psychologicznej lub przedstawienia jej wpływu na życie epoki. Wykorzystywane wtedy są wiadomości na temat osób podobnych, ogólne informacje z czasów i miejsc z powiązanych z opisywaną osobą, a także zestaw normalnych narzędzi literackich, od metafor po parabole. I tu Zybertowicza mamy. Napisał felieton, o czym i tak od samego początku wiedzieliśmy, ale teraz mamy naukowy podkład. To jest kłótnia literacka, a przedmiotem sporu jest dzieło literackie. Wiemy nawet jakie.

Jedną z form biografii jest autobiografia, gdzie autor sam opowiada swoje życie, lub je opowiada swemu biografowi. Chodzi więc o to, że biograficzny utwór literacki Zybertowicza jest niezgodny z autobiograficznym utworem literackim Michnika. Ale, na kolejnym piętrze komplikacji, słowniki wypowiadają się również na temat wartości poznawczych utworów biograficznych. Jedne mają ich mniej, drugie bardziej. Żaden ze słowników nie twierdzi, że autobiografie mają bardziej, a też żadne nie nakładają na biografów obowiązku, by pisali biografie, które mają bardziej, lub uzgadniali swoje utwory biograficzne z autobiografiami. Za to sam autor, krytycy oraz odbiorcy utworu biograficznego mają prawo go nazwać - w zależności od stopnia wierności - utworem dokumentalnym lub fabularyzowanym.

Stasiński i Rogowski oskarżają Zybertowicza o niezgodność z faktami. Ale co ma być tym "faktem"? Udowodnić fałszowanie życiorysu można prosto, ktoś podaje datę i fakt, który nie miał miejsca. Ale fałszowanie felietonu zawierającego elementy biograficzne? Jak!? Termin "wielokrotnie" używany jest wedle subiektywnych odczuć mówiącego, a nie odczuć cudzych. To kwestia języka, nie prawa. Całego majątku Agory nie wystarczy, żeby za pomocą procesu sądowego udowodnić, że autobiografia Michnika jest faktem, gdyż takiego słownika nikt jeszcze nie wydrukował. Myśl nie jest rzeczą. Odczucie i emocja też nie są rzeczą. Literatura, nawet wielce sugestywna, nie jest światem materialnym, a tylko w świecie materialnym obowiązuje empiria. Żaden proces nie doprowadzi do prawnego zakazu pisania utworów dowolnie dokumentalnych lub fabularyzowanych czy usunięcia lub zmiany ich definicji w słownikach.

Tyle na temat tropów literackich. Filip Memches podąża tropem teorii elit i wyjaśnia w swoim blogu tak: "o pomazańcu się nie dyskutuje, pomazańca się czci. Skoro więc – jak twierdzą zwolennicy IV RP – Polska w latach 1989-2005 była Polską Michnika, to niech się nie dziwią, że jej król reaguje jak na króla przystało, a nie jakiś pismak, którego teksty coraz bardziej oddalają się od rzeczywistości." Hmmm... To stąd bierze się ten Wawel i rządy Michnika w Krakowie, równie wirtualne, jak cała ta awantura? Ojejku...

Czytaj również:

Smutni nowobogaccy a Jerzy Urban.

Komentarze na forum Frondy

czwartek, 22 lutego 2007

Piotr Malawski: A udawanie dziennikarza to nie hańba?

Po przeczytaniu artykułu zatytułowanego „Hańba – udawali morderców” opublikowanego w Fakcie nr 25 (995) z dnia 30 stycznia 2007 na stronie 9 doznałem prawdziwego szoku. Mam wrażenie, że autor opisywał w ogóle jakąś inną imprezę, odbywającą się w innym miejscu i czasie. Autor tego paszkwilu opisuje jakiś „zlot”. Prawda jednak jest taka, że w tamtym miejscu i czasie nie odbywał się żaden zlot.

Inscenizacja pt. „PRZEŁAMANIE 2007” była tylko jednym z punktów oficjalnej imprezy odbywającej się już od kilku lat pod nazwą „RAJD KARABANOWA”. W programie tej imprezy poza inscenizacją były też: bieg rekreacyjny, rajd Karabanowa, złożenie kwiatów pod pomnikiem upamiętniającym majora KARABANOWA, wystawa fotograficzna, kiermasz i inne atrakcje. Ponadto patronami tejże imprezy były między innymi: Gmina Międzyrzecz, Międzyrzecki Ośrodek Sportu i Wypoczynku oraz Trasa Turystyczna „Ostwall”. Na plakacie reklamującym imprezę można było przeczytać, że jest to: „IMPREZA POD HONOROWYM PATRONATEM DOWÓDCY WOJSK LĄDOWYCH”. Była to całkiem oficjalna i legalna impreza, do tego stopnia, że czescy rekonstruktorzy, którzy również w niej występowali, dostali oficjalne pozwolenie na przewóz przez granicę działającej (ale na ślepą amunicję) broni palnej.

Autor artykułu w sposób całkowicie nierzetelny i niedbały opisywał to, co działo się podczas inscenizacji. Przykładem braku rzetelności, a przede wszystkim dokładności - wynikającej przecież z dziennikarskiego obowiązku - może być przeinaczanie faktów, jak również nadużywanie sformułowań w stylu „bezwstydnie bawili się”. Zamiast zająć się sumiennym opisem wydarzeń, dziennikarz poszukiwał taniej sensacji.

Jeżeli ktoś zamierza napisać relację z imprezy, w trakcie której ma odbyć się rekonstrukcja historyczna lub inscenizacja batalistyczna (nie będę tutaj szczegółowo opisywał, czym oba pojęcia się różnią), powinien najpierw zdobyć podstawową wiedzę, o co w tym wszystkim chodzi.

Pojęcie „rekonstrukcja historyczna” określa zjawisko nazywane w języku angielskim jako „reenactment”. Ruch ten wywodzi się ze Stanów Zjednoczonych. Tam właśnie - już w kilkanaście lat po uzyskaniu niepodległości - pierwsi rekonstruktorzy przebierali się w charakterystyczne czerwone mundury piechoty brytyjskiej oraz stroje kolonistów, odtwarzając poszczególne fragmenty bitew i potyczek z okresu wojny o niepodległość (1775 - 83). Nie czas to jednak ani miejsce na opisywanie szczegółów zjawiska określanego mianem rekonstrukcji historycznej; można jedynie dodać, że chociażby corocznie odbywająca się w Polsce inscenizacja bitwy pod Grunwaldem, to też element ruchu rekonstrukcyjnego, a występują tam ludzie poprzebierani w stroje rycerzy Zakonu Krzyżackiego - który, jak wiemy, też taki niewinny nie był...

Kiedy odtwarzanie żywej historii obejmuje okres II wojny światowej, na polu bitwy pojawiają się różne formacje walczące w tym konflikcie – zarówno Wojsko Polskie, Armia Krajowa, formacje Armii Czerwonej (w tym także NKWD) oraz formacje Niemieckie (również SS). Trochę śmiesznie by wyglądało gdyby po polu biegali tylko ludzie w mundurach Wojska Polskiego… Tak na marginesie, to aby nikomu nic złego się z niczym nie kojarzyło, można by odtwarzać bitwy z II wojny przy pomocy np. krasnoludków i gnomów… tylko czy to by było dobre?

Idąc dalej. Ciekaw jestem, jak miałyby wyglądać filmy obejmujące swą tematyką okres II wojny bez aktorów w mundurach niemieckich formacji wojskowych. Czy Hans Kloss też powinien być zakazany? A może na starość oberwie się też panu Emilowi Karewiczowi, który występował przecież w mundurze zbrodniczej formacji, i to publicznie, bo w filmie? W jakich mundurach powinni występować aktorzy w kręconym właśnie serialu „Halo Hans!”, może w strojach kowboi i Indian? Film filmem, teatr teatrem, a inscenizacja inscenizacją. Podczas inscenizacji historycznej rekonstruktorzy są właśnie AKTORAMI przebranymi w historyczne stroje odpowiadające okresowi, jaki odtwarzają.

Jak można nazwać kogoś wykonującego określoną pracę, w tym wypadku piszącego relację, i to nie zadając sobie minimum trudu, aby poznać temat o którym pisze, używając w stosunku do opisywanych przez siebie osób epitetu „idiota”?

Autor tegoż krzykliwego artykułu nie zadał sobie nawet trudu aby przeczytać ulotki informacyjnej wydanej przez organizatorów obchodów rocznicy przełamania Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Gdyby to zrobił, przeczytałby między innymi: „Rok 1945 to zakończenie wojny: - w którą zaangażowane było 61 państw, - ok. 110 milionów ludzi powołano pod broń, - ok. 50 milionów ludzi zginęło, - która trwała sześć długich lat. Ogrom zniszczeń, ogrom ofiar, wielkie szkody wyrządzone zabytkom, kulturze oraz gospodarce – zamieniło wiele miast i wsi w ruinę (…) Widowisko, które przygotowaliśmy, ma przypomnieć te tragiczne czasy, zainteresować młode pokolenie tamtymi wydarzeniami. Nie jest naszym zadaniem gloryfikowanie żadnej ideologii tamtych lat. NIGDY WIĘCEJ WOJNY – dlatego też należy zabiegać, by nigdy się nie powtórzyły te straszne czasy, a pamięć o nich ma być ostrzeżeniem.”.

Ponieważ sam czasami zajmuję się dziennikarstwem, zgodziłem się na podanie swoich danych osobowych, wierząc w uczciwość i rzetelność dziennikarskiej profesji. Miałem nadzieję, że osoba pisząca relację z takiej imprezy, wierna będzie zasadom wykonywanego zawodu i postara się zdobyć jak najwięcej autentycznych informacji dotyczących relacjonowanej przez siebie imprezy.
Oczywiście Pan ukrywający się pod pseudonimem ”DUT” nie raczył zapytać kogokolwiek z organizatorów, w jakim celu jest organizowana.

Rekonstrukcją historyczną zajmuję się na poważnie od ponad pięciu lat, w tym czasie wziąłem udział w kilkudziesięciu inscenizacjach batalistycznych. Jestem członkiem dwóch działających legalnie stowarzyszeń Grup Rekonstrukcji Historycznej. Grupy te zajmują się odtwarzaniem różnych armii. Zarówno jednostek rosyjskich, polskich, niemieckich, żołnierzy Armii Krajowej jak i Oddziałów Powstańczych walczących w Powstaniu Wielkopolskim.

Insynuowanie, iż podczas inscenizacji mogło dojść do demonstrowania sympatii profaszystowskich, zbulwersowało mnie osobiście najbardziej. Jako aktywny działacz ruchu antyfaszystowskiego bardzo dobrze zdaję sobie sprawę z tego, czym był faszyzm. Byłem jednym z założycieli organizacji antyfaszystowskiej Anty Nazi Front. Mogę jeszcze dodać, iż znam wielu rekonstruktorów, którzy byli zaangażowani w ruch antyfaszystowski, lub wręcz byli jego założycielami w Polsce. Ja osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich systemów totalitarnych, takich jak faszyzm czy komunizm.

Jeszcze jedna uwaga – jeżeli ktoś zarzuca uczestnikom imprezy w Pniewie, biorącym udział w inscenizacji, iż „udają miłośników historii”, to wnioskować można, więc że sam jest prawdziwym miłośnikiem historii i znawcą tematu. Jeżeli zaś ta sama osoba pisze, że w inscenizacji brali udział „młodzi Polacy zafascynowani legendą SS,” to dlaczego sam zauważa jedynie ludzi przebranych w mundury SS i nie wspomina słowem o ludziach przebranych w mundury Armii Czerwonej, a zwłaszcza „niewinnego” NKWD? W relacji oraz na zdjęciach zostali umieszczeni głównie ludzie w mundurach SS. Wnioskować więc można, że ten "prawdziwy miłośnik historii" albo sam szuka taniej sensacji, albo sam jest zafascynowany „legendą SS”...

Wielokrotnie po inscenizacjach rozmawiałem z ludźmi oglądającymi nasze widowiska, także ludźmi starszymi, i nigdy nie spotykałem się z wrogością. Nie raz trzeba było podczas rzeczowej dyskusji wytłumaczyć, o co w tym wszystkim chodzi. Pamiętam, gdy po jednej z inscenizacji na Westerplatte rozmawiałem z grupą kombatantów (między innymi byłymi żołnierzami AK), którzy nie tylko doradzali nam, mówili o taktyce, opowiadali jak to wyglądało w rzeczywistości. Mówili też, że ich zdaniem takie widowiska przyczyniają się do upamiętnienia wydarzeń, jakie oni przeżyli. Gdy po inscenizacji Powstania Warszawskiego ludzie biorący udział w rekonstrukcji spotykali się z kombatantami walczącymi w Powstaniu, nikt nie miał do nikogo żadnych pretensji. Byli AK-owcy nie widzieli nic złego w tym, że część rekonstruktorów była przebrana w mundury niemieckie, a nawet mundury SS. Na pytanie o odczucia można było usłyszeć: „-Przecież SS też tutaj walczyło”, „sam do takich strzelałem…” – dodał z uśmiechem jeden z kombatantów. Ludzie ci przeżyli koszmar wojny, sami brali w walce bardzo aktywny udział, lecz rozumieli doskonale, że jeżeli ma być to inscenizacja, czyli odtworzenie historii, to powinny być przedstawione obydwie strony konfliktu.

Autor tegoż artykułu pisze też: „Choć noszenie uniformów zbrodniczej organizacji SS jest w Polsce zakazane, nikt nie zwrócił im uwagi! Policjanci z przymrużeniem oka patrzyli na idiotów w mundurach”. Nie będę dyskutował z autorem w aspekcie prawnym, zapewne prawo zna on lepiej ode mnie. Mam tylko jedno zastrzeżenie – mianowicie, jeżeli ktoś uważający siebie za prawowitego obywatela i osobę praworządną zauważa, iż popełniane jest przestępstwo, powinien zgłosić to natychmiast organom upoważnionym do wpływania na obywateli, aby respektowali prawo. Idąc dalej – jeżeli osoba ta widzi w pobliżu stróżów prawa i wie, że popełniane jest przestępstwo, ma obywatelski obowiązek powiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa, jeżeli zaś tego nie robi, to pośrednio bierze współudział w przestępstwie.

Publiczne określanie innych osób mianem „idiotów” również nie jest całkiem zgodne z prawem... a już na pewno bywa tytułem do wystąpienia na drogę prawną.

Zasadniczym celem takich widowisk jest nie tylko promocja regionu, lecz również ocalenie historii przed zapomnieniem. Przypominając wydarzenia historyczne chcemy równocześnie, by ludzie zdali sobie sprawę z tego, czym była wojna, ile pochłonęła ofiar i ile cierpienia przyniosła ze sobą. Kategorycznie sprzeciwiamy się natomiast posądzaniu nas o sympatie czy propagowanie przez nas faszyzmu, komunizmu (obydwie te ideologie uważamy za równie zbrodnicze i nieludzkie) lub jakiejkolwiek skrajnej ideologii. Naszym założeniem jest przede wszystkim przedstawianie wydarzeń historycznych, a nie gloryfikowanie którejkolwiek ze stron.

Tak na marginesie – widowiska takie pokazują raczej heroizm i bohaterstwo zwycięskiej Armii Czerwonej, która, jak wiadomo, dokonywała równie potwornych zbrodni jak formacje hitlerowskich Niemiec... Swoimi działaniami chcemy tylko upamiętniać pewne epizody historyczne, mamy jednocześnie nadzieję, że dla wielu - szczególnie młodych - ludzi, takie widowiska batalistyczne będą ciekawsze, niż niejedna nudna lekcja historii. Być może dzięki temu poważniej zainteresują się oni szeroko rozumianą tematyką związaną z historią.